<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Radykał
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Tytuł orygin. Jacques Damour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Na zbiegu ulic des Moines i Nollet jatka z czerwoną kratą i złoconemi łbami wołów miała wygląd okazały. Ćwierci wołów wisiały tu na białych podkładach a rzędy baranich ud w papierowych tutkach, obrzeżonych, niby bukiety, koronką, tworzyły ponad niemi girlandę. Na marmurowych stołach piętrzyły się stosy mięsiwa, porąbane i przyrządzone kawalce: różowa cielęcina, purpurowa skopowina, szkarłatne mięso wołowe, marmurkowane tłuszczem. Miedziane szale wagi zwieszały się na mosiężnych łańcuszkach u błyszczącego słupa. Widny sklep z marmurową posadzką, bił w oczy obfitością, bogactwem, zdrowiem, którem pachła przez drzwi i okna rozwarte świeża woń mięsiw, zdających się krwią swoją zasilać rumieńce na twarzach właścicielki i czeladników.
W głębi, w pełnem świetle padającego z ulicy blasku, siedziała Felicya za wysokim kontuarem, osłoniętym szybami z kryształowego szkła od przeciągów. Tam to, wśród wesołych refleksów jasnego dnia, w różowawem oświetleniu jatki, promieniała ową bujną, źrałą świeżością kobiet, które nie przestały być młodemi, minąwszy czterdziestkę. Czyściutka, z cerą bez żadnej skazy, w białym kołnierzyku, z stroikiem z czarnych wstążek na głowie, miała w swem zachowaniu uśmiechniętą i zaaferowaną powagę dobrej kupcowej, która, z piórem w jednej ręce, drugą zapuściwszy w głąb kasy, uosabia rzetelność firmy i jej powodzenie.
Czeladź rąbała, ważyła, wykrzykiwała cyfry, klienci przesuwali się przed kasą, ona zaś, odbierając pieniądze, odpowiadała swym miłym głosem na pozdrowienia i nowiny. Właśnie jakaś kobieta z podwiązaną twarzą zbliżyła się, aby zapłacić za dwa kotlety, na które spoglądała żałośnie.
— Piętnaście sous, wszak prawda? — ozwała się do niej Felicya. — I cóż, nic nie lepiej, pani Vernier?
— Ani trochę. Zawsze ten żołądek. Oddaję co tylko zjem. Lekarz powiada, że mi potrzeba mięsa... cóż kiedy mięso takie drogie!... Wie pani, że węglarz umarł?
— Nie może być.
— A jakże... Ale u niego to nie przez żołądek, tylko przez brzuch... Za dwa kotlety piętnaście sous!... To już drób tańszy!
— Mój Boże! Nie nasza to wina, pani Vernier. Nie wiemy już sami, jak wyjść na swoje... A co tam takiego, Karolu?...
Gawędząc i wydając resztę, nie spuszczała z oczu ani na chwilę całej jatki, zauważyła też zaraz, że jeden z chłopców rozmawia z jakimiś dwoma mężczyznami, którzy przystanęli przed jatką na trotoarze. Ponieważ chłopiec nie dosłyszał pytania, podniosła więc głos i powtórzyła:
— Karolu!... O co tam chodzi?
Nie czekała jednak tym razem na odpowiedź, poznawszy jednego z dwu wkraczających do jatki mężczyzn, pierwszego.
— Ach! to pan, panie Berru?...
Nie wyglądała wcale zadowoloną z wizyty, skrzywiwszy usta nieznacznym grymasem lekceważenia. Dwaj przybysze zaglądali po drodze z ulicy St. Martin na Batignolles do niejednej winiarni, gdyż spacer to był długi a w gardle raz w raz schło od ustawicznego gadania na cały głos. To też wyglądali porządnie urżnięci. W Damourze zadrgało serce, gdy mu Berru pokazał z przeciwległego trotoaru nagłym ruchem Felicyę, taką piękną i młodą pośród zwierciadeł komtoaru, — mówiąc:
— Oto ją masz!
To niemożliwe!... To chyba Ludwika, dziwnie podobna do matki, bo przecież Felicya byłaby dziś daleko starszą!...
I oto ten bogaty sklep, te krwawe płaty mięsa, blaski miedzi i szkła a wreszcie ta wystrojona kobieta z miną zamożnej mieszczki, z ręką, zanurzoną w pieniądzach, zgasiły w nim gniew i pozbawiły go męztwa, przejmując go naraz formalnym strachem. Ozwała się w nim chęć uciec stamtąd co tchu, tak się czuł zawstydzonym na samą myśl wejścia do sklepu. Dama ta przecież nigdy a nigdy nie przystanie, aby się z nim napowrót połączyć, z nim, z człowiekiem o tak obskurnym wyglądzie, z taką zakudloną facyatą i w takiem bluzisku plugawem. Odwróciwszy się czemprędzej, skierował kroki ku ulicy des Moines, aby go nie mogła zdaleka nawet zobaczyć, lecz Berru zatrzymał go, wołając:
— Cóż to, do pioruna?! Czyż nie masz krwi w żyłach, czy co?... Na twojem miejscu kazałbym ja tańczyć, jak zagram, obywatelce!... I nie ruszyłbym się stąd póty, ażby nastąpił podział!... Tak jest!... Połowa mięsa i reszty... Pójdziesz mi raz, gdzieś powinien, ty kuro przemokła!...
Zmusił Damoura do powrotu na tamtą stronę ulicy, poczem zapytawszy jednego z personalu, czy jest pan Sagnard, i dowiedziawszy się, że rzeźnik bawi w tej chwili w szlachtuzie, wkroczył do jatki pierwszy, by kuć żelazo, póki gorące, Damour za nim, bez tchu, z miną ogłupiałą...
— Czem panu mogę służyć, panie Berru?... — zapytała Felicya tonem niezbyt ujmującym.
— To nie mnie — odparł malarz, — to memu towarzyszowi, który ma pani parę słówek do powiedzenia...
To rzekłszy, usunął się w bok a Damour znalazł się oko w oko z Felicyą. Spojrzała na niego a Jakób, strasznie zażenowany, stał z spuszczonemi oczyma w niewysłowionych mękach.
W pierwszej chwili nie mogła się powstrzymać od przybrania miny wstrętu i na jej pogodnej i zadowolonej twarzy odmalowała się wyraziście odraza do tego starego pijaka, tego oberwańca, od którego buchał zdaleka smród nędzy. Wpatrywała się weń jednakowoż nieprzerwanie; wtem, nie zamieniwszy z nim jeszcze ani jednego słowa, zbladła i tłumiąc dobywający się z piersi okrzyk, wypuściła z palców pieniądze, które spadły z brzękiem na dno szuflady.
— Cóż to?... słabo pani?... zapytała pani Vernier, która przystanęła w pobliżu przez ciekawość.
Felicya zrobiła ruch ręką, dający poznać, że chce, aby ją zostawiono w spokoju. Nie była w stanie jednego słowa wyrzec. Podniósłszy się z trudnością, zwróciła się ku sali jadalnej w głębi sklepu, a obaj mężczyźni, acz nie wezwani do pójścia jej śladem, zniknęli za drzwiami wraz z nią, Berru szyderczo uśmiechnięty, Damour z wzrokiem utkwionym niezmiennie w płyty posadzki, posypane trocinami, jakby się lękał upaść.
— No, no! Zabawna historya... — mruknęła pani Vernier, zostawszy sam na sam z personalem.
Czeladź, przerwawszy rąbanie i ważenie, spoglądała po sobie zdziwiona. Aby się jednak nie narażać, wracali z obojętnemi minami do roboty, pozostawiając bez odpowiedzi uwagę klientki, która, obrzuciwszy ich ponurym wzrokiem, zabrała swe kotlety i poszła.
W jadalni Felicya, nie dość jeszcze czując się samą, pchnęła drugie drzwi i wprowadziła obu mężczyzn do sypialnego pokoju. Pokój to był bardzo starannie utrzymany, zawsze zamknięty, zaciszny, z białemi firankami u łóżka i przy oknie, z złoconym zegarem i połyskującemi politurą meblami z mahoniu, na których nie dostrzegłbyś pyłka. Padłszy na fotel, obity niebieskim rypsem, zaczęła powtarzać:
— To ty...? to ty...
Damour nie wiedział, co odrzec. Rozglądał się po pokoju, nie śmiąc usiąść na żadnem z krzeseł, bo mu się zbyt piękne wydały dla jego łachmanów. Więc raz jeszcze Berru zabrał głos, aby za niego odpowiedzieć:
— Tak jest, to on. Piętnaście dni już, jak pani szuka... Spotkaliśmy się przypadkiem i oto go przyprowadzam...
Zaraz jednak, jak gdyby czując potrzebę usprawiedliwienia się przed nią, dorzucił:
— Pani pojmuje... nie mogłem inaczej... Toć przecie stary kamrat, a mnie serce o mało nie pękło z żalu, kiedym go na ulicy zobaczył w takim stanie...
Tymczasem Felicya odzyskała nieco spokoju. Ona była zresztą z nich trojga najprzytomniejszą i najlepiej usposobioną do panowania nad sobą. Odzyskawszy spokój, chciała przedewszystkiem wyjść z tej nieznośnej sytuacyi i rozpoczęła straszny moment wyjaśnień.
— Cóż tedy, Jakóbie, w jakim właściwie celu przyszedłeś?
Nie odpowiedział.
— Istotnie, — mówiła dalej — wyszłam powtórnie za mąż. Nie moja to jednak wina, wiesz przecie. Byłam pewna, że nie żyjesz, a ty nie zrobiłeś nic, aby mnie wywieźć z błędu.
Przemówił nakoniec:
— I owszem, pisałem do ciebie kilka razy.
— Przysięgam ci, żem nie dostała ani jednego listu. Ty mnie przecie znasz, wiesz, że nigdy nie kłamię... Poczekaj no... mam tutaj akt w szufladce...
Otwarłszy biurko, dobyła z niego gorączkowo papier i podała Damourowi, który zaczął go czytać z miną ogłupiałą. Był to akt jego śmierci.
— Więc znalazłszy się zupełnie samą — dodała — przystałam na propozycyę człowieka, który gotów był podać mi rękę w moich kłopotach i ratować mnie od nędzy... Oto cała moja wina. Uległam pokusie zaznania odrobiny szczęścia. To chyba nie jest zbrodnią?... sam powiedz...
Słuchał z zwieszoną głową, co mówiła, bardziej niż ona pokorny i zażenowany.
Nakoniec podniósł oczy i spytał:
— A moja córka?
Felicya, zadrżawszy, wybełkotała:
— Twoja córka?... Nie wiem... nic nie wiem... nie ma jej już u mnie...
— Jakto?
— Umieściłam ją w swoim czasie u ciotki... Uciekła... Zaczęła się źle prowadzić...
Damour oniemiał na chwilę, jak gdyby nie zrozumiał jak należy, spokojny jednakże zupełnie. Naraz — on! tak do niedawna zakłopotany — jak nie uderzy pięścią w wierzch komody, ale to z taką siłą, że pudełko z muszelek aż podskoczyło na marmurowej płycie. Atoli nim zdążył wyrzec cokolwiek, dwoje małych dzieci, sześcioletni chłopczyk i dziewczynka lat czterech, otwarłszy sobie drzwi wpadły do sypialni i poskoczyły prosto do matki, by się jej rzucić na szyję w wybuchu radości.
— Dzień dobry mamusi... Chodziliśmy, mamo, do ogrodu... tam... na końcu ulicy... Ale Franciszka powiedziała, że trzeba już wracać... Oh! żeby mameczka wiedziała, co tam piasku... kurczęta pływają po wodzie...
— No dobrze, dobrze, zostawcie mnie — ozwała się matka szorstko, poczem zawołała na sługę:
— Franciszko! odprowadź je nazad... Co za sens wracać tak wcześnie...
Dzieciaki wyszły natychmiast, zasępione, podczas kiedy sługa, draśnięta tonem pani, nadąsawszy się, poprowadziła je przed sobą.
Felicyę ogarnął szalony strach, aby jej Jakób nie zechciał porwać dzieci; mógł którekolwiek wziąć na plecy i uciec. Berru znów, którego nikt nie zapraszał, aby usiadł, wyciągnął się wygodnie w drugim fotelu i szepnął teraz przyjacielowi w ucho:
— To małe Sagnardy... Hę?... Rośnie to jak na drożdżach, raki.
Skoro się drzwi od sypialni zamknęły, Damour uderzył w komodę po raz drugi i wrzasnął:
— To jeszcze nie wszystko. Chcę mieć moją córkę, no i przyszedłem ciebie zabrać z sobą.
Felicya zlodowaciała.
— Usiądźże... pogadamy — rzekła. — Hałasy na nic się nie zdadzą... Więc ty przyszedłeś po mnie?
— Tak jest. Pójdziesz ze mną i to natychmiast... Jestem twoim mężem, jedynym prawdziwym. O! znam ja moje prawa!... Nieprawdaż, Berru, że mam prawo ją zabrać? Więc dalej... Wdziej kapelusz i zachowuj się grzecznie, jeżeli nie chcesz, żeby się świat dowiedział, jak rzeczy stoją...
Spojrzała na niego a pełna wzruszenia twarz jej wyraziła mimo jej woli, że go już nie kocha, że wzbudza w niej strach i obrzydzenie samym już widokiem swej wstrętnej starości nędzarza... Co?!... ona, taka pulchna i biała, przyzwyczajona obecnie do tysiącznych wygód mieszczańskiego dobrobytu, miałaby wracać do tego samego co niegdyś prostego i biednego życia u boku tego człowieka, co wyglądał jak straszydło?...
— Wzbraniasz się? — ponowił Damour, czytając te myśli w jej oczach. — O! pojmuję!... Przyzwyczaiłaś się za ladą pozować na damę a ja nie mam ani pięknego sklepu, ani szuflady, pełnej pieniędzy, z którejbyś mogła czerpać do woli... A potem... są na świecie pociechy, które wolałabyś zdaje się zatrzymać niż Ludwikę... Zaprzepaściwszy córkę, ktoby się tam o ojca troszczył?... Ale to mi wszystko jedno... Chcę, żebyś ze mną poszła i musisz iść, a nie, to przyprowadzę komisarza policyi, ażeby cię do mnie żandarmami sprowadził... Mam do tego prawo! nieprawdaż, Berru?
Malarz skinął głową potakująco. Scena ta bawiła go niezmiernie. Widząc jednak, że Damour jest wściekły, upoiwszy się własnymi frazesami, i że Felicya blizka zemdlenia, lada chwila wybuchnie płaczem, uznał za stosowne odegrać teraz rolę szlachetnego pośrednika i oświadczył sentencyonalnie:
— Tak jest, przysługuje ci do tego prawo, ale trzeba się wpierw rozpatrzeć, zastanowić. Ja zawsze postępowałem jak należy... Więc też sądzę, że zanim się cokolwiek udecyduje, wypada wpierw pomówić z panem Sagnard, a ponieważ go nie ma w domu...
Tu przerwał, zaraz jednak począł mówić dalej zmienionym z udanego wzruszenia, drżącym głosem:
— Tylko, że memu towarzyszowi się spieszy... W takiem, jak jego położeniu — wyczekiwanie to rzecz przykra... Ach pani! gdybyś wiedziała, ile ten człowiek przecierpiał... A teraz.. ani jednej rzodkiewki... umiera prawie z głodu, odprawiają go zewsząd... Kiedym go spotkał parę godzin temu, nie miał nic w ustach od wczoraj...
Felicya, przechodząc z obawy w nagłe rozczulenie, nie była w stanie wstrzymać duszących ją łez. Ogarnął ją bezgraniczny smutek, żal i zniechęcenie do życia. Krzyknęła napół bezwiednie:
— Przebacz mi, Jakóbie!...
A kiedy opanowawszy łkanie, zdołała znów przyjść do słowa:
— Co było, to było — rzekła — nie mogę jednak obojętnie patrzeć na to, gdy ty jesteś w nieszczęściu... Pozwól, że ci przyjdę z pomocą.
Damour poruszył się gwałtownie.
— Oczywiście — wdał się żywo Berru — w domu tym zbyt wielki wszystkiego dostatek, aby cię twoja żona miała zostawić z próżnym żołądkiem... Przypuśćmy, że nie weźmiesz pieniędzy, nic jednak nie przeszkadza ci przyjąć podarku. Choćby mu pani dała tylko jakiś kawałeczek wołowinki, to już sobie z tego będzie mógł ugotować rosołu, wszak prawda?
— Och! czego tylko zażąda, panie Berru.
Ale Damour począł na nowo walić w komodę pięścią i wykrzykiwać:
— Obejdzie się! nie wezmę w usta takiego chleba.
I podchodząc ku żonie z oczyma utkwionemi w jej oczy:
— Ciebie samej tylko chcę! i będę cię miał!... Schowaj sobie swoje mięso!
A kiedy Felicya cofnęła się przed nim mimowoli, przejęta trwogą i wstrętem, Damour stał się strasznym, począł grozić, że wszystko porozbija, zapędzał się w zarzuty ohydne. Domagał się adresu córki. Począł żonę szarpać w fotelu, zarzucając jej, że sprzedała dziewczynę, na co Felicya, nie broniąc się wcale w osłupieniu wobec tego wszystkiego, co na nią tak nagle spadło, odpowiedziała tylko z cicha, że nie zna adresu Ludwiki, muszą go jednak posiadać w prefekturze policyi. Nakoniec Damour, który rzuciwszy się na jedno z krzeseł, przysięgał, że go stamtąd sam dyabeł nie ruszy, zerwał się nagle i uderzywszy w komodę pięścią po raz ostatni, gwałtowniej niż przedtem, — zawołał:
— E! do wszystkich piorunów... idę sobie!... Tak jest... idę, bo mi się tak podoba... Ale nie będziesz tu długo potrzebowała na mnie czekać!... Zjawię się tu jeszcze, kiedy twój mąż będzie w domu i już ja was wtenczas urządzę!... jego, ciebie, pędraczki, całą budę sobaczą!... Poczekaj tylko a obaczysz..
I poszedł, grożąc jej pięścią.
W gruncie rzeczy takie zakończenie sprawiło mu ulgę. Berru, zostawszy nieco w tyle, zachwycony udziałem swym w całej tej historyi, rzekł pojednawczym tonem do Felicyi:
— Nic się pani nie bój, nie odstąpię go ani na krok... Gotowoby przyjść do nieszczęścia.
Odważył się nawet ująć jej rękę i pocałować. Nie broniła mu, była jakby zbita; gdyby ją Jakób był wziął za rękę i pociągnął za sobą, byłaby poszła.
W tej chwili doleciały ją kroki obu mężczyzn, przechodzących przez sklep. Jeden z czeladzi potężnym rozmachem topora rąbał barani czomber. Słychać było głośno wykrzykiwane cyfry. Wówczas instynkt dobrej kupcowej zawiódł ją nazad za kontuar, na jej miejsce wśród luster, bardzo bladą lecz i spokojną zupełnie, jak gdyby nic a nic nie zaszło.
— Ile się należy? — spytała.
— Siedm franków pięćdziesiąt centymów, proszę pani.
Wydała resztę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.