<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Radykał
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Tytuł orygin. Jacques Damour
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
EMIL ZOLA.
RADYKAŁ.
NOWELA.
TŁÓMACZYŁ
Z. NIEDŹWIECKI.
Lwów — Złoczów.
Nakładem i drukiem księgarni Wilhelma Zukerkandla.




I.

Tam, w Noumei, zapatrzony w pusty horyzont morski, doświadczał Jakób Damour niejednokrotnie wrażenia, że ma przed oczyma całą historyę swego życia: nędzę oblężenia, szały komuny, i to nagłe wywiezienie, które go przerzuciło tak daleko, rozbitego, jakby stratowanego tylu przejściami. Wspomnienia te, w których grzebał z takiem upodobaniem, nie miały kształtów wizyi wyraźnej, były to raczej mgliste majaki przyćmionej inteligencyi, powracającej machinalnie do pewnych zdarzeń z przeszłości, co same jedne zdołały w duszy przetrwać nietknięte wśród gruzów reszty.
W dwudziestym szóstym roku życia Jakób zaślubił Felicyę, urodziwe dziewczę ośmnastoletnie, siostrzenicę owocarki z la Vilete, od której podnajmywał pokoik. Cyzeler z fachu, zarabiał do dwunastu franków dziennie. Ona była początkowo szwaczką, ale że mieli zaraz w pierwszym roku chłopaka, oddała się więc, rzecz prosta, całkowicie karmieniu dziecka i zajęła się domem. Mały Eugeniusz rozwijał się na podziw. W dziewięć lat po nim przyszła na świat córka, której dano imię Ludwiki; dziecię to było jednak przez długi czas tak wątłe, że sporo grosza poszło z jego powodu na lekarzy i lekarstwa. Mimo tego w małżeńskiem pożyciu stadła nie brakło szczęścia. Damour musiał wprawdzie od czasu do czasu odbyć blaumontag, był jednak w podobnych razach na tyle roztropny, że szedł zaraz spać, przebrawszy miarkę w piciu, a stając nazajutrz o zwykłej porze najprzykładniej do roboty, nazywał się bez ogródek nicponiem.
Gdy Eugeniusz skończył lat dwanaście, oddano go do rzemiosła. Bęben zaledwie umiał pisać i czytać, gdy już zarabiał na życie. Felicya, kobieta w całem słowa znaczeniu dzielna, w prowadzeniu domu okazywała wiele sprytu, choć z drugiej i skąpstwa, jak twierdził ojciec; na stole bowiem daleko częściej niż mięso zjawiały się jarzyny, gospodyni zaś za to skrzętnie ciułała grosze, od wypadku.
Najlepsze to były dla nich czasy. Zajmowali wtenczas w Menilmontant, przy ulicy des Envierges, mieszkanie, złożone z trzech pokoi: pokoju ojca i matki, pokoiku Eugeniusza i jadalni, gdzie umieszczono także warsztat, nie licząc kuchni i gabinetu Ludwiki. Apartament ten znajdywał się wprawdzie na tyłach podwórza, w nizkiej oficynce; mieli jednak pomimo tego podostatkiem powietrza, okna bowiem wychodziły na plac, zajęty pod składy drzewa z zburzonych budowli, gdzie zwożono od rana do wieczora stosy starych materyałów budowlanych i desek.
W chwili wybuchu wojny Damourowie zamieszkiwali przy ulicy des Envierges od lat dziesięciu. Felicya, choć jej się już zbliżała czterdziestka, nie straciła uroków młodości, utyła nawet nieco, awansując w swej dzielnicy na piękność! dzięki swym krągłym ramionom i biodrom. Natomiast Jakób jakby się zasuszył i wyglądał już przy niej staro, choć różnica wieku obojga wynosiła zaledwie lat ośm. Ludwika, wydarta niebezpieczeństwu, zawsze jednak delikatnego zdrowia, wdała się więcej w ojca swą szczupłością dziewczęcą, podczas gdy Eugeniusz, w tym czasie dziewiętnastoletni, posiadał słuszny wzrost i szerokie barki matki. Wyjąwszy pewną ilość poniedziałków, przepędzanych przez ojca i syna w winiarni, żyli w największej harmonii. Felicya gderała oczywiście na te wybryki, gdyż nic jej nie mogło doprowadzić do takiej furyi jak marnotrawstwo grosza. Dwa czy też trzy razy przyszło nawet o to między małżeństwem do bójki, bez żadnych wszakże poważniejszych następstw, albowiem całą winę zwalało się na trunek. Nie było w całej kamienicy stateczniejszej rodziny. Podawano ich sobie za wzór. — W chwili, kiedy Prusacy ruszyli na Paryż i kiedy się zaczęło straszliwe bezrobocie, mieli Damourowie w kasie oszczędności z górą trzy tysiące franków. Sumka wcale nieszpetna, jak na rodzinę rzemieślniczą, co odchowała nie bez trudu dwoje dzieci.
Pierwsze miesiące oblężenia nie były tedy zbyt przykre. W jadalni, obok drzemiących warsztatów, spożywano jeszcze chleb biały i mięso. Z litości nad nędzą jednego z sąsiadów, malarza pokojowego, nazwiskiem Berru, który formalnie ginął z głodu, zapraszali go Damourowie nawet do siebie na objad od czasu do czasu. Przyjaciel ten zaczął oczywiście niebawem przychodzić rano i wieczór. Był to jeden z tych dowcipnisiów, co to mają na zawołanie wesołe słówka, któremi udawało mu się rozbrajać Felicyę, buntującą się w duchu na widok przepaścistej gęby gościa, co pochłaniała u ich stołu niezmordowanie najlepsze kęski.
Wieczorami, przy kartach, drwiąc ile wlazło z Prusaków, Berru, zażarty patryota, rozprawiał o wierceniu min i podkopów za miastem, któremi dałoby się podejść pod same nieprzyjacielskie baterye w Chatillon i Montretout, i powysadzać je w powietrze. Przechodząc z kolei na rząd, tę zgraję tchórzów, gotowych każdej chwili otworzyć Bismarkowi bramy Paryża, aby osadzić napowrót na tronie Henryka V-go, wzruszał ramionami na rzeczpospolitą tych zdrajców. Ach! ta republika!... I rozparłszy się na stole obu łokciami, z fajką na krótkim cybuszku w ustach, roztaczał przed Damourem ustrój państwowy swojego pomysłu: wszyscy braćmi — wszyscy wolnymi — bogactwo dla wszystkich — sprawiedliwość i równość wszędzie, tak u góry, jak i na dole.
— Jak w roku dziewięćdziesiątym trzecim! — dorzucał mężnie, nie bardzo wiedząc, co plecie.
Damoura w czasie tych rozpraw powaga nie opuszczała ani na chwilę. I on przecie był republikaninem; zapewnienia, że rzeczpospolita będzie dniem tryumfu robotnika, dniem powszechnego szczęścia, obijały mu się o uszy od kolebki. Nie umiejąc jednak wyobrazić sobie sposobu, w jakiby rzeczy te mogły oblec się w ciało, przysłuchiwał się uważnie wywodom Berru, ponieważ znajdywał jego rozumowania nader trafnemi, przekonany, że rzeczpospolita zawita do Francyi tym właśnie sposobem, jaki koleżka kreślił. Zapalając się stopniowo, poczynał nawet wierzyć niewzruszenie, że gdyby cały Paryż, mężczyźni, kobiety i dzieci, wyruszyli na Wersal, z marsylianką na ustach, wyrzuconoby bez żadnego trudu za dziesiątą górę Prusaków, a podawszy sobie rękę z prowincyą, utworzonoby z łatwością rząd ludowy, to znaczy obowiązany płacić wszystkim obywatelom rentę.
— Uważaj no ty, — powtarzała mężowi ze swej strony niedowierzająco Felicya, — bo to się gotowo niedobrze skończyć z tym twoim Berru. Karm go sobie ostatecznie, kiedy ci to sprawia przyjemność, ale mu pozwól, niech sobie sam, bez ciebie, idzie kark skręcić.
I ona pragnęła rzeczypospolitej. W czterdziestym ósmym ojciec jej zginął na barykadach. Wspomnienie to jednak, miast drażnić, czyniło ją roztropną. „Gdybym ja była ludem — mówiła — wiedziałabym, jak zmusić rząd do sprawiedliwości: postępowałabym jaknajprzykładniej.“ Wywody Berru raziły ją i przestraszały, ponieważ wydawały się jej niegodziwemi. Widziała wszakże, że Damour staje się pod ich wpływem innym niż dawniej, że nabiera manier i poczyna używać słów, które nie podobały się jej wcale. Jeszcze bardziej jednak trwożyła ją pałająco-ponura mina syna Eugeniusza, kiedy się przysłuchiwał gadaninie Berru. Wieczorami, przy stole, po zaśnięciu Ludwiki, Eugeniusz, popijając zwolna z kieliszka wódki, wpatrywał się, bez jednego słowa, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, w malarza, który przynosił codzień nową historyę jakiejś niebywałej zdrady z Paryża: to o Bonapartystach, dających Niemcom znaki z wzgórza Montmartre — to o zatapianiu na dnie Sekwany worów z mąką i beczek prochu, by miasto wcześniej zmusić do poddania.
— Co za banialuki! — odzywała się Felicya do syna, skoro Berru poszedł sobie wreszcie do domu. — Tylko też sobie nie daj w głowie przewracać. Wiesz przecie, że ten człowiek łże jak najęty.
— Mama wie swoje a ja swoje — odpowiadał Eugeniusz z pełnym grozy giestem.
Około połowy grudnia oszczędności Damourów były zjedzone do szczętu. Co godzinę jednakże nadchodziły wieści o klęskach Prusaków na prowincyi, to o zwycięzkim wypadzie, który miał nakoniec wybawić Paryż. To też małżeństwo nie martwiło się zrazu zbytnio swem położeniem, spodziewając się lada chwila wznowienia pracy po warsztatach. Ponieważ Felicya umiała wśród tego ciągle jeszcze dokazywać cudów gospodarności, więc żyli tak z dnia na dzień czarnym chlebem miesięcy oblężenia, którego jedna tylko Ludwisia nie była w stanie strawić. Wtenczas to jednak w głowie Damoura i Eugeniusza przewróciło się do reszty — jak mówiła matka. Próżnując przymusowo od rana do wieczora, wyrwani z koła swych zajęć i nawyknień, z rękoma osłabłemi, odkąd przestały się imać warsztatu, żyli obadwaj w stanie niezdrowego podniecenia, pełnego wizyj krwawych i dzikich. Zaciągnęli się obaj do oddziału piechurów, — cóż kiedy oddział ten, jak wiele innych zresztą, nie przekroczył ni razu nawet fortyfikacyj, ugrzązłszy na jednem z stanowisk, gdzie żołnierze spędzali dnie na grze w karty lub guziki. Tutaj to Damour, z próżnią w żołądku i z sercem ściśniętem myślą o domowej nędzy, przysłuchując się nowinom, znoszonym przez tego i owego, nabrał przekonania, że rząd musiał sobie chyba poprzysiądz wytępić lud, w celu zawładnięcia rzecząpospolitą. Berru miał racyę! nikomu przecie nie było tajnem, iż Henryk V. znajduje się w Saint Germain, w domu, nad którym powiewa biała chorągiew. Lecz to się musi raz skończyć. Któregokolwiek ranka pójdzie się i wystrzela tych opojów i obżartuchów, co ogładzali i pozwalali bombardować lud roboczy, poprostu, aby przestrzeniej było księżom i szlachcie.
Kiedy wracał na noc do domu z synem, obaj, w gorączce szału, unoszącego się w powietrzu, nie mówili o niczem więcej jak tylko o uśmiercaniu ludzi, wobec bladej i niemej Felicyi, pielęgnującej Ludwisię, która skutkiem złego pożywienia rozchorowała się obłożnie.
Tymczasem przyszedł kres oblężeniu, zawarto zawieszenie broni i wojsko pruskie przedefilowało przez Pola Elizejskie. Przy ulicy des Envierges ukazał się nakoniec znowu chleb biały, po który Felicya chodziła aż na Saint-Denis. Nastrój tego obiadu wszakże był posępny. Eugeniusz, który się uparł był zobaczyć koniecznie Prusaków, kreślił właśnie poczynione przy tej okazyi spostrzeżenia, gdy naraz Damour zawołał, że wszyscy jenerałowie powinni by pójść na gilotynę. Wymachiwał zaś przy tych słowach widelcem tak wojowniczo, że Felicya, zgorszona, widziała się zmuszoną mu go odebrać.
W dniach następnych, kiedy po warsztatach ciągle jeszcze nie podejmowano pracy, zdecydował się rozpocząć robotę na własny rachunek i zaczął naprawiać kilka połamanych przedmiotów metalowych, lichtarzy i tym podobnych gratów, w nadziei spieniężenia ich po dokonanej reparacyi. Eugeniusz, nie mogąc wytrzymać w jednem miejscu, rzucił warsztat już po upływie godziny. Co się tyczy Berru, zniknął on od chwili zawieszenia broni; najprawdopodobniej trafił mu się gdzieś lepszy wikt. Jednego ranka wszakże zjawił się bardzo ożywiony, opowiadając epizod z armatami na Montmartre. Na wszystkie strony wznoszono barykady, nakoniec miał zawitać dzień tryumfu ludu, przyszedł zatem po Damoura, gdyż, jak oświadczył, w podobnej chwili obecność wszystkich dobrych obywateli była niezbędną. Damour wstał od warsztatu, pomimo wyrazu wzburzenia na twarzy Felicyi; — była to komuna.
Potoczyły się teraz dni marca, kwietnia i maja. Kiedy Damoura opadło znużenie a Felicya poczęła go zaklinać, aby w domu pozostał, odpowiadał:
— A moje trzydzieści sous?... Jeżeli je stracę, kto nam da jeść?
Felicya musiała to przyjąć milczącem spuszczeniem głowy. Nie mieli w rzeczy samej na życie ani grosza prócz owych trzydziestu sous ojca i trzydziestu syna, stanowiących żołd gwardyi narodowej, do którego dodawano niekiedy porcyę wina i solonego mięsa. Zresztą Damour był najszczerzej przeświadczony o słuszności swej sprawy; strzelał na Wersal, jak byłby strzelał do Prusaków, w przekonaniu, że zbawia przez to rzeczpospolitą i wywalcza ludowi szczęście. Po trudach i nędzy oblężenia wskutek wstrząśnień wojny domowej, nad życiem jego zawisł, jak zmora, upiór tyranii, pod którego wpływem bił się z heroizmem bohatera z gminu, gotowego życie oddać w obronie wolności. Nie wchodził on w teoretyczne komplikacye idei komunistycznych. W jego oczach komuna była poprostu ziszczeniem wróżb złotego wieku, zadatkiem powszechnego szczęścia; równocześnie zaś wierzył z jeszcze większym uporem, że gdzieś, w Saint Germain czy też w Wersalu, znajduje się w tej chwili król, gotów zaprowadzić we Francyi inkwizycyę i wskrzesić wszystkie bezprawia władców, jeśliby się go tylko wpuściło w bramy Paryża. I tenże sam Damour, który u siebie w domu nie potrafiłby zabić muchy, na stanowisku uśmiercał żandarmów bez skrupułu. Ile razy powrócił zmordowany, czarny od prochu, zlany potem, przepędzał całe godziny u łóżeczka małej Ludwisi, wsłuchując się w jej oddech. Felicya, przekonawszy się, że próby zatrzymania go w domu do niczego nie doprowadzą, z spokojem kobiety roztropnej poczęła wyczekiwać końca strasznego przewrotu.
Pomimo to dnia pewnego nie potrafiła się wstrzymać od uwagi, że ten hultaj Berru, chociaż tak dużo wykrzykiwał, nie głupi był jednak narażać się teraz na kule karabinowe. Miał tyle sprytu, że się postarał o niezgorsze miejsce w intendenturze, co swoją drogą nie przeszkadzało mu wcale, gdy przyszedł, cały lśniący od galonów i piór, do Damourów, rozdmuchiwać pożar w zapalnej głowie Jakóba hałaśliwemi dyskursami, w których była mowa o rozstrzelaniu ministrów, Izby, całej budy, w niedalekim dniu szturmu i wzięcia Wersalu.
— Dlaczego on sam nie pójdzie, zamiast innych namawiać? — mówiła potem Felicya.
Damour jednak na to:
— Cicho bądź!... Ja spełniam moją powinność. Tem gorzej dla tych, co swojej nie spełniają.
Pewnego ranka pod koniec kwietnia przyniesiono na ulicę des Envierges, na noszach Eugeniusza, ugodzonego kulą, pod Moulineaux, w sam środek piersi. W chwili, gdy go na schody wnoszono, wyzionął ducha.
Kiedy Damour wieczorem wrócił z miasta, zastał Felicyę strażującą w milczeniu przy zwłokach syna. Cios to był straszny; pod jego obuchem upadł Damour na ziemię, a żona, słowa nie rzekłszy, nie przeszkadzała mu szlochać, skurczonemu cierpieniem, pod ścianą, bo i cóż mogłaby mu innego powiedzieć, jak tylko: — „Twoja to wina!“ Zawarłszy drzwi sąsiedniej izdebki, zachowywała się jak najciszej, aby nie niepokoić Ludwisi. Kiedy po chwili poszła zajrzeć, czy się dziecko nie przebudziło na odgłos ojcowskiego płaczu, Damour, podniósłszy się, wziął w rękę fotografię Eugeniusza w mundurze gwardyi narodowej i długo się w nią wpatrywał. Następnie ujął za pióro i nakreślił u spodu kartonu: „Ja cię pomszczę!“ — dodając obok datę i podpis własny. Sprawiło mu to dużą ulgę.
Nazajutrz karawan, udekorowany ogromnemi chorągwiami z szkarłatu, odwiózł ciało na cmentarz Père Lachaise, odprowadzony przez wielki tłum ludzi. Ojciec kroczył za ciałem z obnażoną głową, a serce jego wzbierało od srogich myśli na widok czerwonych sztandarów, których krwawa purpura jeszcze posępniejszemi czyniła kiry karawanu. Felicya pozostała na ulicy des Envierges, przy Ludwisi. Wieczorem Damour wrócił między przednie straży strzelać do żandarmów.
Nakoniec zawitały dni maja. Armia wersalska była w Paryżu. Damour nie pokazywał się w domu od dwóch dni, nie odstępując na krok swego oddziału, broniąc barykad w samem zarzewiu walki. Przestawszy sobie zupełnie zdawać sprawę, co się z nim dzieje, strzelał na oślep w dym, ponieważ taki był jego obowiązek. Trzeciego dnia wreszcie zjawił się w domu, zataczając się, cały obszarpany i osłabły, jak opój. Felicya, zdjąwszy zeń ubranie, umyła mu ręce serwetą umaczaną w wodzie, gdy wtem jedna z sąsiadek wpada do nich z wieścią, że komunardzi trzymają się jeszcze na Père-Lachaise, skąd Wersalczycy w żaden sposób nie są w stanie ich wyprzeć!
— Idę tam! — zawołał w tejże chwili Jakób, zrywając się.
Zarzucił na siebie odzież i ujął za strzelbę. Ale ostatnich obrońców komuny nie było na równinie, wśród tych smutnych pól, gdzie Eugeniusz spoczywał. W duszy Damoura zamajaczyła nadzieja śmierci na grobie syna. A nie mógł dotąd ani razu odwiedzić mogiły. Granaty padały naokół, otłukując nagrobki. Wśród wiązów garstka gwardzistów narodowych, ukrytych za grobowcami, których marmur bielił się w słońcu, strzelała jeszcze do żołnierzy, rzucających się w oczy pałającym kolorem czerwonych spodni. Damour stanął na miejscu akurat w chwili, w której nie mogło go minąć aresztowanie. Trzydziestu siedmiu jego towarzyszy rozstrzelano, on sam cudem tylko uszedł masowemu wymiarowi kary. Ponieważ miał ręce umyte przez żonę i ponieważ nie strzelał, ułaskawiono go. Zresztą oszołomiony z utrudzenia, zdruzgotany tylu okropnościami, nie zdołał sobie nigdy później przypomnieć dokładnie dni, które teraz nastąpiły. Pozostałe one dlań widmem zamglonem: i te długie godziny spędzone w ciemnych miejscach, i te męczące marsze wśród najdokuczliwszego skwaru, wrzawa, razy, rozdziawiający gęby tłum, środkiem którego przechodził, wszystko. Kiedy się zdołał nareszcie otrząsnąć z tego stanu ogłupienia, ujrzał się w Wersalu jeńcem.
Felicya przyszła go raz odwiedzić, zawsze spokojna i blada, ale po oznajmieniu Jakóbowi, że Ludwisi się polepszyło, zamilkli oboje, nie mając sobie nic więcej do powiedzenia. Na odchodnem dorzuciła jeszcze, dla dodania mu odwagi, że sprawa jego jest na dobrej drodze i że wkrótce wolność odzyska.
— A Berru? — spytał.
— O! — odrzekła — Berru jest w bezpiecznem miejscu. Drapnął na trzy dni przed wkroczeniem wojsk; nie będzie miał najmniejszych kłopotów.
W miesiąc później Damour odpłynął do Nowej Kaledonii, skazany na deportacyę. Ponieważ nie miał żadnej szarży, sąd wojenny byłby go prawdopodobnie uwolnił zupełnie, gdyby nie był z całym spokojem zeznał, że strzelał od pierwszego dnia. Widząc się po raz ostatni z Felicyą, oświadczył jej:
— Czekaj mnie z naszą małą. Powrócę.
Oto były słowa, najwyraźniejszem rozbrzmiewające echem w zamazanych wspomnieniach Damoura, gdy z ciężką smutkami głową pogrążył się w zadumie w obliczu niedosiężnego wzrokiem widnokręgu morza. Zapadająca noc zastawała go często tak. W dali majaczyła na powierzchni morza długa jasna smuga, niby ślad statku, przebijającego się przez mrok coraz grubszy, jemu się zaś zdawało, że powinien wstać i pójść przez tę świetlaną drogę wierzchem fal do kraju, skoro doń przyrzekł powrócić.

II.

W Noumei prowadził się Damour jaknajlepiej. Znalazł sobie zajęcie, robiono mu nadzieję ułaskawienia. Dobre bo z niego człeczysko było w gruncie rzeczy. Lubił się bawić z dziećmi. Przestał się obecnie zajmować polityką, niewiele się wdawał z towarzyszami, żyjąc samotnie, jedyną rzeczą, jaką można mu było zarzucić, było, że się upijał czasami; i wtenczas jednak zachowywał się spokojnie, płakał tylko, a potem z dobrej woli szedł spać. To też ułaskawienie jego nie ulegało najmniejszej kwestyi, gdy wtem pewnego dnia zniknął.
Wiadomość o ucieczce Damoura z czterema towarzyszami wzbudziła zdumienie powszechne. Od lat dwóch otrzymywał on wiele listów od Felicyi, zrazu regularnie, wkrótce jednak coraz rzadziej. Sam pisywał dość często; gdy naraz całe trzy miesiące przyszło mu spędzić bez wieści, rozpacz się go chwyciła na myśl, że może jeszcze drugie dwa lata czekać mu przyjdzie na obiecane ułaskawienie. Wówczas to zaryzykował za jednym zamachem wszystko w jednem z tych gorączkowych uniesień, których się tak żałuje nazajutrz. W tydzień potem znaleziono na wybrzeżu w oddaleniu mil kilku strzaskaną barkę i trupy trzech uciekinierów, obnażone i już nadpsute, między któremi obecni rozpoznawali z uporem ciało Damoura. Wzrost topielca był istotnie ten sam, i tak samo zarośnięta twarz. Po sumarycznem dochodzeniu zatem i dopełnieniu obowiązkowych w takich razach formalności, wystawiono akt zejścia, który przesłany został do Francyi na żądanie wdowy, zawiadomionej o wszystkiem przez władze. Cała prasa zajmowała się przez dni kilka tym wypadkiem, a dramatyczny opis ucieczki i tragicznego jej zakończenia przesunął się przez szpalty wszystkich dzienników całego świata.
Tymczasem Damour żył, pomieniany z jednym z swych zmarłych towarzyszy, co było tem dziwniejsze, że między obydwoma nie było ani śladu podobieństwa. Tyle tylko, że tak jeden, jak drugi, mieli duże brody. Damour i czwarty z jego towarzyszy, który także cudem pozostał przy życiu, rozstali się za przybyciem na jedno z terytoryów angielskich i nie spotkali się więcej. Zmarł pewno na żółtą febrę, która i Damoura również o mało nie sprzątnęła.
Pierwszą jego myślą obecnie było, rzecz prosta, zawiadomić Felicyę, że zbiegł. Wtem wpadła mu w ręce gazeta z opisem ucieczki i doniesieniem o utonięciu. Wobec tego pisanie zamierzonego listu wydało mu się rzeczą nieroztropną; mógł go ktoś przejąć, odczytać, wpaść tym sposobem na ślad prawdy. Nie byłoż lepiej pozostać nieboszczykiem dla całego świata? Przestaną się o niego troszczyć, dzięki czemu będzie mógł najspokojniej powrócić do Francyi i czekać, przycupnąwszy, na amnestyę, aby się wówczas dopiero dać poznać. W tym czasie straszliwy paroksyzm żółtej febry zatrzymał go na całe tygodnie w jakimś zajeździe zapadłym.
Doczekawszy się dni rekonwalescencyi, uczuł się jednak Damour opanowanym przez nieprzezwyciężone lenistwo, tak go choroba wyniszczyła. Długie miesiące jeszcze trwało to osłabienie i ten brak woli. Zdawało się przytem, że gorączka strawiła w nim wszystkie dawne namiętności. Nie pragnął obecnie niczego, zapytując sam siebie co chwila: po co?... Nawet wizerunek Felicyi i Ludwisi zatarł się w jego pamięci. Miał wprawdzie obiedwie i dziś jeszcze przed oczyma, lecz w bardzo wielkiem oddaleniu, za mgłą, z po za której trudno je było czasem rozeznać. Bezwątpienia, wyzdrowiawszy zupełnie, pojedzie do nich. Lecz kiedy wrócił ze wszystkiem do siebie, inny plan go pochłonął całkowicie. Począł marzyć o zrobieniu majątku, zanim pójdzie odszukać żonę i córkę. Cóż go obecnie czekać mogło w Paryżu? Śmierć głodowa. Trzeba będzie powrócić do warsztatu a łatwo się zdarzyć może, że nie zdoła już znaleźć pracy, gdyż czuł się, po prawdzie, starym. Natomiast wybrawszy się do Ameryki, mógłby w kilku miesiącach, jeźli szczęście dopisze, zebrać jakie sto tysięcy franków — skromna kwota, na której poprzestawał w chaosie nadzwyczajnych historyj o deszczu milionów, jakie szumiały mu w uszach. W jednej z kopalń złota, jakie mu polecono, każdy pracownik, aż do najlichszych kopaczy ziemi, miał wszelkie szanse jeździć we własnej karecie przed upływem pół roku. Obmyślał już naprzód, jak sobie urządzi życie; powróciwszy do Francyi z swemi stu tysiącami, nabędzie przedewszystkiem mały domek w stronach Vincennes i z trzema albo czterema tysiącami renty będzie w nim żył z Felicyą i Ludwisią, zapomniany ale szczęśliwy, zerwawszy ze wszystkiem, co się zowie polityką. W miesiąc potem był w Ameryce.
Zaczęła się opłakana egzystencya na łasce i niełasce przygód i zdarzeń dziwnych i pospolitych zarazem. Poznał po kolei wszystkie nędze i widział wszystkie uśmiechy szczęścia. Trzy razy zdawało mu się, że już, już ma owe wyśnione sto tysięcy; wszystko jednak znikało mu z rąk jak dym za każdym razem; ograbiano go, niszczył sam siebie w ostatnim wysiłku. W rezultacie dużo przecierpiał, dużo się napracował i ciągle był bez koszuli. Nawłóczywszy się na wszystkie cztery strony świata, ujrzał się wreszcie zapędzonym wypadkami aż do Anglii. Stąd pognało go znów do Brukseli, nad samą granicę francuską. Ale nie myślał już teraz o powrocie. Przybywszy do Ameryki, zdecydował się był napisać do żony, lecz kiedy na trzy listy nie otrzymał żadnej odpowiedzi, począł kombinować: albo listy zostały przejęte, — albo Felicya umarła — albo wreszcie i ona wyniosła się z Paryża. Po upływie całego roku przedsięwziął jednę jeszcze próbę, również bezowocną. Aby się nie zdradzić na wypadek, jeźliby listy przejmowano, pisywał pod przybranem nazwiskiem, zmyślając przed Felicyą jakąś niebywałą historyę, w tej myśli, że poznawszy jego pismo, zrozumie podstęp. Absolutne milczenie Felicyi jak gdyby uśpiło jego wspomnienia. Umarł; nie miał odtąd nikogo na świecie; nic go od tej chwili nie obchodziło. Rok cały blizko pracował w pewnej kopalni węgla pod ziemią, nie oglądając wcale słońca, złamany zupełnie, obojętny na wszystko prócz jadła i snu.
Pewnego wieczora usłyszał w gospodzie jakiegoś człowieka, opowiadającego, że amnestya dla przestępców politycznych z 1871 została przez parlament francuski uchwaloną i że wszyscy komunardzi, skazani na deportacyę, wracają do ojczyzny. Wstrząśniony potężnie doniosłą wieścią, uczuł Jakób naraz niepowściągnioną chęć powrotu wraz z innymi do kraju, ujrzenia miasta, ulicy, domu, w którym mieszkał. Zrazu miało to formę instynktownego jakiegoś parcia. Wszelako w wagonie, który go unosił, mózg jego począł pracować i zajaśniała przed nim myśl radosna, iż będzie teraz mógł napowrót zająć należne sobie miejsce w pełnem świetle dnia, bez ukrywania się, jeżeli tylko zdoła odszukać Felicyę i Ludwisię. W sercu jego poczęła zakwitać nadzieja. Będąc wolnym, zwróci się do nich całkiem otwarcie, nie wątpił zaś, że je zastanie w tem samem, co dawniej, mieszkanku przy ulicy des Envierges, siedzące najspokojniej u nakrytego stołu, jakby czekały na niego. Wszystko się wówczas wyjaśni, usunięte zostaną nieporozumienia. Następnie uda się do mera, powie kim jest, i potoczy się życie jak dawniej...
Dworzec północny w Paryżu przepełniony był tłumem i wrzawą. Raz wznosiły się pełne entuzyazmu okrzyki na widok przybyszów, wyciągnięte w górę ramiony potrząsały kapeluszami, rozwarte usta wykrzykiwała imię czyjeś. Na chwilę owładnął Damourem strach; nie pojmował, co by to wszystko mogło znaczyć; miał wrażenie, że cała ta ciżba zebrała się, by mu urągać swoim wrzaskiem, gdy będzie szedł. Po dłuższej chwili dopiero zrozumiał dźwięk nazwiska będącego na ustach wszystkich, nazwiska jednego z przywódców komuny, przybyłego tym samym co i on pociągiem, znakomitości, dla której lud urządzał owacyę. Damour poznał go w przechodzie; utył, miał łzy w oczach, uśmiechał się, wzruszony tem przyjęciem. Kiedy bohater wsiadł do fiakra, zaczęto wołać w tłumie, aby wyprządz konie. Ludzie zaczęli się wzajemnie tratować, fala tłumu przewaliła się w ulicę Lafayette i utworzyła tam morze głów, ponad któremi długo było widać dorożkę, posuwającą się zwolna jak wóz tryumfalny.
Tymczasem Damour, zgnieciony, z potłuczonymi bokami, zdołał się, acz z nielada mozołem, wydostać na bulwary zewnętrzne. Nikt nań nie zwracał uwagi. I oto wszystkie przebyte cierpienia, Wersal, przeprawa do Noumei, deportacya, przesunęły się teraz przed jego oczyma w wezbraniu goryczy.
Atoli na bulwarach zewnętrznych owładło nim rozrzewnienie. Zapomniawszy o wszystkiem, uległ naraz złudzeniu, że odniósł właśnie robotę do Paryża i wraca oto z zarobkiem spokojnie na ulicę des Envierges. Dziesięć minionych lat egzystencyj spłynęło się już po za nim we mgle pamięci tak, że były jakby tylko dalszym ciągiem trotoaru, którym kroczył. Pomimo tego dziwiły go trochę te wszystkie dawne rzeczy, do których oto powracał tak łatwo jakoś. Wydało mu się na przykład, że bulwary zewnętrzne powinnyby być trochę szersze; stawał dla odczytania napisów, dziwiąc się ich widokiem. Nie było to w nim samo rozradowanie tem, że znów stąpa po tym zakątku ziemi, za którym tak tęsknił; była to mięszanina czułości o romantycznych refrenach, z głuchą obawą, obawą przed nieznanem, w obliczu tych rzeczy starych i znajomych, jakie odnajdywał. Wzruszenie jego spotęgowało się jeszcze, kiedy się zbliżał do ulicy des Envierges. Uczuł, że słabnie. Miał ochotę nie iść dalej, jakby go tam czekało nieszczęście. Po co wracać? I cóż tam będzie robił?
Znalazłszy się nakoniec przed swym domem, przeszedł przed bramą trzykrotnie, nie mając siły wejść. Sklepiku węglarza naprzeciwko nie było, miejsce jego zajęła grajzlernia, stojąca zaś w progu tejże kramarka wydała mu się tak opływającą we wszystko osobą, tak na swych śmieciach pewną siebie, że nie miał odwagi zwrócić się do niej z pytaniem, jak w pierwszej chwili zamierzał. Wolał, ryzykując wszystko, udać się odrazu do loży odźwiernego. Ileż to razy w życiu skręcał na końcu alei w lewo, aby pociągnąć za dzwonek.
— Pani Damour, jeźli łaska?
— Dani Damour?... Nie znam. Nie ma tu nikogo takiego.
Stanął bez ruchu. W miejsce dawnej odźwiernej, kobiety-olbrzyma, miał przed sobą małą, suchą babinę z miną kłótnicy, która patrzyła nań podejrzliwie.
— Pani Damour mieszkała w oficynie dziesięć lat temu... — ponowił.
— Dziesięć lat!... wykrzyknęła odźwierna. — Ba! ba! niemało wody upłynęło tymczasem... My tu zresztą jesteśmy od stycznia dopiero.
— Musiała przecie zostawić swój adres?
— Nie. Nie wiem o niczem.
A kiedy nie przestawał wracać ciągle do swego, zniecierpliwiona burknęła nań wreszcie, że pójdzie zawołać męża, jeżeli nie przestanie jej nudzić.
— Cóż to za jakieś szpiegowanie po domu?... Także moda, wkręcać się gwałtem, gdzie nie trza...
Zaczerwieniony odszedł spiesznie, bełkocąc coś pod nosem, wstydząc się stanu swoich podartych spodni, swej starej, steranej bluzy. Z zwieszoną głową powlókł się trotoarem, wnet jednak zawrócił, nie mając siły odejść w ten sposób. Tożby to było niby pożegnanie na zawsze, jakże rozdzierające duszę!... Zlituje się przecie może kto nad nim, zdobędzie jakieś wskazówki?... I podniósłszy wzrok, zaczął się rozglądać po oknach, przypatrywać się sklepom, starając się je rozpoznać. W tych domach dla biednych ludzi, gdzie wypowiedzenia sypią się jak deszcz, dziesięciu lat było aż nadto by zmienić co do jednego wszystkich czynszowników. Pozostała w nim zresztą szczypta roztropności, zmięszanej z wstydem, rodzaj lękliwego zdziczenia, pod których wpływem uczuwał dreszcze na myśl, że mógłby zostać przez kogoś poznanym. Zawróciwszy napowrót w ulicę, zauważył nakoniec parę znajomych twarzy: trafikantkę, właściciela korzennego sklepu, praczkę, piekarkę, u których się niegdyś zaopatrywali w towary. Cały kwadrans się jeszcze wahał, defilując tam i napowrót przed sklepami i nie mogąc się zdecydować, do którego z nich wejść, a walka, jaką wśród tego w duszy staczał, oblewała go potem. Z zamierającem już sercem odważył się wreszcie wstąpić do sklepiku piekarki, trochę zaspanej, bielutkiej zawsze kobiety, jakby co tylko wyszła z woru z mąką.
Rzuciwszy wzrokiem na wchodzącego, nie ruszyła się nawet za ladą. Z pewnością musiała go nie poznać, zważywszy jego opaloną cerę, wyłysiałą czaszkę i brodę długą, kłaczastą, która mu pochłaniała pół twarzy. To mu jednak wróciło pewność siebie, to też płacąc za dwusousowy bochenek, zdobył się na odwagę zapytania:
— Nie bierze tutaj u pani pieczywa pewna kobieta, mająca przy sobie córeczkę: pani Damour?...
Piekarka zamyśliła się, poczem odrzekła miękko:
— Ach, dawniej... tak jest... Ale to już bardzo dawno... Ledwie sobie coś, coś przypominam... Widzi się tyle ludzi...
Musiał się zadowolnić tą odpowiedzią. Jednego z najbliższych dni wrócił śmielszy, rozpytywać ludzi; wszędzie jednak napotykał tę samą obojętność, to samo zapomnienie i sprzeczność informacyj, która go w jeszcze większy wprawiała ambaras. W rezultacie okazało się rzeczą prawie pewną, że Felicya wyprowadziła się z tej dzielnicy mniej więcej w dwa lata po jego odjeździe do Noumei, to znaczy w chwili, kiedy stamtąd uciekł. Nikt nie znał jej adresu. Jedni wymieniali Gros-Caillou, inni Bercy. Małej Ludwisi nikt prawie nie pamiętał. Było więc po wszystkiemu. Usiadłszy jednego wieczora na ławce, na bulwarach zewnętrznych, rozpłakał się i powiedział sobie, że więcej szukać nie będzie.
Lecz co teraz pocznie! Paryż wydał mu się tak pusty!... Odrobina grosza, o której zdołał wrócić do Francyi, była na wyczerpaniu. Czas jakiś nosił się z zamiarem powrotu do Belgii, do swojej kopalni węgla, gdzie było tak czarno, gdzie przeżywał dnie bez wspomnień, w bezmyślnem zadowoleniu zwierzęcia, jakby przygnieciony wieczystym snem ziemi. Pozostał jednak w Paryżu, skazany na nędzę i głód, nie mogąc w żaden sposób znaleźć pracy, odprawiany zewsząd z niczem, ponieważ się wydawał za stary. Miał wprawdzie dopiero pięćdziesiąt pięć lat, wyglądał jednak na siedmdziesiąt, wychudły na szczapę po dziesięciu latach tylu przejść bolesnych. Tułał się niby wilk; chodził pod rusztowania monumentów zburzonych przez komunę, chwytał się robót, powierzanych kalekom i dzieciom. Kamieniarz, zajęty w magistracie, przyrzekł mu był miejsce nocnego dozorcy narzędzi, spełnienie jednak obietnicy odwlekało się a on tymczasem z głodu przymierał.
Jednego dnia na moście Notre Dame, kiedy się właśnie w płynące nurty wpatrywał z osłupieniem nędzarzy, kuszonych myślą samobójstwa, cofnął się naraz raptownie od poręczy i o mało nie przewrócił tym ruchem jakiegoś przechodnia, kolosalnego dryblasa w białej bluzie, który nie zaniedbał sypnąć klątwami.
— Cóż za bestya...
Damour jednakże rozdziawił gębę w tej chwili, wpijając oczy w krzykałę, aż, pozbywszy się wszelkiej wątpliwości, zawołał:
— Berru!
Był to Berru w rzeczy samej, zmieniony wprawdzie, ale zmieniony na korzyść, z obliczem kwitnącem, rzeźki, odmłodniały. Od czasu swego powrotu myślał o nim Damour często, jak tu jednak odszukać towarzysza, który się przeprowadzał co dwa tygodnie? Tymczasem malarz pokojowy wybałuszył nań oczy a kiedy mu Damour głosem drżącym przypomniał swoje nazwisko, nie chciał zrazu uwierzyć.
— To być nie może!... Blaga!
Poznał go jednak wreszcie i wśród okrzyków, które wznieciły formalny popłoch na trotoarze, wrzasnął:
— Toż ty przecie umarłeś!... No! nigdybym się był czegoś podobnego nie spodziewał... Ale — wiesz, — tak sobie zakpić z ludzi... Tylko czy ty naprawdę żyw jesteś?...
A kiedy go Damour szeptem poprosił, by mówił nieco ciszej, Berru, któremu się to wszystko w gruncie rzeczy dyabelnie komicznem wydało, ujął starego druha pod ramię i zaciągnąwszy do winiarni przy ulicy St. Martin, zasypał go tam pytaniami, spragniony wszystkiego się dowiedzieć.
— Natychmiast — pohamował go Damour, skoro usiedli obaj za stołem w gabinecie. — Wpierw jednak powiedz mi: co się dzieje z moją żoną?
Berru spojrzał na niego zdumiony.
— Jakto: z twoją żoną?
— Gdzie jest? — Znasz jej adres?
Zdumienie malarza rosło. Odrzekł zwolna:
— Ma się rozumieć, że znam... Czyż tobie w rzeczy samej zupełnie nie wiadoma jej historya?
— Co takiego? Jaka historya?...
Wówczas Berru jak nie wybuchnie:
— Nie!... to przecież kapitalne!... Jakto?... To ty nic nie wiesz?!... Ależ twoja baba poszła drugi raz za mąż, mój stary!
Damour, który trzymał właśnie szklankę w ręce, postawił ją na stole, trzęsąc się tak mocno, że wino spłynęło mu na palce. Wycierając je o bluzę, powtórzył głucho:
— Co ty powiadasz?... Wyszła drugi raz za mąż? Czy jesteś tego pewny?...
— Do dyabła!... ty zadarłeś kopyta, ona miała prawo wyjść za mąż!... I co tu tak dziwnego?... Tylko że teraz rzecz staje się śmiechu wartą przez twoje zmartwychwstanie...
I począł opowiadać szczegóły nieborakowi, który siedział przed nim w milczeniu, blady, z drżącemi usty. — Felicya była teraz bardzo szczęśliwa. Wyszła za rzeźnika przy ulicy de Moines, na Batignolles, wdowca, któremu bardzo porządnie prowadzi interes. Rzeźnik ów zwie się Sagnard, grubas lat sześćdziesięciu, ale doskonale zakonserwowany. Jatka przy ulicy Nollet należy do najliczniej w całej dzielnicy odwiedzanych, ma czerwono malowane kraty i pozłacane łby wołowe na obu narożnikach szyldu.
— Cóż wobec tego zamierzasz uczynić? — pytał Berru po każdym opowiedzianym szczególe.
Biedaczysko, zgnębiony opisem wspaniałej jatki, w miejsce odpowiedzi czynił nieokreślone ruchy ręką. Zobaczy jeszcze.
— A Ludwika? — zapytał naraz.
— Mała?... Ach! nie wiem... Pewno ją gdzieś umieścili, żeby się jej pozbyć, bo przestałem ją widywać z nimi... Prawda, mogliby ci teraz oddać to dziecko, skoro się niem sami nie zajmują. Tylko znowu... cóż tybyś począł z dziewczyną dwudziestoletnią, nie śmierdząc, jak się zdaje, groszem?... Bo, wiesz bracie, bez urazy, ale wyglądasz tak, że człowiek gotów ci dać dwa sous na ulicy...
Damour zwiesił głowę, zgnębiony, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Berru zadysponował jeszcze litr wina, aby go trochę pocieszyć...
— E! co tam... do stu dyabłów... Skoro jesteś przy życiu, rozruszajże się przecie... Nie wszystko jeszcze stracone, urządzisz się jakoś... Co myślisz robić?
Zabrnęli teraz w gawędę bez końca, w której te same argumenty co chwila wracały na stół. Jednę tylko rzecz malarz przemilczał, a mianowicie, że zaraz po odjeździe skazanego na deportacyę starał się zawiązać stosunek z Felicyą, której pełne ramiona pociągały go mocno. Zachował też ku niej głuchą urazę z tego powodu, że przeniosła nad niego rzeźnika Sagnarda, naturalnie dla jego majątku. Zamówiwszy jeszcze jeden litr, wykrzyknął:
— Na twojem miejscu poszedłbym, nie wiele się namyślając, do nich, rozgościłbym się tam jak u siebie, a jegomość pana Sagnarda wyrzuciłbym jeszcze za drzwi, jeżeliby mi się spróbował stawiać!... Koniec końców ty jesteś górą... Prawo przy tobie!
Damour był coraz więcej pijany. Wino rozpaliło ognie na jego bezkrwistych policzkach. Powtarzał ciągle: „Zobaczę jeszcze...“ Berru nie przestawał go jednak zagrzewać, klepiąc kamrata raz w raz po łopatce i pobudzając jego ambicye pytaniem: czy nie jest mężczyzną?! — Oczywiście, że jest mężczyzną... Tak przytem tę kobietę kochał — kocha ją jeszcze dzisiaj — że gotów podpalić Paryż, aby ją ujrzeć... Lecz w takim razie na cóż zamyśla czekać?... „Ponieważ jest twoja, odbierz mu ją i basta.“ Pijaniuteńcy obadwaj nos w nos sobie ciskali te słowa, wśród gwałtownej intonacyi.
— Idę tam! — ozwał się naraz Damour, dźwigając się od stołu z trudnością.
— Doskonale!... Boby też było tchórzostwem... — wycharczał Berru. — Ja z tobą!
Ruszyli obaj na Batignolles.

III.

Na zbiegu ulic des Moines i Nollet jatka z czerwoną kratą i złoconemi łbami wołów miała wygląd okazały. Ćwierci wołów wisiały tu na białych podkładach a rzędy baranich ud w papierowych tutkach, obrzeżonych, niby bukiety, koronką, tworzyły ponad niemi girlandę. Na marmurowych stołach piętrzyły się stosy mięsiwa, porąbane i przyrządzone kawalce: różowa cielęcina, purpurowa skopowina, szkarłatne mięso wołowe, marmurkowane tłuszczem. Miedziane szale wagi zwieszały się na mosiężnych łańcuszkach u błyszczącego słupa. Widny sklep z marmurową posadzką, bił w oczy obfitością, bogactwem, zdrowiem, którem pachła przez drzwi i okna rozwarte świeża woń mięsiw, zdających się krwią swoją zasilać rumieńce na twarzach właścicielki i czeladników.
W głębi, w pełnem świetle padającego z ulicy blasku, siedziała Felicya za wysokim kontuarem, osłoniętym szybami z kryształowego szkła od przeciągów. Tam to, wśród wesołych refleksów jasnego dnia, w różowawem oświetleniu jatki, promieniała ową bujną, źrałą świeżością kobiet, które nie przestały być młodemi, minąwszy czterdziestkę. Czyściutka, z cerą bez żadnej skazy, w białym kołnierzyku, z stroikiem z czarnych wstążek na głowie, miała w swem zachowaniu uśmiechniętą i zaaferowaną powagę dobrej kupcowej, która, z piórem w jednej ręce, drugą zapuściwszy w głąb kasy, uosabia rzetelność firmy i jej powodzenie.
Czeladź rąbała, ważyła, wykrzykiwała cyfry, klienci przesuwali się przed kasą, ona zaś, odbierając pieniądze, odpowiadała swym miłym głosem na pozdrowienia i nowiny. Właśnie jakaś kobieta z podwiązaną twarzą zbliżyła się, aby zapłacić za dwa kotlety, na które spoglądała żałośnie.
— Piętnaście sous, wszak prawda? — ozwała się do niej Felicya. — I cóż, nic nie lepiej, pani Vernier?
— Ani trochę. Zawsze ten żołądek. Oddaję co tylko zjem. Lekarz powiada, że mi potrzeba mięsa... cóż kiedy mięso takie drogie!... Wie pani, że węglarz umarł?
— Nie może być.
— A jakże... Ale u niego to nie przez żołądek, tylko przez brzuch... Za dwa kotlety piętnaście sous!... To już drób tańszy!
— Mój Boże! Nie nasza to wina, pani Vernier. Nie wiemy już sami, jak wyjść na swoje... A co tam takiego, Karolu?...
Gawędząc i wydając resztę, nie spuszczała z oczu ani na chwilę całej jatki, zauważyła też zaraz, że jeden z chłopców rozmawia z jakimiś dwoma mężczyznami, którzy przystanęli przed jatką na trotoarze. Ponieważ chłopiec nie dosłyszał pytania, podniosła więc głos i powtórzyła:
— Karolu!... O co tam chodzi?
Nie czekała jednak tym razem na odpowiedź, poznawszy jednego z dwu wkraczających do jatki mężczyzn, pierwszego.
— Ach! to pan, panie Berru?...
Nie wyglądała wcale zadowoloną z wizyty, skrzywiwszy usta nieznacznym grymasem lekceważenia. Dwaj przybysze zaglądali po drodze z ulicy St. Martin na Batignolles do niejednej winiarni, gdyż spacer to był długi a w gardle raz w raz schło od ustawicznego gadania na cały głos. To też wyglądali porządnie urżnięci. W Damourze zadrgało serce, gdy mu Berru pokazał z przeciwległego trotoaru nagłym ruchem Felicyę, taką piękną i młodą pośród zwierciadeł komtoaru, — mówiąc:
— Oto ją masz!
To niemożliwe!... To chyba Ludwika, dziwnie podobna do matki, bo przecież Felicya byłaby dziś daleko starszą!...
I oto ten bogaty sklep, te krwawe płaty mięsa, blaski miedzi i szkła a wreszcie ta wystrojona kobieta z miną zamożnej mieszczki, z ręką, zanurzoną w pieniądzach, zgasiły w nim gniew i pozbawiły go męztwa, przejmując go naraz formalnym strachem. Ozwała się w nim chęć uciec stamtąd co tchu, tak się czuł zawstydzonym na samą myśl wejścia do sklepu. Dama ta przecież nigdy a nigdy nie przystanie, aby się z nim napowrót połączyć, z nim, z człowiekiem o tak obskurnym wyglądzie, z taką zakudloną facyatą i w takiem bluzisku plugawem. Odwróciwszy się czemprędzej, skierował kroki ku ulicy des Moines, aby go nie mogła zdaleka nawet zobaczyć, lecz Berru zatrzymał go, wołając:
— Cóż to, do pioruna?! Czyż nie masz krwi w żyłach, czy co?... Na twojem miejscu kazałbym ja tańczyć, jak zagram, obywatelce!... I nie ruszyłbym się stąd póty, ażby nastąpił podział!... Tak jest!... Połowa mięsa i reszty... Pójdziesz mi raz, gdzieś powinien, ty kuro przemokła!...
Zmusił Damoura do powrotu na tamtą stronę ulicy, poczem zapytawszy jednego z personalu, czy jest pan Sagnard, i dowiedziawszy się, że rzeźnik bawi w tej chwili w szlachtuzie, wkroczył do jatki pierwszy, by kuć żelazo, póki gorące, Damour za nim, bez tchu, z miną ogłupiałą...
— Czem panu mogę służyć, panie Berru?... — zapytała Felicya tonem niezbyt ujmującym.
— To nie mnie — odparł malarz, — to memu towarzyszowi, który ma pani parę słówek do powiedzenia...
To rzekłszy, usunął się w bok a Damour znalazł się oko w oko z Felicyą. Spojrzała na niego a Jakób, strasznie zażenowany, stał z spuszczonemi oczyma w niewysłowionych mękach.
W pierwszej chwili nie mogła się powstrzymać od przybrania miny wstrętu i na jej pogodnej i zadowolonej twarzy odmalowała się wyraziście odraza do tego starego pijaka, tego oberwańca, od którego buchał zdaleka smród nędzy. Wpatrywała się weń jednakowoż nieprzerwanie; wtem, nie zamieniwszy z nim jeszcze ani jednego słowa, zbladła i tłumiąc dobywający się z piersi okrzyk, wypuściła z palców pieniądze, które spadły z brzękiem na dno szuflady.
— Cóż to?... słabo pani?... zapytała pani Vernier, która przystanęła w pobliżu przez ciekawość.
Felicya zrobiła ruch ręką, dający poznać, że chce, aby ją zostawiono w spokoju. Nie była w stanie jednego słowa wyrzec. Podniósłszy się z trudnością, zwróciła się ku sali jadalnej w głębi sklepu, a obaj mężczyźni, acz nie wezwani do pójścia jej śladem, zniknęli za drzwiami wraz z nią, Berru szyderczo uśmiechnięty, Damour z wzrokiem utkwionym niezmiennie w płyty posadzki, posypane trocinami, jakby się lękał upaść.
— No, no! Zabawna historya... — mruknęła pani Vernier, zostawszy sam na sam z personalem.
Czeladź, przerwawszy rąbanie i ważenie, spoglądała po sobie zdziwiona. Aby się jednak nie narażać, wracali z obojętnemi minami do roboty, pozostawiając bez odpowiedzi uwagę klientki, która, obrzuciwszy ich ponurym wzrokiem, zabrała swe kotlety i poszła.
W jadalni Felicya, nie dość jeszcze czując się samą, pchnęła drugie drzwi i wprowadziła obu mężczyzn do sypialnego pokoju. Pokój to był bardzo starannie utrzymany, zawsze zamknięty, zaciszny, z białemi firankami u łóżka i przy oknie, z złoconym zegarem i połyskującemi politurą meblami z mahoniu, na których nie dostrzegłbyś pyłka. Padłszy na fotel, obity niebieskim rypsem, zaczęła powtarzać:
— To ty...? to ty...
Damour nie wiedział, co odrzec. Rozglądał się po pokoju, nie śmiąc usiąść na żadnem z krzeseł, bo mu się zbyt piękne wydały dla jego łachmanów. Więc raz jeszcze Berru zabrał głos, aby za niego odpowiedzieć:
— Tak jest, to on. Piętnaście dni już, jak pani szuka... Spotkaliśmy się przypadkiem i oto go przyprowadzam...
Zaraz jednak, jak gdyby czując potrzebę usprawiedliwienia się przed nią, dorzucił:
— Pani pojmuje... nie mogłem inaczej... Toć przecie stary kamrat, a mnie serce o mało nie pękło z żalu, kiedym go na ulicy zobaczył w takim stanie...
Tymczasem Felicya odzyskała nieco spokoju. Ona była zresztą z nich trojga najprzytomniejszą i najlepiej usposobioną do panowania nad sobą. Odzyskawszy spokój, chciała przedewszystkiem wyjść z tej nieznośnej sytuacyi i rozpoczęła straszny moment wyjaśnień.
— Cóż tedy, Jakóbie, w jakim właściwie celu przyszedłeś?
Nie odpowiedział.
— Istotnie, — mówiła dalej — wyszłam powtórnie za mąż. Nie moja to jednak wina, wiesz przecie. Byłam pewna, że nie żyjesz, a ty nie zrobiłeś nic, aby mnie wywieźć z błędu.
Przemówił nakoniec:
— I owszem, pisałem do ciebie kilka razy.
— Przysięgam ci, żem nie dostała ani jednego listu. Ty mnie przecie znasz, wiesz, że nigdy nie kłamię... Poczekaj no... mam tutaj akt w szufladce...
Otwarłszy biurko, dobyła z niego gorączkowo papier i podała Damourowi, który zaczął go czytać z miną ogłupiałą. Był to akt jego śmierci.
— Więc znalazłszy się zupełnie samą — dodała — przystałam na propozycyę człowieka, który gotów był podać mi rękę w moich kłopotach i ratować mnie od nędzy... Oto cała moja wina. Uległam pokusie zaznania odrobiny szczęścia. To chyba nie jest zbrodnią?... sam powiedz...
Słuchał z zwieszoną głową, co mówiła, bardziej niż ona pokorny i zażenowany.
Nakoniec podniósł oczy i spytał:
— A moja córka?
Felicya, zadrżawszy, wybełkotała:
— Twoja córka?... Nie wiem... nic nie wiem... nie ma jej już u mnie...
— Jakto?
— Umieściłam ją w swoim czasie u ciotki... Uciekła... Zaczęła się źle prowadzić...
Damour oniemiał na chwilę, jak gdyby nie zrozumiał jak należy, spokojny jednakże zupełnie. Naraz — on! tak do niedawna zakłopotany — jak nie uderzy pięścią w wierzch komody, ale to z taką siłą, że pudełko z muszelek aż podskoczyło na marmurowej płycie. Atoli nim zdążył wyrzec cokolwiek, dwoje małych dzieci, sześcioletni chłopczyk i dziewczynka lat czterech, otwarłszy sobie drzwi wpadły do sypialni i poskoczyły prosto do matki, by się jej rzucić na szyję w wybuchu radości.
— Dzień dobry mamusi... Chodziliśmy, mamo, do ogrodu... tam... na końcu ulicy... Ale Franciszka powiedziała, że trzeba już wracać... Oh! żeby mameczka wiedziała, co tam piasku... kurczęta pływają po wodzie...
— No dobrze, dobrze, zostawcie mnie — ozwała się matka szorstko, poczem zawołała na sługę:
— Franciszko! odprowadź je nazad... Co za sens wracać tak wcześnie...
Dzieciaki wyszły natychmiast, zasępione, podczas kiedy sługa, draśnięta tonem pani, nadąsawszy się, poprowadziła je przed sobą.
Felicyę ogarnął szalony strach, aby jej Jakób nie zechciał porwać dzieci; mógł którekolwiek wziąć na plecy i uciec. Berru znów, którego nikt nie zapraszał, aby usiadł, wyciągnął się wygodnie w drugim fotelu i szepnął teraz przyjacielowi w ucho:
— To małe Sagnardy... Hę?... Rośnie to jak na drożdżach, raki.
Skoro się drzwi od sypialni zamknęły, Damour uderzył w komodę po raz drugi i wrzasnął:
— To jeszcze nie wszystko. Chcę mieć moją córkę, no i przyszedłem ciebie zabrać z sobą.
Felicya zlodowaciała.
— Usiądźże... pogadamy — rzekła. — Hałasy na nic się nie zdadzą... Więc ty przyszedłeś po mnie?
— Tak jest. Pójdziesz ze mną i to natychmiast... Jestem twoim mężem, jedynym prawdziwym. O! znam ja moje prawa!... Nieprawdaż, Berru, że mam prawo ją zabrać? Więc dalej... Wdziej kapelusz i zachowuj się grzecznie, jeżeli nie chcesz, żeby się świat dowiedział, jak rzeczy stoją...
Spojrzała na niego a pełna wzruszenia twarz jej wyraziła mimo jej woli, że go już nie kocha, że wzbudza w niej strach i obrzydzenie samym już widokiem swej wstrętnej starości nędzarza... Co?!... ona, taka pulchna i biała, przyzwyczajona obecnie do tysiącznych wygód mieszczańskiego dobrobytu, miałaby wracać do tego samego co niegdyś prostego i biednego życia u boku tego człowieka, co wyglądał jak straszydło?...
— Wzbraniasz się? — ponowił Damour, czytając te myśli w jej oczach. — O! pojmuję!... Przyzwyczaiłaś się za ladą pozować na damę a ja nie mam ani pięknego sklepu, ani szuflady, pełnej pieniędzy, z którejbyś mogła czerpać do woli... A potem... są na świecie pociechy, które wolałabyś zdaje się zatrzymać niż Ludwikę... Zaprzepaściwszy córkę, ktoby się tam o ojca troszczył?... Ale to mi wszystko jedno... Chcę, żebyś ze mną poszła i musisz iść, a nie, to przyprowadzę komisarza policyi, ażeby cię do mnie żandarmami sprowadził... Mam do tego prawo! nieprawdaż, Berru?
Malarz skinął głową potakująco. Scena ta bawiła go niezmiernie. Widząc jednak, że Damour jest wściekły, upoiwszy się własnymi frazesami, i że Felicya blizka zemdlenia, lada chwila wybuchnie płaczem, uznał za stosowne odegrać teraz rolę szlachetnego pośrednika i oświadczył sentencyonalnie:
— Tak jest, przysługuje ci do tego prawo, ale trzeba się wpierw rozpatrzeć, zastanowić. Ja zawsze postępowałem jak należy... Więc też sądzę, że zanim się cokolwiek udecyduje, wypada wpierw pomówić z panem Sagnard, a ponieważ go nie ma w domu...
Tu przerwał, zaraz jednak począł mówić dalej zmienionym z udanego wzruszenia, drżącym głosem:
— Tylko, że memu towarzyszowi się spieszy... W takiem, jak jego położeniu — wyczekiwanie to rzecz przykra... Ach pani! gdybyś wiedziała, ile ten człowiek przecierpiał... A teraz.. ani jednej rzodkiewki... umiera prawie z głodu, odprawiają go zewsząd... Kiedym go spotkał parę godzin temu, nie miał nic w ustach od wczoraj...
Felicya, przechodząc z obawy w nagłe rozczulenie, nie była w stanie wstrzymać duszących ją łez. Ogarnął ją bezgraniczny smutek, żal i zniechęcenie do życia. Krzyknęła napół bezwiednie:
— Przebacz mi, Jakóbie!...
A kiedy opanowawszy łkanie, zdołała znów przyjść do słowa:
— Co było, to było — rzekła — nie mogę jednak obojętnie patrzeć na to, gdy ty jesteś w nieszczęściu... Pozwól, że ci przyjdę z pomocą.
Damour poruszył się gwałtownie.
— Oczywiście — wdał się żywo Berru — w domu tym zbyt wielki wszystkiego dostatek, aby cię twoja żona miała zostawić z próżnym żołądkiem... Przypuśćmy, że nie weźmiesz pieniędzy, nic jednak nie przeszkadza ci przyjąć podarku. Choćby mu pani dała tylko jakiś kawałeczek wołowinki, to już sobie z tego będzie mógł ugotować rosołu, wszak prawda?
— Och! czego tylko zażąda, panie Berru.
Ale Damour począł na nowo walić w komodę pięścią i wykrzykiwać:
— Obejdzie się! nie wezmę w usta takiego chleba.
I podchodząc ku żonie z oczyma utkwionemi w jej oczy:
— Ciebie samej tylko chcę! i będę cię miał!... Schowaj sobie swoje mięso!
A kiedy Felicya cofnęła się przed nim mimowoli, przejęta trwogą i wstrętem, Damour stał się strasznym, począł grozić, że wszystko porozbija, zapędzał się w zarzuty ohydne. Domagał się adresu córki. Począł żonę szarpać w fotelu, zarzucając jej, że sprzedała dziewczynę, na co Felicya, nie broniąc się wcale w osłupieniu wobec tego wszystkiego, co na nią tak nagle spadło, odpowiedziała tylko z cicha, że nie zna adresu Ludwiki, muszą go jednak posiadać w prefekturze policyi. Nakoniec Damour, który rzuciwszy się na jedno z krzeseł, przysięgał, że go stamtąd sam dyabeł nie ruszy, zerwał się nagle i uderzywszy w komodę pięścią po raz ostatni, gwałtowniej niż przedtem, — zawołał:
— E! do wszystkich piorunów... idę sobie!... Tak jest... idę, bo mi się tak podoba... Ale nie będziesz tu długo potrzebowała na mnie czekać!... Zjawię się tu jeszcze, kiedy twój mąż będzie w domu i już ja was wtenczas urządzę!... jego, ciebie, pędraczki, całą budę sobaczą!... Poczekaj tylko a obaczysz..
I poszedł, grożąc jej pięścią.
W gruncie rzeczy takie zakończenie sprawiło mu ulgę. Berru, zostawszy nieco w tyle, zachwycony udziałem swym w całej tej historyi, rzekł pojednawczym tonem do Felicyi:
— Nic się pani nie bój, nie odstąpię go ani na krok... Gotowoby przyjść do nieszczęścia.
Odważył się nawet ująć jej rękę i pocałować. Nie broniła mu, była jakby zbita; gdyby ją Jakób był wziął za rękę i pociągnął za sobą, byłaby poszła.
W tej chwili doleciały ją kroki obu mężczyzn, przechodzących przez sklep. Jeden z czeladzi potężnym rozmachem topora rąbał barani czomber. Słychać było głośno wykrzykiwane cyfry. Wówczas instynkt dobrej kupcowej zawiódł ją nazad za kontuar, na jej miejsce wśród luster, bardzo bladą lecz i spokojną zupełnie, jak gdyby nic a nic nie zaszło.
— Ile się należy? — spytała.
— Siedm franków pięćdziesiąt centymów, proszę pani.
Wydała resztę.

IV.

Nazajutrz Damourowi uśmiechnęło się nakoniec szczęście. Kamieniarz dał mu wreszcie przyobiecane miejsce dozorcy narzędzi i rusztowań. W ten sposób miał obecnie pilnować gmachu, do którego spalenia sam ręki przyłożył lat temu dziesięć. Niewielka to była praca w gruncie rzeczy, jedno z tych ogłupiających zajęć, w których się gnuśnieje bez ratunku. Krążył nocami koło rusztowań, nasłuchując, czy gdzieś coś podejrzanie nie trzeszczy, zasypiając niekiedy na workach gipsu. Nie wspominał już o powrocie na Batignolles. Jednego dnia przecież, w czasie śniadania, które mu zafundował Berru, zawołał przy trzecim litrze, że nazajutrz nareszcie uczyni krok stanowczy. Nazajutrz jednak nie ruszył się nigdzie krokiem. Odtąd weszło w regułę, że wpadał w gniewy i obwoływał swe prawa tylko po pijanemu. Na trzeźwo był ponury, zamyślony, jakby zawstydzony. Malarz począł zeń znowu pokpiwać, że chyba nie jest mężczyzną. Ale Damour zachowywał niewzruszoną powagę, poprzestając na mruknięciu:
— Muszą zginąć! Czekam chwili stosownej.
Wybrawszy się w tamtą stronę jednego wieczora, zaszedł aż na plac Moncey. Przesiedział na ławce z godzinę i wrócił. W ciągu dnia wydało mu się raz, że widział córkę przejeżdżającą przed magistratem wśród poduszek pysznego pojazdu. Berru, dowiedziawszy się o tem, ofiarował mu się natychmiast odszukać ją, twierdząc, że będzie miał adres Ludwiki przed upływem dwudziestu czterech godzin. Damour wszakże podziękował. Po co się wywiadywać? Mimo to na samą myśl, że to własna córka jego mogła być tą piękną elegantką, którą widział owego dnia przejeżdżającą dwoma okazałymi siwoszami, ścisnęło mu się serce. Posmutniał jeszcze hardziej. Kupił sobie nóż i pokazując go Berru, powiedział, że to na zarżnięcie rzeźnika. Podobał mu się ten frazes, powtarzał go raz po raz z żartobliwym uśmiechem.
— Zarżnę rzeźnika... Na każdego przychodzi kolej, prawda?...
Od tego czasu Berru począł z nim przesiadywać całemi godzinami w winiarni przy ulicy du Temple, starając się go przekonać, że nie należy zarzynać bliźniego. To przecie idyotyzm, — bo przedewszystkiem bywa się za to skracanym o głowę. Ująwszy go za rękę, żądał od niego przysięgi, że się nie wplącze w żadną brzydką historyę. Ale Damour powtarzał szyderczo i z uporem:
— Nie, nie! na każdego kolej... Zarżnę rzeźnika.
Dnie jednak mijały — on wciąż nie zarzynał.
Tymczasem zdarzył się wypadek, który, zdawało się, powinienby był przyspieszyć katastrofę. Wymówiono mu miejsce z powodu nieudolności. (W czasie jakiejś burzliwej nocy zaspał sobie, skutkiem czego ukradziono łopatę). Od tej chwili począł znowu przymierać głodem, włócząc się po ulicach, zbyt dumny jeszcze na żebraninę, posyłając błyszczące spojrzenia głodomora w głąb sklepów z wędlinami. Nędza jednak, zamiast oddziałać nań pobudzająco, czyniła go jeszcze większym niedołęgą. Zgarbił się, zaduma i smutek ryły mu się na twarzy. Rzekłbyś, że odkąd nie miał bluzy całej i czystej, zabrakło mu odwagi pokazać się na Batignolles.
Felicya tymczasem żyła w nieustannym lęku. Wieczorem dnia bytności Damoura nie chciała zrazu Sagnardowi opowiedzieć całego zajścia, nazajutrz zaś, strapiona swem milczeniem wczorajszem, oddana na pastwę wyrzutów sumienia, nie znalazła już w sobie sił, aby opowiedzieć. To też drżała bez przerwy z obawy ukazania się lada chwila swego pierwszego męża, wyobrażając sobie najstraszniejsze sceny, jakie stąd wynikną. Co jednak najgorsza, w sklepie zaczęto domyślać się czegoś, bo czeladź chichotała obecnie ukradkiem a ile razy pani Vernier przyszła do jatki, jak zwykle, po swoje dwa kotlety, w sposobie, jakim zgarniała z kontuaru resztę, było coś niepokojącego.
Nakoniec jednego wieczora Felicya rzuciła się Sagnardowi na szyję i z łkaniem wyznała mu wszystko, powtarzając słowo w słowo swoją rozmowę z Damourem. Ale to przecież nie jej wina, bo skoro ktoś raz umarł, nie powinien się więcej pokazywać.
Sagnard, bardzo jeszcze zielony na swoje lat sześćdziesiąt, przytem poczciwy człowiek, zaczął ją pocieszać. Mój Boże! nie zabawna to co prawda historya, ale jakoś się to przecie ułoży. Czyliż wszystko na tym świecie nie da się przy odrobinie dobrych chęci ułożyć? On sam, kawał zucha, mający kieszeń groszem nabitą i postępujący w życiu zawsze otwarcie, był przedewszystkiem całą tą historya bardzo rozciekawiony. Obejrzy się tedy tego zmartwychwstałego, pogada się z nim. Zajęła go ta sprawa, i to do tego stopnia, że kiedy się tamten nie pojawiał, Sagnard powiedział po upływie tygodnia do żony:
— I cóż?... Puścił nas kantem! Co?... Jeżeli znasz jego adres, gotów jestem sam pójść do niego.
A kiedy go zaczęła błagać, by tego nie czynił, dodał:
— Ależ moja kochana, toż to dla twego spokoju... Widzę przecie, jak się gryziesz. Trzeba to raz skończyć.
Felicya mizerniała w rzeczy samej w obliczu zagrażającego im dramatu, którego wyczekiwanie potęgowało jej niepokój. Pewnego dnia wreszcie, w tej samej chwili, kiedy rzeźnik strofował jednego z czeladzi za jakieś niedbalstwo, przypadła do męża cała blada, bełkocąc:
— Przyszedł!
— Ach! doskonale! — odparł Sagnard, uspokajając w jednej chwili irytacyę.
— Zaprowadź go do jadalni.
I bez żadnego pośpiechu zwrócił się do czeladnika:
— Wypłókać mi to zaraz w świeżej wodzie do czysta, bo się zacznie psuć.
Wkroczywszy do jadalni, zastał tam już Damoura i Berru. Przybycie obu razem było zupełnie przypadkowem. Berru spotkał Damoura na ulicy Clichy. Nie widywał się z nim ostatnimi czasy, odstręczała go bowiem nędza towarzysza. Dowiedziawszy się jednak, że Jakób wybiera się na ulicę des Moines, począł mu o to robić wyrzuty, sprawa ta bowiem i jego obchodziła także. Starając się wybadać zamiary Damoura, wykrzykiwał, że nie pozwoli, aby tam szedł wyprawiać głupstwa, i zagrodziwszy mu trotoar, usiłował go zmusić do oddania noża. Damour wzruszył ramionami, acz z wyrazem uporu na twarzy, żywiąc w głębi duszy zamiar, o którym nie wspominał. Na wszelkie uwagi tamtego miał jedną odpowiedź.
— Możesz iść ze mną, jeżeli ci się podoba, tylko mnie nie nudź!
W jadalni Sagnard nie zapraszał przybyłych wcale do siadania. Felicya schroniła się do swego pokoju, zabierając dzieci, i zamknąwszy drzwi na dwa spusty, siedziała zrozpaczona z przytulonemi do siebie malcami, jakby ich chciała bronić przed napaścią. Tymczasem uszy jej, pełne szumu, wznieconego lękiem, nie były w stanie pochwycić żadnego szmeru, obaj mężowie bowiem w sąsiednim pokoju, przypatrując się sobie z ogromnem zaciekawieniem — milczeli.
— Więc to pan? — ozwał się wreszcie Sagnard, by rzec cośkolwiek.
— Tak, to ja — potwierdził Jakób.
Sagnard zrobił na nim nader korzystne wrażenie, uczuł się wobec niego małym. Rzeźnik nie wyglądał na więcej lat niż pięćdziesiąt. Był to mężczyzna przystojny, z zdrową cerą, z włosami ostrzyżonymi krótko, bez zarostu na twarzy. W koszuli tylko, przepasany ogromnym fartuchem, jak śnieg białym, wyglądał wesoło i młodo.
— Tylko, że ja — ponowił Damour — ja nie z panem chciałem pomówić, lecz z moją żoną.
W tej chwili Sagnard odzyskał całą pewność siebie.
— Dobrze, dobrze, kochany panie — rzekł — ale się zrozumiejmy wpierw. Kiż dyabli! nie mamy sobie przecie obaj nic do zarzucenia, ani ja panu, ani pan mnie. Więc po co się wzajemnie pożerać, skoro nikt nie jest winien niczemu?
Damour, z głową zwieszoną, wpatrywał się uparcie w jedną z nóg u stołu. Nakoniec wyszepnął głucho:
— Nic nie mam do pana, proszę mi dać pokój; idź pan sobie. Chcę się rozmówić z Felicyą.
— Co to, to nie, nie będziesz pan z nią mówił — odparł rzeźnik spokojnie. — Nie życzę sobie wcale, żeby mi się kobieta rozchorowała przez pana, jak wtenczas. Możemy pomówić bez niej... Zresztą jeżeli pan jesteś rozsądny, wszystko się ułoży jak najlepiej. Ponieważ pan utrzymujesz, że ją jeszcze kochasz, rozważ zatem dobrze, jak rzeczy stoją, i działaj dla jej szczęścia.
— Przestań pan! — przerwał mu Damour, porwany nagłym gniewem. — Nie wtrącaj się pan do tego, inaczej się wszystko źle skończy.
Berru, wyobrażając sobie, że teraz Jakób dobędzie z kieszeni noża, skoczył między obudwu, udając wielce troskliwego o ich zdrowie i życie. Ale Damour odepchnął go.
— Idźże sobie i ty także!... Czego ty się boisz? idyoto!
— Spokoju! — powtórzył Sagnard. — Człek w gniewie nie wie, co robi. Słuchaj pan. Przywołam zresztą Felicyę, lecz tylko pod tym warunkiem, że przyrzekniesz mi pan zachować się jak człowiek rozsądny, bo ona jest zanadto wrażliwa, jak to i panu zresztą dobrze wiadomo. Żaden z nas obu nie pragnie jej śmierci, wszak prawda?... Zachowaj że się pan tedy odpowiednio.
— Ech! gdybym tu był przyszedł w zamiarze zachowania się inaczej, udusiłbym był pana przecie na samym wstępie razem z wszystkimi pańskimi frazesami.
Ton, jakim wygłaszał te słowa, tak był głęboki i bolesny, że widać było, jak mocno poruszył rzeźnika.
— W takim razie idę zawołać Felicyę, — oświadczył tenże. — O, co się mnie tyczy, jestem człek sprawiedliwy i pojmuję zupełnie, że pan sobie możesz życzyć omówić sprawę z nią samą. Masz pan do tego prawo.
Podszedł ku drzwiom drugiego pokoju i zapukał.
— Felicyo?... Felicyo!
Kiedy jednak nie posłyszał żadnego poruszenia, ponieważ Felicya, strętwiała na myśl o czekającem ją spotkaniu, siedziała na krześle bez ruchu, jakby przykuta, przyciskając tylko mocniej do piersi dzieciaki, — zaczęło go to niecierpliwić.
— Felicyo! chodźże tu... To nie ma sensu... Przyrzekł być rozsądnym...
Nakoniec klucz obrócił się w zamku. Wchodząc, zamknęła za sobą starannie drzwi, w ciągłej obawie o dzieci. Zapanowało nowe, nader ambarasujące milczenie: psi moment — jakby się zapewne wyraził Berru.
Damour zaczął mówić, plącząc się, podczas kiedy Sagnard, stanąwszy opodal przy oknie, uniósł palcem jednę z krótkich, białych firaneczek i udawał, że wygląda na ulicę, aby okazać dowodnie, jak łatwym jest w interesach.
— Słuchaj Felicyo; wiesz dobrze, że złym człowiekiem nigdy nie byłem. Chyba mi nie zaprzeczysz?... Otóż nie myślę wcale od dzisiejszego dnia stać się naraz innym. Zrazu — przyznaję to, miałem ogromną ochotę wymordować was wszystkich co do jednego. Lecz potem odezwało się we mnie pytanie: na co mi się to przyda?... Czy nie lepiej zostawić ci wybór?... Zrobimy, co sama zechcesz. Ponieważ trybunały swoim wymiarem sprawiedliwości nic nam w tym razie pomódz nie mogą, ty sama decyduj, jak wolisz... Odpowiedzże: z którym chcesz zostać, Felicyo?...
Nie była w stanie odpowiedzieć. Wzruszenie dusiło ją.
— Dobrze — zaczął znowu Damour, po chwilce, tym samym głosem zgłuszonym. — Pojmuję; chcesz zostać przy nim... Idąc tu, wiedziałem z góry, że nie inaczej się skończy... I nie mam ci tego wcale za złe; owszem, przyznaję ci racyę. Koniec końców karyera moja skończona, nic nie mam, nie kochasz mnie przytem; tymczasem on ci zapewnia szczęście, nie mówiąc już o dwojgu malcach...
Felicya rozpłakała się, wstrząśniona do głębi.
— Nie potrzebujesz płakać... Czyż robię ci wyrzuty?... Rzeczy wzięły taki obrót, ot i wszystko. Chciałem tylko zobaczyć się z tobą raz jeszcze, ażeby ci powiedzieć, że możesz spać spokojnie; teraz zaś, skoroś już wybrała, nie będę cię dłużej udręczał... Sprawa załatwiona, nie usłyszysz o mnie więcej...
Zwrócił się w stronę drzwi.
Ale Sagnard, mocno wzruszony także, pospieszył go zatrzymać.
— Poczciwe z pana człeczysko, pozwól to sobie powiedzieć... Ale nie możemy się przecie rozstawać tak jakoś na sucho... Zjesz pan z nami obiadek...
— Nie, nie, dziękuję — wymówił się Jakób.
Berru, zdziwiony odmową, znajdując śmiesznem takie zakończenie, zrobił minę kompletnie zgorszoną.
— No to wypijmyż przynajmniej razem łyczek — ponowił rzeźnik. — Nie odtrącisz pan przecie, do licha, nawet szklanczyny wina?
Przystał, chociaż nie zaraz. Powiódłszy oczyma zwolna po jadalni, którą sprzęty z jasnego dębu dziwnie wesołą czyniły i czystą, zatrzymał wzrok na załzawionej twarzy Felicyi, patrzącej nań z niemem błaganiem w oczach, i oświadczył:
— Niechże i tak będzie, pomimo wszystko, co się stało...
Sagnard, uradowany, zawołał:
— Prędko, Felicyo, szklanek! Obejdzie się bez służącej... Cztery szklanki!... I ty się musisz z nami napić także... Ach! mój przyjacielu, jakże to ładnie, że się pan dałeś uprosić... Nie wyobrażasz pan sobie, jaką mi tem zrobiłeś przyjemność... Bo ja, widzisz pan, przepadam za ludźmi z sercem... A pan masz serce!... Ja za to ręczę!...
Tymczasem Felicya szukała w kredensie karafki i szklanek. Straciwszy głowę zupełnie, niczego nie była w stanie znaleźć, aż póki Sagnard nie pospieszył jej z pomocą. Gdy w końcu napełniono szklanki, skupione przy stole gronko trąciło się:
— Na zdrowie!
Damour, siedzący naprzeciw Felicyi, musiał dobrze wyciągnąć rękę, aby dosięgnąć jej szklanki. Spojrzeli na się w tej chwili, niemi, przeszłość zamajaczyła im w oczach. Kobieta drżała tak mocno, że słychać było dźwięk kryształu i ciche dzwonienie zębów, jak w febrze. Nie tykali się już dziś — byli dla siebie umarli — zachowując nadal życie jedynie w wzajemnem wspomnieniu.
— Na zdrowie!
W chwili, gdy wychylano szklanki, z sąsiedniego pokoju doleciały głosy dzieci w ciszy, jaka zapanowała przez sekundę. Malcy bawiły się w najlepsze, krzycząc, parskając śmiechem, uganiając się. W tem zaczęły się dobijać do drzwi:
— Mamo! mamo!...
— Dość tego! Bywajcie wszyscy zdrowi! — wyrzekł, jakby zbudzony, Jakób i postawił na stole swą szklaneczkę.
Nim się spostrzegli, wyszedł. Felicya wyprostowana, pobladła, posłała spojrzenie za odchodzącym, podczas kiedy Sagnard spieszył odprowadzić do drzwi obu panów.

V.

Na ulicy Damour tak się rozpędził, że mu Berru nie był w stanie nadążyć. To też malarz był wściekły. Wreszcie na bulwarze Batignolles, ujrzawszy, że towarzyszowi nogi odmówiły dalszej służby, tak, że zgarbiony, wybladły, padł na ławkę bez sił, z zapatrzonemi w próżnię oczyma, doganiając go, pofolgował sobie i począł wyrzucać z siebie wszystko, co mu leżało na sercu, a było tego niemało. On byłby wypoliczkował przynajmniej obywatela i obywatelkę!... Nie mógł przecie na to patrzeć bez najmniejszego oburzenia, jak mąż odstępuje drugiemu ni z tego ni z owego żonę bez żadnych zgoła zastrzeżeń! Toż na coś podobnego trzeba być skończonym szlafmycą!... tak jest — szlafmycą! — żeby nie użyć gorszego wyrażenia. I przytoczył wypadek z innym komunardem, co również zastał żonę żyjącą z innym. I cóż?!... obaj mężowie mieszkali odtąd z kobietą we trójkę w najlepszej harmonii. Trzeba się tylko umieć urządzić nie pozwalać kierować sobą, jak kto chce!... No bo koniec końców w całej tej historyi Damour — nie kto inny — został wykierowany.
— Ty tego nie rozumiesz — mruknął Damour. — Idź sobie i ty zresztą w swoją stronę; nie jesteś moim przyjacielem.
— Nie jestem twoim przyjacielem?... Zrobiwszy dla ciebie wszystko, co tylko było w mej mocy?... Miałbyś też rozum, wiesz. I cóż ty na przykład teraz poczniesz?... Nie znasz przecie w całym Paryżu nikoguteńko, jesteś na bruku jak ten pies i zginiesz marnie, jeżeli ja cię z opałów nie wydobędę... Nie jestem twoim przyjacielem!... Ale gdybym cię tutaj zostawił, nie miałbyś nic innego do zrobienia, jak tylko wyciągnąć łapy i fajt! jak ta kura, co ma już wszystkiego dosyć.
Damour poruszył się frasobliwie. Istotnie; nie pozostawało mu nic innego, tylko w wodę skoczyć lub dać się sprzątnąć agentom.
— Słuchajno — mówił malarz dalej. — Jestem do tego stopnia twym przyjacielem, że zaprowadzę cię do kogoś, u którego znajdziesz dach nad głową i łyżkę strawy w dodatku. Chodź.
Powstawszy jakby pod wpływem nagłego postanowienia, przynaglał giestem Damoura, by za nim szedł.
— Gdzie? Dokąd? — bełkotał Jakób.
— Zobaczysz. Nie chciałeś zjeść objadu u żony — zjesz go gdzieindziej... Tylko pamiętaj sobie: nie pozwolę ci strzelić dwóch głupstw jednego dnia.
Kroczyli spiesznie, spuszczając się ulicą d’Amsterdam. Na ulicy Berlińskiej Berru zatrzymał się przed niedużą kamieniczką, zadzwonił i zapytał służącego, który im otworzył, czy pani de Souvigny jest w domu, widząc zaś, że sługa się waha, dodał:
— Proszę powiedzieć, że przyszedł Berru...
Damour wszedł za nim machinalnie. Niespodziewana ta wizyta i ten budynek zbytkowny do reszty zawróciły mu w głowie. Udali się na górę. Naraz znalazł się w objęciach jasnowłosej, bardzo ładnej kobietki, zaledwie coś niecoś osłoniętej koronkowym penioarem, która ściskając go, wykrzykiwała:
— Papa!... papa!... Jak to ślicznie, że go pan nareszcie namówiłeś!...
Była dobrą córeczką, nie robiła sobie nic z przybrukanej bluzy starca; oczarowana nim, klaskała szczerze w dłonie, w nagłym napadzie dziecięcej miłości.
Tymczasem Jakób, acz wzruszony, nie poznawał jej wcale.
— Ależ to Ludwika! — objaśnił go Berru.
Wtedy wybełkotał:
— Taaak?!... Bardzoś, panienko, uprzejma..
Nie śmiał jej tykać!
Ludwika poprosiła go, aby usiadł na jednej z kanapek, poczem zadzwoniwszy oświadczyła służbie, że chce być sama.
Stary rozglądał się z podziwem po komnacie o ścianach wybitych kaszmirem, i umeblowanej z wytwornem bogactwem, które działało nań rozczulająco. Widząc to Berru klepał go po plecach i powtarzał z tryumfem:
— I cóż?.... Czy powiesz jeszcze, że Berru nie jest twoim przyjacielem?... Wiedziałem ja dobrze, że tobie potrzeba córki. Wyszukałem więc adres i poszedłem jej opowiedzieć twoje dzieje. Powiedziała mi natychmiast: — Przyprowadź go pan tu!
— Ależ ma się rozumieć!... Ten biedny papcio!... — szczebiotała Ludwika pieszczotliwie.
— Tylko... wiesz... ta twoja republika zgrozą mnie przejmuje... Brudne kreatury, wszyscy ci komunardzi... Żeby im tylko pozwolić, przewróciliby do góry nogami świat!... Ale ty nie... Ty jesteś moim drogim jedynym papą!... Pamiętasz, jaki byłeś dla mnie dobry, kiedym chorowała, taka, o! jeszcze maleńka. Zobaczysz! zrozumiemy się oboje bardzo prędko! jeżeli tylko nie będziesz chciał ze mną rozprawiać o polityce!... Ale przedewszystkiem zjemy sobie obiadek wszyscy troje... Ach! jak to ładnie doprawdy!...
Usiadłszy niemal na kolanach staremu robotnikowi, śmiała się doń swemi jasnemi oczyma, swymi złotymi włosami, powiewającymi dokoła drobnych, różowych uszek. A on, bezsilny, uczuł, jak go przejmuje luba błogość. Zbierała go ochota odmówić zaproszeniu, ponieważ wydawało mu się czemś brzydkiem zasiadać do stołu w takim domu. Nie znajdował jednakowoż w sobie ni krzty niedawnej energii, jaką posiadał jeszcze w chwili, kiedy wychodził z mieszkania rzeźnika, nie obróciwszy po za siebie nawet głowy po wychyleniu ostatniej szklanki. Córeczka ta nazbyt była słodką a małe jej białe rączki, złożone na jego łapiskach, skuwały go poprostu.
— I cóż?... zgadzasz się? — poddawała Ludwika.
— Zgadzam — wyrzekł wreszcie i dwie łzy duże spłynęły mu po policzkach, w których nędza wyryła była dwa rowy głębokie.
Berru ogłosił bez zwłoki, iż postanowienie przyjaciela uważa za bardzo rozsądne. Gdy mieli przejść do jadalni, lokaj wszedł z oznajmieniem, że „pan“ przyszedł.
— Nie mogę przyjąć — odparła spokojnie. — Powiedz, że jestem z moim ojcem... Jutro o 6-tej, jeźli chce.
Obiad był przecudowny. Berru uświetniał go tysiącem dowcipów, które rozśmieszały Ludwikę do łez. Ujrzała się w tej samej atmosferze, jak przed laty, przy ulicy des Envierges... Była to prawdziwa biesiada!...
Damour jadł obficie, co, dodawszy znużenie, czyniło go coraz ociężalszym. Ile razy wszakże oczy jego spotkały się z wzrokiem Ludwiki, twarz starego oblekał uśmiech rozkosznej rzewności. Przy deserze napili się wina słodkiego, musującego, jak szampan, które upoiło wszystkich troje. Wówczas też, po odejściu służby, rozparłszy się łokciami na stole, rozgadali się o przeszłości z melancholią opojów. Berru skręcił Ludwice papierosa, którego zapaliła z półprzymkniętemi oczyma, z twarzą w łzach. Zapędziwszy się w świat wspomnień, poczęła rozpowiadać o swych kochankach, o pierwszym zwłaszcza, rosłym chłopcu, który najlepiej zapisał się w jej pamięci. Potem zaczęła wygłaszać sądy o matce; pełne były surowości.
— Pojmujesz, — mówiła do Damoura — że niepodobna mi utrzymywać z nią stosunków, wobec jej prowadzenia się... I powiedz tylko słowo, a gotowa jestem pójść do niej i bez owijania w bawełnę w oczy jej powiedzieć, jak sobie brudno postąpiła, porzucając cię...
Ale Jakób obwieścił z całą powagą, że matka przestała dla niego istnieć. Naraz Ludwika wstała, wołając:
— Czekaj no, pokażę ci coś, co cię ucieszy...
Zniknąwszy na jedno mgnienie oka, wróciła po chwilce, zawsze z papierosem w zębach, i pokazała ojcu starą, zżółkłą fotografię z obłamanemi rogami. Na ten widok stary robotnik drgnął i wlepiając w portrecik zamglone oczy, wybełkotał:
— Eugeniusz!... mój biedny Eugeniusz...
Podał kartonik Berru’owi, który, wzruszony również, mruknął:
— Taki podobny...
Teraz przyszła kolej na Ludwikę. Chwilę trzymała fotografię w ręku, nie mogąc jednak zatamować łez, co ją dusiły, oddała ojcu i rzekła:
— Pamiętam go doskonale... Był taki ładny!...
I rozpłakali się wszystko troje, nie mogąc sprostać rozrzewnieniu. Dwa razy jeszcze fotografia obeszła dokoła stół wśród najbardziej wzruszających refleksyj. Wyblakła bardzo z biegiem lat. Biedny Eugeniusz, przybrany w uniform gwardyi narodowej, wyglądał na niej jak cień rewolucyonisty, nawpół rozpływający się w mgłach legendy. Odwróciwszy karton, ojciec napotkał słowa, jakie sam tutaj niegdyś nakreślił: — „Ja cię pomszczę!“ Naówczas podniósł nad głowę nożyk od deseru i wstrząsając nim groźnie, powtórzył ślubowanie:
— Tak jest!... Pomszczę cię!
— Widząc, że mama schodzi na złe drogi, nie chciałam w jej rękach zostawiać portretu biednego braciszka i świsnęłam go jej pewnego wieczora. To dla ciebie papeczko, masz.
Damour, wsparłszy fotografię o swoją szklankę, nie przestawał się w nią wpatrywać. Tymczasem rozmowa zaczęła się toczyć trochę rozsądniej. Ludwika, z dłonią na sercu, objawiła żywą chęć wydobycia ojca z kłopotów. Czas jakiś mówiła, że go weźmie do siebie; ale to było niemożliwe. Zdobyła się zatem na inny pomysł i zapytała, czy nie zechciałby dozorować posiadłości, którą jej pewien pan kupił w okolicy Mantes. Jest tam ładniutki pawilon, w którym sobie będzie żył jak najwygodniej z 200 franków miesięcznej renty.
— Co ja słyszę!... Ależ to istny raj! — wykrzyknął Berru, który przyjął co żywo propozycyę w imieniu towarzysza.
— Ile razy mu się będzie przykrzyć, odwiedzę go! — dodał.
Najbliższego tygodnia Damour zainstalował się w Bel Air, posiadłości swej córki, tam też przebywa obecnie, zażywając w cichości dobrze zasłużonego spoczynku, jaki opatrzność była mu dłużną po tylu przejściach, zwalonych nań przez życie. Utył, odmłodniał, ubiera się obecnie jak burżuj i bardzo mu z tem do twarzy, zważywszy jego prostoduszną, poczciwą minę starego wojaka. To też chłopi okoliczni kłaniają mu się nizko. Na polowaniach i łowieniu ryb na wędkę przepędza czas. Spotkać go także często można na spacerze, jak przypatruje się zasiewom z spokojną miną i sumieniem człowieka, co nikogo nie okradł i co spożywa na starość w pocie czoła zapracowaną rentę. Kiedy córka przybywa w towarzystwie panów, umie on dyskretnie zająć właściwe sobie miejsce na uboczu. Rozkoszą natomiast dlań są dnie, kiedy sama przyfrunie i kiedy we dwójkę zasiędą do stołu w małym pawiloniku. Przemawia wówczas do niej z pieszczotliwością mamki, wzrokiem uwielbienia ogląda jej toalety; menu tych śniadań pełne jest rzeczy wyśmienitych, przysmaków nadzwyczajnych, upieczonych na specyalne jego zlecenie, nie licząc deseru: cukrów i ciastek, które Ludwika z sobą przywozi.
Damour nie próbował więcej nigdy zobaczyć swej żony. Miał teraz na świecie tylko córkę, która zlitowała się nad swoim starym ojczyskiem, która była jego rozkoszą i dumą. Nie chciał również przedsiębrać żadnych kroków, celem przywrócenia swego stanu cywilnego. Po kiego licha zaprzątać takiem głupstwem rządowe biura?... Czyż tak, jak jest, nie jest dla jego spokoju najlepiej?... Siedzi więc sobie w swoim kącie zapomniany, przepadły, nie będąc obecnie nikim, nie potrzebując wstydzić się szczodrości swego dziecięcia, — podczas kiedy oficyalnie zmartwychwstawszy, naraziłby się niechybnie na złe języki zawistnych i niejednęby gorżką przełknąć musiał pigułkę.
Mimo to od czasu do czasu pawilon staje się widownią hulatyk a bywa tak, kiedy Berru przybędzie na trzy, cztery dni do kamrata... Znalazł nakoniec i on u niego wymarzony kącik, w którym sobie można pobrykać. Więc dalejże polować, chodzić na ryby, dnie całe spędzać nad rzeką z towarzyszem. Wieczorem zaś dwaj przyjaciele dysputują o polityce, Berru bowiem przywozi z Paryża gazety anarchistyczne, po których przewertowaniu zastanawiają się obaj poważnie nad radykalnymi środkami, jakichby należało użyć dla odrodzenia z gruntu ludzkości. Na pierwszym planie oczywiście: wystrzelać rząd, wywieszać burżuazyę, obrócić w perzynę Paryż a potem dopiero zbudować nowe miasto, prawdziwe miasto ludu!... Dysputy te kończyły się zawsze szczęściem powszechnem, osiągniętem przez powszechną zagładę. Przed samym spoczynkiem Damour podchodził jeszcze do fotografii syna, którą dał oprawić w paradne ramki, i wpatrzony w nią, wstrząsając fajką, wołał:
— Tak, tak!... ja cię pomszczę.
Nazajutrz, wypoczęty, garbił się znowu nad brzegiem z wędką w ręku, podczas kiedy Berru chrapał obok wyciągnięty jak długi, z nosem w trawie.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.