Rafael i Fornarina w życiu Słowackiego
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rafael i Fornarina w życiu Słowackiego |
Pochodzenie | Szkice i opowiadania historyczno-literackie |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwa są rodzaje geniuszów artystycznych: prometeiczny Tytanów, do którego należą tacy naprzykład, jak Eschylos, Dante, Michał Anioł, Beethoven, Corneille, Mickiewicz, Matejko; i niższy cokolwiek, jako potęga, ale wyższy niezaprzeczenie, jako wdzięk, jako poezya, rodzaj — jeżeli się tak wyrazić wolno — bardziej mięki i niewieści, do którego należą takie duchy twórcze, jak Sofokles, Petrarka, Rafael, Racine, Mozart, Chopin, Słowacki, Grottger. Rodzaje te dopełniają się wzajemnie[1], a zdarzało się niejednokrotnie, że przedstawiciele ich często żyli w jednym i tym samym czasie, lub w odstępach czasu bardzo niewielkich: dość wymienić Eschylosa i Sofoklesa, Dantego i Petrarkę, Michała Anioła i Rafaela, Corneille'a i Racine'a, Beethovena i Mozarta, Mickiewicza i Słowackiego, Matejkę i Grottgera. Cechą wspólną, charakteryzującą i jednych i drugich, jest jakiś instynktowy pociąg, który geniusze-Tytani żywią dla geniuszów-Tytanów, co żyli przed nimi, a tworzyli choćby w zakresie innej sztuki, i który nawzajem, geniusze-Ariele żywią dla swych poprzedników artystycznych, duchowo należących do tej samej kategoryi. Znaną jest sympatya Michała Anioła dla Dantego, Chopina dla Mozarta, Grottgera dla Rafaela. W parze z tą sympatyą idzie najczęściej pewien brak zrozumienia ze strony Arielów względem Tytanów, oraz pewne lekceważenie, a przynajmniej bagatelizowanie ze strony Tytanów w stosunku do Arielów. Za przykład może posłużyć Chopin, który, uwielbiając Mozarta, nie odczuwał wspaniałości — i wyższości nad Mozartowską — muzyki Beethovena; albo Grottger, który, mając kult dla Rafaela, nie rozumiał, na czem polega prawdziwa wielkość — i wyższość nad twórcą Szkoły Ateńskiej — takiego Michała Anioła. Za przykład natomiast, jak Tytani nie potrafili ocenić należycie Arielów, jak często byli poprostu niesprawiedliwymi dla nich, mogą posłużyć Michał Anioł i Beethoven: pierwszy, gdy Rafaelowi przyznawał jedynie pracowitość i sumienność; drugi, gdy Mozartowi nie mógł darować Don Juana.
Słowacki, jako należący do rodziny artystycznych Arielów, nie mógł tem samem mieć szczególnej słabości do Michała Anioła. Że jej nie miał, dowodem wszystko, co napisał w swojem życiu, począwszy od poematów, a skończywszy na listach: nigdzie — o ile wiem — niema tam choćby najdrobniejszej wzmianki o Buonarottim[2]. Kiedy był w Rzymie, w r. 1836, nie zrobiły na nim silniejszego wrażenia ani Mojżesz w kościółku św. Piotra in vinculis, ani sklepienie kaplicy Sykstyńskiej, nie mówiąc już o Sądzie ostatecznym. Przynajmniej nie wspomina o nich nigdzie, choć wspomniałby z pewnością, gdyby go zachwyciły. Kiedy był we Florencyi, w r. 1838, gdzie miał możność podziwiania takiego arcydzieła, jak Lorenzo il Pensieroso na grobowcu Medyceuszów, może największego arcytworu, nietylko Michała Anioła, lecz całej nowożytnej rzeźby wogóle, nie wspomniał ani razu o Buonarottim, jakby nic o nim nie wiedział zgoła. Bywając w kościele Sante Croce, gdzie nieopodal grobowca Dantego znajduje się grobowiec Michała Anioła, długo wystawał przed grobem platonicznego kochanka Beatrix Portinari, a zapominał, że w tym samym kościele, o kilka kroków dalej, spoczywa drugi, niemniej wielki Florentczyk, który wspanialsze jeszcze, aniżeli sonety Dantego do Beatrice, pisał sonety do Wiktoryi Colonna. Na to wszystko pozostawał Słowacki mniej lub więcej obojętny. Nie pociągał go Michał Anioł.
Za to uwielbiał Rafaela. Co szczególniejsza, że go uwielbiał od dziecka. Jeszcze nie miał lat 10, a już żywił kult dla kochanka Fornariny. Człowiekiem, który się głównie do rozbudzenia w nim kultu tego przyczynił, był wuj jego, Teofil Januszewski, rodzony brat pani Becu, w wolnych chwilach malarz-amator, który przez cały czas dzieciństwa Słowackiego, mieszkając w Wilnie, miał tam swoją pracownię, »malarnię«, jak ją nazywa Słowacki. W tej to malarni lubił Słowacki przesiadywać ze szczególnem upodobaniem. Widocznie, że od dziecka czuł jakiś nieprzezwyciężony pociąg do życia artystycznego... Atmosfera pracowni malarskiej, przesiąkła zapachem farb olejnych, pozaczynane obrazy na stalugach, możność śledzenia ewolucyi pomysłów artystycznych, od pierwszego szkicu aż do chwili, kiedy obraz, oprawny w złocone ramy, zostaje wyniesiony z pracowni: wszystko to, o ile trafi na temperament w tym stopniu wrażliwy, jak Słowackiego, musi dlań posiadać niewysłowiony urok, musi w nim rozbudzić już kiełkujące aspiracye artystyczne, uświadomiając jego właściwe przeznaczenie, z dniem każdym coraz bardziej rozwijając przekonanie, że i on w tym przybytku sztuki i piękna nie jest intruzem, że i on stanie się kiedyś tej sztuki powołanym kapłanem, czy to na polu malarstwa, czy na jakiemkolwiek innem. Bądź co bądź, zwykłym zjadaczem chleba nie będzie, czuje bowiem, iż ma w sobie duszę artystyczną i poetyczną, nie na miarę krawca, lecz Fidyasza.
Fidyasza lub Rafaela, o którym mu wuj, jako szczególny wielbiciel geniuszu Santia, opowiadał nad wszelki wyraz zajmujące historye. Mały Julek słuchał z gorączkowem zainteresowaniem, bo jakkolwiek liczył sobie dopiero lat dziesięć, już się na tych rzeczach rozumiał, już się zapalał do piękności obrazów twórcy Sykstyńskiej Madonny... Jak w ósmym roku życia się zapalał do poetycznych piękności Iliady, do bohaterstwa i dzielności wielkich Greków i Rzymian, o których czytał w »żywotach« Plutarcha, jak był dość inteligentny na to, ażeby, nie mając lat 10 skończonych, rozumieć maksymy moralne Rochefoucaulda, podobnie i teraz, przesiadując w »malarni« wuja, zapalał się do poetyczności obrazów i życia nieśmiertelnego mistrza z Urbino, (którego główniejsze dzieła pewno mu »Fil« pokazywał w litografowanych lub rytych na miedzi reprodukcyach). Wogóle, pod względem przedwczesności rozwoju władz umysłowych, było to dziecko fenomenalne; ów zaś »płomień gorączkowy, przedwcześnie zapalony« w jego czarnych oczach, które się wydawały o tyle większe, że odbite od delikatnej niesłychanie, bladej cery, gorzał wtedy najsilniej, gdy dziecko przebywało »w ciemnej malarni wileńskiej« swego wuja, kiedy pod wpływem jego opowiadań o Rafaelu, »czuło jakiś niewymówiony zapach dawnego artystycznego życia włoskiego«, życia, na którego wzór pragnęło — już teraz — urobić swoje. Tymczasem patrzyło na swego wuja, jak, z paletą w ręku, malował, jak się raz po raz oddalał od obrazu, ażeby mu się przyjrzeć z pewnej odległości; i to przebywanie »w tym małym pokoiku«, źle oświetlonym, do tego stopnia rozmarzało przyszłego poetę i »nastręczało mu tyle snów o Rafaelu«, że za największe zaczął sobie uważać szczęście — co zresztą i Teofil Januszewski mógł powiedzieć o sobie — gdyby mógł kiedy pojechać do Włoch, zwłaszcza do Rzymu, i te obrazy Rafaela, które teraz w Wilnie poznawał ze sztychów lub kopij, módz oglądać w oryginale[3].
Zanim się temu marzeniu jego i »Fila« — jak nazywał swego wuja — stało zadość, upłynęło blizko lat dwadzieścia. Okoliczności złożyły się tak szczęśliwie, że i teraz mogli prowadzić wspólne rozmowy o Rafaelu, z tą różnicą jedynie, że wtedy, w Wilnie, Fil był kawalerem, młodzieńcem jeszcze, zakochanym w młodziutkiej Hersylce Becu[4], kiedy obecnie ta sama Hersylka była już od lat 10 jego żoną. Tylko Słowacki, pomimo, że już dobiegał trzydziestki, jeszcze nie znalazł sobie towarzyszki na drogę życia, choć zazdrościł tego Teofilowi.
Jedyne, co go pod tym względem pocieszać mogło, to myśl, że i Rafael umarł w stanie bezżennym, a nie przeszkadzało mu to malować wspaniałych obrazów, budzących zachwyt nawet po upływie dwóch stuleci przeszło...
Ten wyraz zachwyt najlepiej określa wrażenie, jakie na Słowackim uczyniły malowidła genialnego ucznia Perugina. Swoją drogą podkreślić należy, że z początku, kiedy Rafaela zobaczył po raz pierwszy, doznał lekkiego rozczarowania: poprostu wyobrażał sobie więcej. Ale wrażenie to, jeszcze datujące się z Paryża, z r. 1831, gdzie się z niektóremi dziełami Rafaela poznał w galeryi Louvre'u, nie trwało długo. W pierwszej chwili, kiedy, stanąwszy przed jakimś obrazem, bardzo naiwnym pod względem techniki, wyczytał podpisane pod nim nazwisko Rafaela, nie mógł wyjść z podziwienia. Jakto? Więc to jest Rafael? To malowanie, przypominające bazgroty dziecka, ma być ostatniem słowem sztuki malarskiej?... I nie mógł zrozumieć, co ludzie widzieli w tem nadzwyczajnego! Ale zrozumiał w końcu! Przekonał się bowiem, że pod pozorami tej naiwności ukrywa się wspaniały rysunek, ogromna prostota, ogromny wdzięk, ogromna poezya! I pomyślał sobie, »iż tak często, nie znającym się na głębi poezyi Szekspira, wydaje on się dzieckiem albo waryatem, wtenczas, kiedy każda jego scena odkrywa niesłychaną znajomość serca ludzkiego i napiętnowana jest wielkością poetycką geniuszu«. Z podobnem przekonaniem o nieśmiertelnym twórcy Szkoły Ateńskiej przyjechał Słowacki do wiecznego miasta, nie dziw więc, że gdy tu zobaczył najgłówniejsze dzieła Santia, np. jego watykańskie loggi'e, nie umiał — na razie — znaleźć odpowiednich słów na wypowiedzenie swego zachwytu. Znalazł je dopiero po upływie lat szeregu, gdy pisał Beniowskiego, a mianowicie jego część drugą, pośmiertną, w której, w jednej dygresyi, poświęconej wspomnieniom z czasów pobytu we Włoszech, w dwóch oktawach zdał sprawę z wrażenia, jakie na nim uczyniły
te sufity, gdzie nad ludzką głową
Wisi w tęczowych blaskach dzieło Boże,
A taką sztuką odświeżone nową,
Tak nieśmiertelną, że umrzeć nie może,
Lecz, o Jehowie będąc, jest Jehową:
Iskierką jego treści dotykalną,
Ludzkim filarem wspartą — i widzialną!
I kiedym w górę spojrzał
to przestrachem
Zdjęty, myślałem, że w braku sufitów
Niebiosa wiszą otwarte nad gmachem
I że kolumny są bez żadnych szczytów!
I chciałem myśli tytańskiej zamachem
Zbić to zwierciadło czynów i błękitów,
Gdzie powtórzone, wisi boskie dzieło!
I trwa...
Ten to »cudownie malowany gips« (freski Rafaela) miał — w przekonaniu Słowackiego — na myśli św. Jan, kiedy, mówiąc o kartach ksiąg w Apokalipsie, mówił, że będą zwinięte,
Gdy trąby zagrzmią, fale wstaną wzdęte,
A Bóg światowi powie: »W gruzy syp się!«
A grobom powie: »Stójcie odemknięte!«
A tym sufitom: »Skrzydłami się nieście
W niebo, bo z myśli i z nieba jesteście!«
Zwiedzając kościoły i stare pałace rzymskie, kędy »przy obrazach Rafaela i gzymsach złoconych powój gruzów się rozplata«, i Słowacki, i wuj jego, i Hersylka, coraz bardziej utwierdzali się w raz powziętym kulcie dla mistrza z Urbino, za czem poszło, że tyle, co o nim, nie mówili o żadnym z malarzów. Były to prawdziwie renesansowe Causeries romaines, którym za tło służył niejednokrotnie Watykan ze swemi nieśmiertelnemi camera'mi i loggi'ami.
Słowackiemu jednak, choć zachwycał się i takiemi arcydziełami, jak Dysputa lub Parnas, najbardziej podobał się Rafael z czasów swojej pierwszej maniery, z czasów pierwszych Madonn i Świętych rodzin w rodzaju Perugina, z czasów, jednem słowem, gdy twórca Widzenia Ezechiela jeszcze nie był sobą, lecz Rafaelem-prerafaelitą. Jest to szczegół pierwszorzędnej wagi, ze względu, iż to smakowanie Słowackiego w »Rafaelu pierwszej maniery« przypada na rok 1836, a więc na całych lat 40 przed narodzeniem się teoryi o naiwności w malarstwie, znanej pod nazwą prerafaelizmu, na całych lat 40 przed Dantem Gabrielem Rosettim i angielskimi prerafaelitami. Świadczy to, jak subtelną naturą artystyczną był Słowacki, jak rozumiał i odczuwał to, co się dopiero z czasem narodzić miało, jak znacznie — i pod tym względem nawet — wyprzedził swoją epokę. Jak w jego dramatach, w takim Horsztyńskim naprzykład, nie brak scen, pisanych i pojętych całkiem modernistycznie, tak, jak dziś piszą Maeterlinck i Przybyszewski (i ich naśladowcy); jak cały szereg wierszy Słowackiego z epoki towianizmu przypomina — i przewyższa — dzisiejszych dekadentów francuskich, Mallarmé, Verlaine, Rimbaud, że o reszcie zamilczę; tak i w roku 1836, w Rzymie, mógł Słowacki, jako taki entuzyasta dla obrazów »Rafaela pierwszej maniery«, śmiało nazwać się jednym z twórców kultu prerafaelizmu w sztuce, jednym z prekursorów Ruskina.
Odbiciem tego niekłamanego zachwytu, doznawanego na widok płócien Rafaela, jest pewien ustęp w recenzyi o poezyach Bohdana Zaleskiego, napisanej przez Słowackiego w r. 1841. »Z całego poematu — czytamy tam o Przenajświętszej rodzinie — widać, że autor chciał zachwycić prostoty, która ze szkoły malarskiej katolickiej, włoskiej, a dziś małpiej, tegoczesnej, niemieckiej (i protestanckiej) wypływa. Pierwsza — piękna — może być wyprowadzona z watykańskiego obrazu Rafaela pierwszej maniery, gdzie z grobu Najśw. M. Panny wykwita siedm lilij, a wkoło stoją anieli, bardzo prosto odrysowani, ale cudownie pięknie. Kto pierwszy raz spojrzy, myśli, że to jakieś dziecko malowało, tak wszystko jest proste i niesztuczne: murawa pociągnięta blado-zielonym kolorem, bez perspektywy prawie; dno niebios blade, jednostajne, jak turkus. Ale kto się w twarze aniołów zapatrzy, powoli, powoli przestaje oddychać zachwycony pięknością wyrazu i małą, a jednak dziwną rozmaitością uczucia. Teraz Niemiec, Overbeck, naśladując manierę Rafaela, trawy rysuje grynszpanowym, bladym kolorem, niebo zaciąga błękitem, aniołów robi podobnych do woskowych figurek i, taki blado-dziecinny postawiwszy obraz, sądzi, że dosięgnął najwyższego szczytu malarstwa...«
Zdaje się, że i Teofil Januszewski był tego samego, co Słowacki, zdania o Rafaelu. Nie mogli się tylko zgodzić co do Transfiguracyi, którą kochanek Fornariny, umierając, kazał sobie nad trumną powiesić, gdy ciało jego będzie wystawione na widok publiczny — dowód, jak wysoko obraz ten cenił. Teofil nie lubił tego Niedokończonego poematu przedwcześnie zgasłego geniuszu... Słowacki, przeciwnie uwielbiał go.
Tak było w Rzymie, gdzie poeta, mieszkając trzy miesiące przeszło, najwięcej miał sposobności podziwiania Rafaelowskich arcydzieł. Ale i po wyjeździe z wiecznego miasta nie przestały mu okoliczności życiowe mnóstwa »snów o Rafaelu nastręczać«. Gdy po powrocie ze Wschodu osiadł we Florencyi, która, w wyższym jeszcze stopniu, aniżeli Rzym, przywodzi na myśl owo »dawne artystyczne życie włoskie«, o którem w dzieciństwie tyle się »w ciemnej malarni wileńskiej« wuja swego nasłuchał, wyobraźnia jego z natury rzeczy raz po raz zapładniała się obrazami i scenami z owego bujnego i pełnego poezyi »dawnego artystycznego życia włoskiego«, florenckiego zwłaszcza.
A na czemże zasadzało się ono, to dawne artystyczne życie włoskie, jeśli nie na hołdowaniu sztuce i miłości! Począwszy od Rafaela, który niemniej namiętnie, jak sztukę, kochał piękną Fornarinę, a skończywszy na równie słynnym, jak wyuzdanym Aretinie, wszyscy sławili miłość i rozkosz. Z jedynym wyjątkiem stetryczałego Michała Anioła, który swą Wiktoryę Colonna kochał miłością platoniczną, reszta była daleką od wyznawania anemicznej teoryi Platona. Przeciwnie, wszyscy żyli według zasad Epikura, pomni na Horacyuszowskie Carpe diem. Całe »dawne artystyczne życie włoskie« dało się streścić w tych słowach.
Wiedział o tem Słowacki i dlatego, przyjechawszy do Florencyi, słynnej ze swoich pięknych kobiet, mimowoli myślał więcej, niż kiedykolwiek, o rodzaju życia, jakie prowadził, a które, porównane z »dawnem artystycznem życiem włoskiem«, z życiem Rafaela np., za bardzo było nacechowane platonizmem. Nawet w Rzymie, gdzie z taką łatwością mógłby sobie wynaleźć jaką Fornarinę, »czystsze życie wiódł, niż inni, znajdując w tem jakąś dumną pociechę dla duszy«.
Od chwili jednak, gdy przyjechał nad Arno, gdy zobaczył cudowne Florentynki, o których już Dante powiada, że »chodzą po Florencyi, szyję i piersi pokazując nagie«, zaczęło go das Ewig-Weibliche pociągać coraz bardziej. Najprzód zakochał się w Wenerze Medycejskiej, ale ta pigmalionowa miłość dla posągu, jakkolwiek artystyczna, potrafiłaby Rafaela i jego wesołą drużynę przyprawić o dobry humor: nie zrozumieliby poprostu, jak można się zakochać w kobiecie z marmuru. Jeżeli się kochać, to w kobiecie żywej, z ciała i krwi; wszystko jedno, z jakiej sfery pochodzi, czy jest córką patrycyusza, czy piekarza, byle była piękną, namiętną, rozkochaną. Fornarina nie była patrycyuszką, a jednak stała się najukochańszą kochanką Rafaela!...
Myśl ta nie dawała spokoju Słowackiemu, aż w końcu i on znalazł swoją Fornarinę.
Była nią »prosta dziewczyna« z ludu, za którą przemawiało jedno tylko: nadzwyczajna piękność. Słowackiemu wydała się odrazu podobną do Fornariny, uważał jednak, że była jeszcze »piękniejszą od tej, którą malował Rafael«. Jakoż, zapoznawszy się z nią bliżej, poprostu oszalał dla niej, tak, że w jednej chwili z dawnego roztropnego młodzieńca, który się »rozważnie prowadził i wszelkich niebezpieczeństw ze strony kobiet z dziwną zręcznością unikał«, stał się, jakby za dotknięciem jakiejś różdżki Afrodyty, »młodym chłopcem szalonym«, który, »pomimo przestróg rozumu, zakochał się z całą pasyą serca swego«, przekonany ostatecznie, że tylko taka miłość, takie upojenie zmysłów, jest coś warte naprawdę, i że taka Fornarina, chociażby była prostą dziewczyną, jeżeli kocha i oddaje się z prawdziwej miłości, może dać więcej niezaprzeczalnego szczęścia, aniżeli wszystkie idealne i platoniczne miłości, które »jak próchno świecą«, razem wzięte. Byle kochała, naturalnie, i byle była piękna!... Jego Fornarina florencka, piękna, jak grzech, była nietylko prześliczną dziewczyną, ale nadto posiadała taką typową urodę Włoszki, że »zupełnie odpowiadała pięknym okolicom włoskim«. Oczy jej, szafirowe przy świetle wieczornem, stawały się we dnie, przy słońcu, czarnemi, »jak kamienie w powieściach wschodnich«. Kształtna, wysmukła, z piersiami jawnemi — jakby się o nich wyraził Jan Kochanowski — posiadała coś czystego w sobie, co ją — w oczach rozmarzonego poety — czyniło podobną do »Nimfy mitologicznej«, a co go przykuwało do niej, pociągało jak magnes, przyprawiało o »szał«. Zwłaszcza, że, kiedy on szalał bez opamiętania, ona chwilami wydawała mu się »nieco zimna z charakteru«, co go rozpłomieniało tembardziej. Zupełnie »wyszedł z normalnej kolei«. Dawno — a może nigdy w życiu — nie czuł się tak opętany miłością. Dotychczas bywał niekiedy, jak Anhelli, »opętany przez anioła«, teraz był opętany przez kobietę rzeczywistą, o pięknem ciele i krwi południowej. Poprostu nie poznawał się w tych »ekscentrycznych chwilach«. Nie przypuszczał bowiem, że był zdolny do takiej »burzy serca«. Stanowczo była to najgwałtowniejsza burza, przez jaką przechodził kiedykolwiek, burza, którą miotany i rozkołysany, czuł się szczęśliwy, jak nigdy, a podczas której, jak Rafael, upojony pocałunkami i pieszczotami Fornariny, z lubością wspominał:
Quanto fu dolce el giogo e la catena
De suoi candidi braci al col mio volti...
Pod wpływem tego Rafaelowskiego rozigrania zmysłów, zapomniał, iż ten romans jego, to ostatecznie »rzecz pospolita bardzo«, a że miał wyobraźnię bujną, jak mało kto, która najpospolitszą rzeczywistość umiała przystroić w najczarowniejsze girlandy najbardziej rozmarzającej poezyi, więc począł to »swoje bóstwo« florenckie osnuwać w coraz idealniejsze szaty... Co ważniejsza, to, że chwilowo zaprzestał myśleć o wyjeździe z Florencyi, choć tyle ostatnimi czasy przemyśliwał o powrocie do Paryża... Kto wie, myślał sobie, czy ta Florentynka nie jest ostatnią różą na wątłej łodydze jego »wdowiego życia«? Pocóż więc, mogąc jeszcze długo upajać się odurzającym zapachem tej przewonnej róży, zrywać ją zbyt prędko? Niech kwitnie!... A Paryż? Paryż nie ucieknie. Tak rozumując, choć od trzech miesięcy wybierał się w podróż, bo miał dość ważne interesy, które go przywoływały nad Sekwanę, siedział nad Arnem, przy swojej Fornarinie, i ostatecznie »wybrać się nie mógł«. Strasznie mu się nie chciało odjeżdżać od tej dziewczyny...
Ale wszystko, niestety, musi mieć swój koniec, wszystko, nie wyłączając i miłości. Jeżeli kobieta-kochanka zadawalnia tylko zmysły, jeżeli jest tylko piękną, to choćby nawet była »piękniejszą od tej, którą malował Rafael«, (a taką była w oczach poety jego florencka kochanka), przesyt musi nastąpić prędzej, czy później. Co innego, jeśli pod powłoką ciała Fryny mieszka dusza Aspazyi! Zdaje się jednak, iż za Fornariną Słowackiego, jak za Fornariną Rafaela, przemawiała tylko piękność zewnętrzna. Ostatecznie była to »prosta dziewczyna«.
Stąd poszło, że i Słowacki, po upływie trzech miodowych miesięcy, powoli zaczynał ostygać w swoim zapale, a równocześnie zaczął się bać tego zakochania się swego w prostej dziewczynie, zaczął się lękać, ażeby go ono »nie pozbawiło mocy charakteru i panowania nad sobą« i żeby go w końcu »do jakich szaleństw« nie przywiodło. Obawa podobna, to był początek końca. Doszło do tego, że poeta zaczynał się czuć zmęczonym tą romansową idylą à la Rafael, poczem przyszła kolej i na to, że go ta bonne fortune coraz bardziej zaczęła »napełniać czczością«: uważał, iż należałoby pomyśleć o zręcznem wycofaniu się z tego zaczarowanego koła miłości.... Już miał dosyć pieszczot swej Fornariny!... Niestety, wszystko rozbijało się o to, że Fornarina inaczej zdawała się na sprawę tę zapatrywać: poprostu ani myślała o zerwaniu, o rozłączeniu się. Po co? A bo to im było źle z sobą?...
W takiem usposobieniu, któregoś wtorku, jednego z pierwszych dni lipca, wynajął Słowacki — by sprawić przyjemność swej Fornarinie — jednokonny tilbury i pojechali na spacer. Dokąd? Do Pratolino. Jest to ogród angielski, położony trochę za miastem, a mniej uczęszczany w dnie powszednie, zwłaszcza w porze południowej. Dzień był prześliczny, upalny; słońce świeciło i dopiekało; w powietrzu panowała cisza. Słowacki był w doskonałym humorze, Fornarina także. Bawiła ich ta przejażdżka we dwoje. W południe wysiedli z powoziku (który pewno zostawili w jakim zajeździe, gdzie się prawdopodobnie i posilili także), poczem pieszo udali się na spacer do parku. Ponieważ park był pusty o tej porze, więc »niczem niestrwożeni, sami«, mogli być swobodni, nieskrępowani, biegać po murawach, gonić się, chować jedno przed drugiem, zrywać róże, odpoczywać w cieniu i chłodzie grot, w których mruczały strumienie — jak w poemacie W Szwajcaryi — słowem, używać pięknego dnia ganz nach freier Lust, jakby powiedział Goethe, i doznawać czarującego złudzenia, że są »nowym Numą z Egeryą«. W ten sposób upłynął im cały dzień, wesoło, pogodnie i płocho, jak sobie tylko życzyć można. Niczem marzenie! Poeta zapomniał o »czczości«, która mu się dawała uczuć jeszcze wczoraj, i znowu była mu ta Fornarina »miłą«, jak dawniej.
Epilog jednak, którym się miał zakończyć ten spacer, wypadł mniej szczęśliwie. Gdyby nie szczęście w nieszczęściu, mogła przygoda, która im się przytrafiła, skończyć się o wiele gorzej. Stało się tak. Kiedy wracali z Pratolino, oboje weseli i rozbawieni, szczęśliwi i zakochani, Słowacki, powożąc, zajęty rozmową z siedzącą przy nim Fornariną, zagadał się, zapomniał o lejcach, które należało trzymać krócej: dość, że koń, poczuwszy, iż nie jest trzymany silną ręką, wziął na kieł i poniósł. Widząc, że go nie zdoła powstrzymać w biegu, poeta, nie namyślając się długo, skręcił gwałtownie, tak, żeby wywrócić, ale wywrócił tak szczęśliwie, że wolancik przełamał się na pół, koń z przedniemi kołami uciekł (ale go złapano zaraz), a oni znaleźli się na ziemi, na trawie. Egerya upadła na Numę, lecz tyle było i katastrofy; przekonali się bowiem, kiedy powstali z ziemi, że oboje są zdrowi i cali, że im się nic nie stało; nawet siniaków uniknęli. Najgorzej na tej katastrofie wyszedł koń, który się pokrwawił, oraz kabryolet, za którego naprawienie musiał Słowacki zapłacić kilka skudów. Zresztą nie wpłynęło to nieprzewidziane intermezzo na pogorszenie humoru kochanków: tyle tylko, że musieli — jak niepyszni — wracać pieszo. Swoją drogą wracali weseli i podochoceni; Słowacki dowcipkował, Fornarina się śmiała; poeta dowodził, że »można w Azyi i Afryce wojażować bez żadnego niebezpieczeństwa, a na drodze do Pratolino spotkać się z królową ostatecznych przestrachów, jak mówi Pismo święte«; a Fornarina pocieszała go, że choć nieszczęśliwy do koni, przecież nie zginie od nich (prędzej od kobiet). Tak żartując i śmiejąc się, powrócili do domu...
Słowackiemu jednak, który był zawsze przesądny trochę, dał wypadek ten, jakkolwiek błahy sam przez się, niemało do myślenia. Kto wie (myślał sobie), czy to nie była symboliczna przestroga ze strony Opatrzności? czy nie znaczyło to, że należy zaprzestać tych przejażdżek z Fornariną, jeśli się chce uniknąć nieszczęścia. Skończyło się na tem, że zaczął »widzieć przestrogę w tem zdarzeniu«. Niedawno, niedalej, jak kilka dni przed tym spacerem, kiedy się wahał, czyby temu romansowi nie położyć końca, powiedział sobie, po dłuższym namyśle: »Niech się stanie, jak się Bogu podoba«. Widocznie, że się Panu Bogu nie podobało to jego »zakochanie się w prostej dziewczynie«, skoro go przestrzegł tym wypadkiem z koniem. Być może, że inny na miejscu Słowackiego nie uważałby na taką przestrogę; ale Słowacki uważał i »opuścił« swą Fornarinę. Obawiał się, żeby nie skończyć, jak Rafael... Pragnąc jednak, ażeby stanowczo ujść pokusie, ażeby już nie powrócić do swej Florentynki, ażeby nie zatęsknić przypadkiem »do tych dni ognistych różowego koloru«, jakie miał do zawdzięczenia Fornarinie, i po pewnym czasie nie wrócić do niej, postanowił nie zwlekać ze swym wyjazdem do Paryża. Tym sposobem (rozumował) uniknie recydywy, która w miłości jest niebezpieczniejszą o wiele, aniżeli w jakiejkolwiek innej chorobie.
Bądź co bądź, wyjeżdżając z Florencyi, mógł powiedzieć o sobie:
— I ja też miałem Fornarinę moją!
- ↑ Homer i Szekspir są połączeniem tych dwóch gatunków artystycznych. Homer, jako autor Iliady, należy do pierwszej kategoryi, do tej, co Buonarotti, Dante i inni, a jako autor Odyssei, do drugiej, do tej, co Sofokles, Mozart i inni. To samo Szekspir, który, jako autor Makbeta, Króla Leara, Otella, Ryszarda III należy do kategoryi geniuszów-Tytanów, a jako autor komedyj i takich tragedyj, jak Romeo i Julia (a do pewnego stopnia i autor Hamleta), do kategoryi artystycznych Arielów.
- ↑ Raz tylko jeden wspomina Słowacki o twórcy Mojżesza w swojej krytyce Krasińskiego Nocy letniej, w której pisze: »Ten wielki poeta (Krasiński), w którym dotychczas więcej było ducha, niż ciało zmieścić mogło, teraz odbywa wielką walkę — pasuje się z marmurem, jak Michał Anioł; już utwory zrobił prawie zupełnie doskonałymi, a jednak jeszcze mu zarzucić można, że większe robi serca posągom, niż cały rozmiar ludzkich piersi wymaga«. Ustęp ten może zarazem służyć za dowód, jak Słowacki nie rozumiał Michała Anioła.
- ↑ Bibl. Warsz., 1877, II, 170—173. List nieznany J. Słowackiego (do matki).
- ↑ A. E. Odyniec, Wspomnienia z przeszłości, str. 175. »Pierwszy (Teofil Januszewski) mieszkał osobno, w mieście, jako amator poświęcał się malarstwu, i był zakochany w pannie Hersylii«...