<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ragnarök
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie trzecie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Roman Niemirycz gimnazjum i uniwersytet przeszedł w Warszawie o własnych siłach. Nie miał rodziny ani znajomych w mieście, nie wspominał nigdy rodziców, ani mówił o osobistych stosunkach, nigdy z miasta nie wyjeżdżał, tylko przez parę lat na wakacje, w roli korepetytora syna ordynata hrabiego Alfreda.
Mieszkał zwykle sam, na zimnych strychach, żywił się w taniej kuchni, czasami obywał się i bez ciepłej strawy, dawał lekcje, przepisywał akta, nie kołatał nigdzie o wsparcie, i przebojował o głodzie i chłodzie szkoły, mało mówiąc o sobie, mało żyjąc z kolegami.
Było coś zagadkowego w jego życiu i w nim samym. Koledzy go nie lubili, unikali — był zawsze osamotniony i obcy.
Czasami który wstępował na jego strych przed egzaninami — o pomoc, czasem taki, którego „wylano“ z kwatery, znajdował u niego dach i przytułek, zanim „flota“ nie przybyła. Niemirycz pomocy i wskazówek udzielał najchętniej, gościowi ustępował swego łóżka, jeśli je miał, ale te usługi nie zawiązywały przyjaźni: stosunek się zrywał, gdy minęła potrzeba. I zawsze Niemirycz był sam. Nie lubi młodzież zamkniętych ust i dusz — a Niemirycz taki był.
Na zebraniach studenckich słuchał w milczeniu gorących dysput; gdy inni szaleli, jemu ledwie chwilami zapalały się oczy, ale myśl przez usta się nie wyrywała. Gdy wpadł czasem w rozbawione, hulaszcze grono, gdy śpiewano, pito, kochano, patrzał i słuchał, a oczy mu zapadały pod czoło, w głąb — i miały wyraz taki, że kto nań spojrzał, ten humor tracił. Nazywano go upiorem, i nie cierpiano na zebraniach i przy zabawie. Zauważył to — i nie narzucał się.
Gdy skończył uniwersytet, praktykował u adwokata, pracował w sądzie, i raz go spotkał kolega w biurze zarządu ordynacji hrabiego Alfreda, za stołem, nad papierami.
— Cóż tu kolega porabiasz? — spytał.
— Mam posadę — wydział prawny administracji.
— To ci kolega nie wysoko sięgasz. Myślałem, że przemówisz jak Demostenes, sięgniesz po laury naszych mistrzów!
Niemirycz oczy podniósł. Miał ten zwyczaj na sekundę spojrzeć na interlokutora, zanim odpowiedział.
— Niech bierze laury, kto chce. Ja się po nie ani schylę, ani sięgnę — odparł.
— Maszyna do robienia pończoch! — pomyślał pogardliwie kolega i spytał, czy można się dostać do bibljoteki ordynackiej.
Niemirycz wskazał mu gdzie i do kogo ma się zwrócić, i więcej tego kolegi nie widział.
W jakiś czas potem zaczęły wychodzić w najskrajniejszem, najśmielszem piśmie artykuły, podpisane jego nazwiskiem, pod tytułem „Pręgierz“, i poruszyły masy. Stylem ciętym były pisane, z zabijającym dowcipem i prawdą, z niczem niezbitą logiką i szalonym talentem polemistycznym. Stawiały pod pręgierz i piętnowały po kolei wszystkie hipokryzje i fałsze, kalectwa moralne i wstydy społeczne. Stanęli pod pręgierzem: księża kupcy, i obywatele-zdrajcy, i kobiety-hetery, i bogacze-katy pracy, i rozpusta próżniacza, i kult złota, i fałsz dobrodziejstwa — wszystkie rany i hańby rzekomej kultury, całe pogaństwo chrześcijaństwa społecznego, cała dzikość cywilizacji.
Posypały się protesty, repliki, pogróżki, klątwy — zawrzało oburzeniem, zgrozę, — ale Pręgierz nie przestawał piętnować, redaktor przyjmować artykułów, ludzie czytać i wściekać się. I stał się Niemirycz znanym, znienawidzonym, ale groźnym — i poczęto się z nim liczyć, strzec się. Było straszne dostać się pod jego pióro. Wychodziło się stamtąd z nagą duszą i z piętnem niczem nie startem.
Gdy się podniosła ta wrzawa około niego, ordynat z chorą żoną był w Kairze, ale ciotka księżna wnet mu doniosła, powtarzając zdanie ogółu nabożnej arystokracji, że taki ateusz, anarchista nie może się znajdować w ich administracji, że go trzeba usunąć natychmiast przez poszanowanie tradycji i opinji.
Hrabia kazał sobie przysłać artykuły i nic więcej o tej kwestji nie napisał. Dopiero gdy w maju był w przejeździe przez Warszawę, ciotka księżna przypomniała mu Niemirycza. Kazał go prosić do siebie. Jak przez sen pamiętał, że przed siedmiu laty, gdy potrzebował do swego najstarszego syna korepetytora, przyszedł doń student mizerny, w wytartym mundurze, który mu z tego się podobał, że miał oczy myślące i czyste paznogcie i nic prawie nie mówił. Wziął go tedy na wieś i był zadowolony, bo mały Andzio uczył się całe wakacje przykładnie, za nauczycielem jak cień chodził i egzamin doskonale zdał. Zatrzymał go też hrabia i nadal, by chłopcu pomagał, i dopiero się rozstali, gdy Andzia przeniesiono do szkół za granicę.
Przed dwoma tedy laty, gdy Niemirycz się zgłosił, prosząc o posadę w ordynacji, najchętniej mu ją ofiarował. Ale wtedy załatwili interes listownie, więc gdy teraz Niemirycz wszedł, ani go poznał.
Spodziewał się zobaczyć rozczochranego, brudnego komunarda, a zobaczył mężczyznę wysokiego wzrostu, z głową krótko ostrzyżoną i przyciętym porządnie zarostem, ubranego przyzwoicie, i posiadającego czyste ręce i paznogcie. Ukłonił się swemu chlebodawcy i podniósł milczące oczy.
— Pan Niemirycz? — spytał hrabia. — Proszę usiąść — i wskazał mu krzesło.
Niemirycz usiadł. Myślał, że go wezwano dla jakiejś narady prawnej. Czekał.
Hrabia odchrząknął:
— Mam na pana tyle skarg i denuncjacyj, że naprawdę nie wiem od czego zacząć.
Przez poważną twarz Niemirycza przeszedł kurcz.
— Zapewne pan Krukowski, administrator, skarży mnie o zwłokę w sprawie o tę granicę Suchenicy. Termina są w porządku, alem zwlekał, chcąc panu hrabiemu rzecz osobiście przedstawić. Prawo jest za nami — prawda nie. Mam obowiązek pilnować prawa i sprawę wygram, ale prawdę powinienem panu hrabiemu w cztery oczy powiedzieć.
— I owszem, wysłucham potem. Ale nie o to pana oskarżają i nie administrator, ale społeczeństwo, o to! — wskazał ręką na leżący na biurku dziennik, zakreślony błękitnym ołówkiem.
Wziął do rąk pismo i przeczytał:
— To ostatni pana artykuł: „Gdzieście podzieli Chrystusa“. Panie Niemirycz, pan bluźni przeciwko kościołowi i Rzymowi, a ja i mój dom jesteśmy żarliwi wyznawcy.
— Czy to, com napisał, jest fałszem? Gotówem odwołać — odparł spokojnie Niemirycz.
— Pan burzy podwaliny kościoła.
— Nie, tylko gmach, który dla siebie ludzie na nich postawili.
— Pan jest pod klątwą, ateusz!
— Klątwa nie jest obroną prawdy. Prawda nie piorunuje: jest słońcem, które świeci wszechpotężne, wszechczyste, niedbające w swym majestacie o wszelkie napaści.
Podniósł znowu oczy spokojne, raczej smutne i zadumane niż buntownicze, i patrzał w hrabiego.
Ten się poruszył na krześle.
— Są temata, których się poruszać nie godzi przez szacunek dla idei, i są kompromisy smutne, lecz konieczne, z powodu ludzkiej ułomności — rzekł wreszcie, trochę zmieszany.
— Kompromisom takim niema końca, ni granicy, aż w zupełnej zgniliźnie i zbydlęceniu.
Hrabia milczał zamyślony. Wreszcie się ocknął, przerzucił pismo i rzekł:
— A tu znowu artykuł: „Magnaci“. Pan wie, że ten epizod o owym księciu to mowa o moim ciotecznym bracie.
— Czy to nie prawda? Gotówem odwołać — powtórzył Niemirycz.
— Pan ma doprawdy dziwmy pogląd na rzeczy. Nie chwalę postępowania mego ciotecznego brata, ani go naśladuję. Ale nikt nie ma prawa wtrącać się, na co kto wydaje swoje pieniądze. Ten lubi kobiety, balet, inny konie, inny karty. Ostatecznie wydaje swoje, nie cudze.
— Swoje jest to, co człowiek zarobi, a to, co odziedziczył, jest depozytem.
— Jak to zaraz widać, że pan dziedzictwa nie ma! — ironicznie zaśmiał się hrabia.
— I mieć go nie chcę, bo to za wielki ciężar. Więc się panu hrabiemu nie podobają moje idee i zapewne pan hrabia wymówi mi posadę. Czy mam zaraz zdać papiery i komu?
— Ależ o tem nie myślałem! Chciałem, jako starszy, uczynić panu uwagę i poprosić o więcej miary. Pan posiada olbrzymi talent, szkoda, by się zmarnował. Mam nadzieję, że doświadczenie i rozwaga doradzi panu najlepiej. Wszyscy młodzi chcą ziemię z posad poruszyć, ale ona toczy się dalej swoją koleją i toczyć się będzie do końca.
— I jak olbrzym, nie może pozbyć się ze siebie robactwa-ludzi! — szepnął Niemirycz zamyślony.
Tu hrabia, uważając, że dość zrobił dla spokoju ciotki księżny, a ponieważ Niemirycz, pomimo wszystko był dla niego sympatyczny, rzekł, zmieniając ton:
— Czy pan zadowolony z swej posady?
— Tak, dziękuję panu hrabiemu. Uniknąłem karjery adwokata i może głodowej śmierci, bobym nie potrafił kłamać i przeciw prawdzie cytować.
— A pan tak lekko już się z posady usuwał. Co prawda, nie bardzo świetna. Pobiera pan tysiąc rubli.
— Tysiąc dwieście, i mieszkanie, i osobno od każdej sprawy sto rubli. Zupełnie mi wystarcza. Gdybym posadę stracił...
— Zostałby pan tylko literatem, a przy pana zdolnościach może to być świetną karjerą.
— Piszę swe artykuły bezpłatnie. Idei się nie sprzedaje.
— Dziwny z pana człowiek, kopalniany! — zaśmiał się hrabia. — No, zatem przejdźmy do sprawy Suchenicy. Jakież prawo, a jakaż prawda?
— Prawo to plany, wyroki sądów, używalność. Sprawa wygrana będzie niezawodnie. Strona przeciwna stawia świadków, że dziad pana hrabiego te sto morgów pola darował ówczesnemu właścicielowi, tylko darowizny nie ulegalizował, bo nagle zmarł. Opowiadają długą historję jakiegoś polowania na dziki, w czasie którego ów sąsiad, ubogi szlachcic, miał hrabiego uratować od śmierci, z narażeniem własnego życia. Cała ta opowieść nie ma w sądzie żadnej wagi. Ale tej zimy, wertując archiwa, znalazłem ten oto list.
Wydobył z pugilaresu żółty, zmięty papier i podał hrabiemu, a ten czytał półgłosem: „Imć Panie Dworakowski, Dobrodzieju! Polecam ci, abyś z geometrą Bruśnikiem, stante pede, odciął i oddał we władanie IMć Pana Jana Skórkowskiego sto morgów łanu nad rzeczką Białka położonych, a do folwarku naszego Suchenicy należących, które mu darowuję na wieczne czasy w posiadanie, o czem odpowiedni akt uczynić w kancelarii każę.“ Tu następował zamaszysty podpis.
— Dlaczegoż nie spełniono rozkazu? — spytał hrabia.
Niemirycz brwiami poruszył.
— List znalazłem, wyjąłem z archiwów i wręczam panu hrabiemu. Choćby go nawet przeciwna strona miała w posiadaniu, słaby to dowód i bronić się można. Ale nie wysłany został zapewne, może nagła śmierć przeszkodziła... Tego nikt nie wyjaśni. Lecz przeczytawszy go, czułem się w obowiązku sprawę zwlekać, aż go panu hrabiemu doręczę.
Hrabia popatrzał na papier, potem na Niemirycza i uśmiechnął się.
— Mizerne odkrycie. To mi grozi stratą stu morgów ziemi, a panu stratą stu rubli za umorzoną sprawę.
Cień uśmiechu przemknął, rzadki gość, po obliczu Niemirycza.
— Prawda zwykle jest złym interesem i chorobą dla kieski, a zdrowiem i korzyścią tylko dla duszy — odparł.
Hrabia wstał i podał mu przez biurko rękę.
— Tak, lichy z pana prawnik, ale porządny człowiek. Umórz pan sprawę i pilnuj zawsze prawdy w naszych interesach — dodał, podkreślając ostatnie wyrazy, jako jeszcze wspomnienie artykułów.
I uwolnił go łaskawie.
Niemirycz w pałacu ordynackim zajmował dwa pokoje na parterze, w oficynie. Miał gabinet i sypialnię. Usługiwał mu stróż. Meble, odziedziczone po starym rezydencie, należały do mieszkania.
Jako osobistą własność miał pianino, kupione na raty, i szafkę z książkami. Stołował się jak zwykle w taniej kuchni, ale wrzucał do puszki codzień naddatek. Był w zajęciu obowiązkowy i ścisły, pracował do czwartej w biurze, jeśli nie wyjeżdżał za interesami, wieczorem brał jeszcze do mieszkania robotę.
W parę dni po rozprawie z hrabią, siedział właśnie w swym gabinecie nad stosem aktów i pisał jakąś prośbę do sądu. Stróż podał mu samowar i zniknął. W mieszkaniu panowała cisza, tylko pióro skrzypiało.
Niemirycz skończył pisać, złożył papiery, nalał sobie herbaty i począł czytać gazetę; potem spojrzał na zegarek. Do teatru był jeszcze czas, a on przypomniał sobie z Kurjera, że się wybierał na Willę Mora, której gościnne występy elektryzowały od tygodnia Warszawę. Grano dzisiaj „Aidę“.
Wyszedł tedy do sypialni i przebrał się, gdy ktoś zadzwonił do drzwi.
— Pewnie z redakcji — pomyślał, idąc otworzyć. Ale zamiast znajomego zasmolonego chłopaka, na progu stał ksiądz.
Niemiryczi zdumiał. W kościele nigdy nie bywał, z duchowieństwem toczył walkę; ten przyszedł może na dysputę, czy kazanie.
Ale to był jakiś mizerny księżyna. Miał sutannę krótką i wytartą, kapelusz rudy; sam był nikły, jakby wystraszony, z dziecinnemi błękitnemi oczyma.
— Niech będzie Chrystusowi cześć! — wymówił jąkając się. — Czy tu mieszka pan Niemirycz?
— Ja nim jestem. Czem mogę służyć?
Ale ksiądz odsapnął i stracił zupełnie rezon.
— Mnie tu przysłali. Mówiono mi, że pan mi pomoże. Ja tu dopiero od tygodnia, nikogo nie znam. Potrzeba czterdziestu rubli.
— Na co? Kto księdza do mnie przysłał?
— Proboszcz od Bernardynów. Ja tam mieszkam tymczasem. Dzisiaj spowiadałem kobietę i trzeba dla niej czterdziestu rubli. Szatan tak temi pieniędzmi obmotał ludzi, że nawet żeby duszę od zatracenia wybawić, trzeba złota! Poszedłem do proboszcza i on powiada: „Księże Michale, nie mam i rubla. Chcesz, idź do pałacu ordynackiego. Tam jest Niemirycz, który nie dalej jak onegdaj przeciw prostytucji gardłował w gazetach. Niech słowa w czyn wprowadza!“ Więc poszedłem.
— Dobrze ksiądz trafił, bo czterdzieści rubli mam w tej chwili i służę. Ale widzę, że ksiądz obcy w Warszawie, kiedy tak śmiało do mnie przyszedł. Jestem pod klątwą, parszywą owcą, i proboszcz zażartował z księdza.
— Jakto? Kiedy dajesz pieniądze — uśmiechnął się dobrodusznie ksiądz.
Niemirycz wprowadził go do gabinetu i podał krzesło.
— Ksiądz z prowincji? — spytał.
— Zdaleka... — odparł. — Byłem przedtem wikarym w Kutnowskiem, a teraz przygarnęli mnie u Bernardynów. Proboszcz mnie stołuje i czekam, aż mnie gdzie wyślą na wikarjat. Tymczasem służę, pomagam księżom. Praca, dzięki Bogu, jest!
I uśmiechnął się z dziecinną radością.
Niemirycz patrzał na niego zamyślony.
— A gdy ksiądz tę kobietę wykupi, — rzekł — co dalej z nią będzie?
— Widzisz, ona ma matkę, kolonistkę na Woli, która ją z domu wygnała i znać nie chce. Zaprowadzę ją tam.
— Życzę księdzu powodzenia, ale nie wierzę w uzdrowienie trędowatych. Takie kobiety już nie zdolne do statku i pracy. Trąd je toczy.
— Pan Jezus uzdrawiał trędowatych.
— Jezus! — szepnął Niemirycz. — Alboż jest na świecie jeszcze jeden jego wyznawca? Jezusa ukrzyżowali chrześcijanie dawno.
— To prawda! — potwierdził ksiądz.
— A klątwą i nienawiścią darzą tego, kto się za Nim ujmie.
— Bywa i to — szepnął ksiądz nieśmiało.
— I Imię Jego wzięli za firmę kupiecką.
Ksiądz milczał. Dziecinne jego, błękitne oczy patrzały w dal poza świat i rzeczy ludzkie.
— Widzisz! — rzekł po chwili. — Ale z kim On zechce mówić, ten się w Niego tak zasłucha i zapatrzy, że na wszystko inne staje się ślepy i głuchy. Idzie za Nim, idzie, idzie!...
Niemirycz uśmiechnął się i oczy jego zabłysły.
— Idźcie, księże, i wstąpcie niekiedy do mnie po tej drodze. Ręczę, że nie będzie to dla was zboczenie.
— I owszem. Jak chcesz, przyjdę. Tu u ciebie tak cicho!
Obejrzał się po ścianach i zobaczył dwa sztychy. Jeden był to Prometeusz, do skały przykuty, drugi Sawonarola każący. Spuścił oczy.
— Niech będzie Chrystusowi cześć! — rzekł, skłaniając głowę.
Niemirycz wręczył mu pieniądze.
— Niech je ksiądz schowa, bo chrześcijanie ukradną.
— Nie mam mieszka. Pisze w Piśmie, że go Judasz nosił, więc nie mam. Będę trzymał w ręce. Dziękuję ci. W ten sposób dać dla kobiety upadłej można. Opowiem ci, jak mi się udało.
I wyszedł.
Po chwili Niemirycz zgasił lampę, wziął klucz od zatrzasku i ruszył do teatru.
Przedstawienie było już zaczęte, więc nie szukał swego krzesła, ale w przejściu czekał antraktu, rozglądając się po sali i scenie. Willa Mora wydała mu się brzydką, ale śpiewała przepysznie; zasłuchał się z całą rozkoszą amatora muzyki, nie zauważył, że go spostrzegł Stefan Opolski, malarz, i dawał mu znaki, by zajął wolne obok niego krzesło.
Nareszcie arja się skończyła, rozległy się frenetyczne oklaski i malarz zawołał do Niermirycza:
— A co? Jak śpiewa? Poemat! A co za typ? Ciekawe połączenie złotowłosej dzieweczki z temperamentem włoskim. Co za karnacja!
— Gdzie ty widzisz karnację? Wytynkowana, jak kamienica. Kto ona? Włoszka?
— Mówi, że jest Węgierką. Wiesz, brat twego hrabiego za nią tu z Wiednia przyjechał. Tam siedzi, w pierwszych krzesłach.
— Niema tu gdzie Jackowskiego? — spytał Niemirycz, szukając oczyma.
Jackowski był to redaktor „Pręgierza“.
— Niema. On dziś na premierze w Rozmaitościach.
Wstali obadwaj i, korzystając z antraktu, oglądali salę. Malarz miał masę znajomych, Niemirycza znali zaś wszyscy, chociaż on mało gdzie bywał. Ale fotografje jego obiegały Warszawę i po humorystycznych pismach pastwiono się nad nim piórem i ołówkiem. Był znany.
— Patrz: Pręgierz! — mówiono sobie. — Kogo on tu przyszedł piętnować?
— Gdzie? gdzie? — pytały niektóre panie.
Czuł na sobie lornetki i spojrzenia.
Tiens, joli garçon. Jaka szkoda!
Czego? Tegoby nie umiały powiedzieć.
Jego ta nienawistna lub bezmyślna ciekawość tłumu drażniła dawniej. Teraz się z tem oswoił, jak się oswoił z karykaturami i łajaniem, po pismach. Nigdy nie dysputował, ani się bronił. Pisał następny artykuł w miarę myśli, które się wypalały, krystalizowały pod czaszką.
Patrzał teraz po ludziach. Ześlizgiwały się jego oczy obojętnie po strojach dam, po twarzach pięknych, po uśmiechach zalotnych, po tłumie podnieconych, rozbawionych mężczyzn, po morzu głów, i widział wciąż w pamięci myśli dziecinne, jasne oczy zbiedzonego księżyny, i słyszał przepyszny śpiew Willi Mora.
— Chciałbym z nim rozmawiać przy wtórze jej głosu! — myślał.
Stefan Opolski poszedł do jednej z lóż z uszanowaniem do pięknej bankierowej, a do Niemirycza zbliżył się rejent, który miał klientelę ordynacji, więc go znał z urzędu.
— Nasz hrabia w tarapatach — rzekł po przywitaniu, śmiejąc się.
— Nic nie wiem, — odparł Niemirycz.
— Ano, o brata i tę divę. Podobno szalenie go kosztuje. Co prawda, głos fenomenalny.
— Złoto się stacza znowu w rynsztok, skąd wyszło, za pośrednictwem tych dam. To zwykły świata porządek. Jest w naturze rachunek niczem nie zachwiany. Ale naszemu hrabiemu to niczem nie grozi. Bracia są podzieleni.
— Ba, ale powiadają, że on się chce żenić. To będzie dopiero skandal, pod pański pręgierz.
— Na sam fakt słowa nie powiem, ale jeśliby protestowali i przeszkadzali, zapytać będę musiał: czyście chrześcijanie? Co prawda, wobec demonstracyjnej religijności tej sfery, każdy logiczny człowiek to samo postawi pytanie.
— Niby, pan mówi, w imię moralności. Ha, no pewnie!
— Ja nie uznaję sakramentów i nie wierzę w te różne świętości, ani rozumiem, jak można coś nazywać grzechem na ulicy, a sakramentem w kościele. No, ale skoro kto w to wierzy, niech będzie logiczny. Na miejscu hrabiowskiej rodziny gwałtem zaprowadziłbym tę parę do kościoła, jeśli to ma być ich zbawieniem i jest przez wiarę nakazane.
— Dobry pan sobie! — roześmiał się rejent.
— A kasty, a krew? Pan jest zwolennikiem krzyżowania ras.
— Jestem tylko stróżem logiki. Ludzie uczynili taki chaos w sobie i wokoło siebie pojęć, zdań, zasad, poglądów, praw, formułek, że tylko zajrzeć w ten odmęt, a rozum ludzki cofa się z bojaźni o swą równowagę... Myślałem długo nad tem, jakim cudem potrafili doprowadzić do tak ślicznej zgody i przyjaźni cnoty z występkami, i naprawdę gubiłem się w myślach, aż mi to Szczedryn rozwiązał: wynaleźli hipokryzję... Tak, to jest bóstwo najwyższe tego Olimpu.
Rejent się śmiał, ale rozmowę przerwała im orkiestra i Opolski, wracający na swe miejsce.
— Bankierowa ginie z chęci poznania ciebie — rzekł. — Powiada, że musisz pysznie mówić impertynencje. Przypatrz się kolczykom Mory. Podobno zapłacił za nie hrabia sto tysięcy. Muszę do niej pójść i powinszować. Powiadają, że on się z nią żeni.
— Więc ją znasz osobiście?
— Starzy jesteśmy znajomi, z Monachjum, z Wiednia, z Pragi. Malowałem ją dla hrabiego. Znam ją dawniej niż on, od początku karjery — z Pragi.
Kurtyna się podniosła. Umilkli.
Niemirycz słuchał w skupieniu, przymykając oczy. Cała sala była przejęta, gdy śpiewała Mora. Była cichość uroczysta, potem burza oklasków i szał tłumu. Diva dziękowała uśmiechem i ukłonem, przyjmowała kosze kwiatów; oczy jej upojone, rozegzaltowane, rozdawały wokoło spojrzenia rozkoszne.
Niemirycz wstał wśród takiej burzy i zanim Opolski się spostrzegł, wyszedł. Znalazł się przed teatrem z głową gorejącą, z duszą upojoną czarem tych dźwięków. Stał chwilę u portyku, oddychając z rozkoszą powietrzem po atmosferze sali, gdy nań wpadł prawie Jackowski.
— Ach, to ty! Wychodzisz? Ja lecę choć na chwilę. Premiera klapa, bryndza! Cóż tam, gorąco?
— Wrzeszczą, jak stado wyjców. Istotnie głos fenomenalny.
— Dokąd idziesz?
— Do domu. Muszę artykuł skończyć.
— Jutro rano przyślę po rękopis. Dobranoc!
Uścisnęli dłonie i Niemirycz poszedł. Ale gdy był już u drzwi swego mieszkania, rozmyślił się i poszedł daleko, aż w Aleje Ujazdowskie. Dotarł prawie do Łazienek.
Gdy wrócił, już dawno opustoszało przed teatrami i na ulicach, tylko powozy przemykały cicho, na gumach, rozwożąc ludzi, którzy się bawią i szaleją.
— I zawsze kupcy i kupczące! — pomyślał Niemirycz z wielkim smutkiem, patrząc na światełka ruchome latarni.
Wszedł do swego mieszkania. Nie zapalał lampy. Otworzył pianino, chwilę zcicha brał akordy, a potem począł coś grać z pamięci. Co — sam nie wiedział, gdzie to słyszał, i czy słyszał nawet.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.