Ragnarök/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ragnarök |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka dni potem była niedziela i dzwony wołały wiernych na Mszę, a tłum postrojonej, niedzielnej publiczności zalewał chodniki, śpiesząc do kościołów, a potem dalej za miasto, by odetchnąć powietrzem. Niemirycz wstał późno, a nie mając pracy biurowej, rozmyślał, jak dzień spędzić. Nareszcie otworzył szafę z książkami, dobył jeden tom Szekspira, ulokował się wygodnie w staroświeckim fotelu i zagłębił w czytaniu. Była godzina dwunasta, gdy ktoś gwałtownie do drzwi zadzwonił. Niemirycz ani drgnął.
— Znudzi się i pójdzie — pomyślał, nierad w tej chwili odwiedzinom.
Ale gość dzwonić nie przestawał coraz energiczniej. Zniecierpliwiło go, wstał i otworzył drzwi. Do przedpokoju wpadła dama elegancka, wonna, szeleszcząca jedwabnemi spódnicami, w gęstej na twarzy woalce.
— Monsieur Niemirycz? — spytała.
Drgnął i o krok się usunął. Poznał Willę Mora.
— Oui, madame — odparł, pochylając głowę.
— C’est de vous cette horreur, cette saleté, cette crasse! — zawołała, rzucając mu pod nogi jakiś papier zadrukowany, który przyniosła w ręku.
Spojrzał na ziemię, podniósł papier i przeczytał: „Zlew dla kabotynek europejskich.“
Ruszył ramionami.
— Nie, pani, to nie ja pisałem! — odparł spokojnie po francusku.
— Jakto! Pan się śmie teraz zapierać, mnie w oczy? Co za nikczemność! Mówią wszyscy, że to pana podpis.
Była wściekła, oczy jej się paliły, rozdymały nozdrza, gotowa była go drapać.
Spojrzał na podpis, potem na nią i zatrzymał na jej oczach swoje.
— Ja się podpisuję całem imieniem i nazwiskiem. Dlaczegóż R. N. ma znaczyć Roman Niemirycz? Może być Rubin Nuchimsohn, albo Robert Nowinkowski, albo zresztą Rozalja Nasadek, co prawdopodobniejsze... Ja tego nie pisałem, ani mam pojęcie o treści.
Przebiegł szybko oczyma artykuł. Krew mu nabiegła do głowy i zmarszczyły się brwi. Zmiął papier nerwowo i rzucił z wstrętem na ziemię.
— Kto pani to dał, przetłumaczył i kto powiedział, że ja jestem autorem? — spytał ostro.
— Ano, koleżanka mi to przyniosła dzisiaj do śniadania, a potem, gdym się wściekała, przyszedł ten mały baronik — comment l’appelle-t-on, Tourcio — i powiedział, że to pan pewnie napisał. Je suis venue vous souffleter et vous cracher au visage!
— Nie, pani. Gdybym to napisał, nie wartbym był nawet policzka i plunięcia. Ja nigdy nie piszę paszkwili, ani się zajmuję niczyjemi alkowami. Zachwycony byłem pani śpiewem, raz słyszałem i nawet o tem nie mówiłem z nikim. Tembardziej nie zajmowało mnie wcale pani prywatne życie i obyczaje. To napisał albo odpalony supirant, bardzo złego gatunku, albo zazdrosna kobieta lub mierna śpiewaczka.
Mówił bardzo spokojnie, chłodno, a ją ten chłód i jego zachowanie odurzało, jak przeskok od dusznej sali do chłodu poranka. Nie prosił jej siedzieć. Stali wciąż naprzeciw siebie w gabinecie. Nagle ona wybuchnęła nerwowym płaczem, zerwała woalkę i kapelusz, rzuciła się w fotel i łkała spazmatycznie.
On się usunął do okna i patrzał chmurnie na anemiczną akację na podwórzu. W powietrzu grały dzwony.
— Daj mi pan wody — rzekła po chwili.
Podał jej szklankę. Tak jej szczękały zęby, że ledwie mogła przełknąć. Tedy zapalił maszynkę spirytusową i począł grzać kawę. Potem przyniósł flakon wody kolońskiej i przed nią postawił.
Czynił to wszystko spokojnie, chłodno, ani słowa nie mówiąc. Gdy się kawa zagrzała, podał jej filiżankę.
Wypiła. Atak mijał. Odrzuciła głowę na poręcz fotelu i, zamknąwszy oczy, siedziała tak nieruchomo, tylko nią niekiedy dreszcz wstrząsał.
— Jeszcze kawy! — szepnęła.
Nalał i podał. Wypiła i spytała:
— Pan tu sam mieszka?
— Sam.
— Ni femme, ni famile?
— Personne!
— Dlaczego pan tak ogromnie smutny i poważny?
Spojrzał na nią po swojemu, na sekundę, zanim odpowiedział:
— Taki już jestem... może dlatego, że myślę.
Popatrzała nań uważnie, potem rozejrzała się po ścianach i sprzętach, i rzekła:
— Tu jest dobrze.
Wskazała pianino.
— Kto gra?
— Ja.
— Tak sam, zawsze sam. To niepodobna...
Nie odpowiedział, tylko brwiami poruszył.
— Sprawdzę. Wszystkiego się o panu dowiem. Proszę do mnie przyjść.
— Dziękuję pani. Bywam w teartze.
— I pan tylko chce znać śpiewaczkę?
— Tak, pani, tylko.
— Dziękuję panu.
Wstała, obejrzała się raz jeszcze, sięgnęła po kapelusz.
— I co ja teraz z tem świństwem zrobię? — rzekła.
— Jeśli prawda, znieść pani musi, jeśli fałsz, podeptać pogardliwie z dumą, bo: Unrecht leiden schmeichelt grossen Seelen. Ujmie się za panią prawda.
— Za mną! — roześmiała się z gorzkiem szyderstwem. — Za mną ktoś się ujmie, za aktorką? Z księżyca pan spada, Herkules do Augjaszowych stajen! Zresztą, ktoby się odezwał i poco? Nie warto!
Włożyła kapelusz, szukając okiem lustra.
— Vous n’étes pas Narcisse. Pas de miroir.
Wszedł do sypialni i przyniósł mało lusterko. Przyjrzała się, zapuściła woalkę i podała mu rękę:
— Dziękuję i przepraszam za posądzenie i scenę. Przyjdę kiedy i zaśpiewam wyłącznie dla pana.
W tydzień potem Opolski spotkał Niermirycza w redakcji Jackowskiego i rzekł:
— Jeszcze cię nie obili?
— Kto znowu?
— Ano ci z „Latarni“, coś ich zjeździł za Morę. Odgrażają się, że ci gnaty połamią. Narobiłeś awantury. Dzienniki się wściekają, bo ludzie za twoim przykładem podnieśli na nie larum. Ty masz talent złapać kwestję za łeb. Pyszny był tytuł: „Polska gościnność i dobre wychowanie Warszawy.“ Jakbyś im włazł na odciski. Ale najlepsze to, że hrabia się na ciebie obraził i pokłócił się z divą.
— A to z jakiej racji? — zdziwił się Niemirycz.
— Obraził się, żeś się za nią ujął. „Jemu co do niej! — fuka. — Jakiem prawem występuje jako jej rycerz?“ Willa się dowiedziała o tem i wyrzuciła go za drzwi. Kazała sobie twój artykuł przetłumaczyć i schowała na pamiątkę. Hrabia podobno dotąd jej nie przejednał.
Jackowski, który arystokracji nie cierpiał, warknął:
— Nieborak! Jedyne zadanie i pracę swego życia stracił. Teraz Niemirycza może nareszcie wyrzucą i ja się upiję w knajpie z radości, że taki człowiek już nie będzie butów hrabiowskich czyścił.
Niemirycz ani się odezwał. Robił korektę na brzegu stołu, śpieszył się widocznie.
— Co ci tak pilno? Masz schadzkę? — zaśmiał się Opolski.
— Uhm! — odparł roztargniony, patrząc na zegarek.
— Z kim? Gdzie? I poco ty się tak taisz?
— Jakto poco! — wtrącił Jackowski. — Ładnaby powstała chryja, gdyby na niego co znaleźli. Musi się kryć.
Niemirycz podniósł głowę, uśmiechnął się.
— Przez cześć dla najświętszej hipokryzji! — rzekł, odkładając pióro i biorąc za kapelusz, — Dla niej są kościelne kadzidła i ślubne obrączki, i bojowe hymny, i miłosne szepty, i łzy rozczulenia, i oklaski tłumów. O wszechpotężna! O bóstwo!
Roześmiał się raz jeszcze i wyszedł.
Śpieszył, bo miał interes jeszcze do rejenta i bał się, że go w kancelarji nie zastanie. Jakoż tak się stało. Polecił tedy sprawę dependentowi, zapowiedział się na jutro i poszedł do domu. Ciemniało już. Przechodząc, spojrzał na afisz: grano jakiś balet. Po drodze zaczepiło go parę wystrojonych dam. Zbył milczeniem ofertę. Zwymyślały go tedy rynsztokowemi konceptami.
To go do reszty zniechęciło do wieczora wśród tłumu i zabawy. Z westchnieniem ulgi wszedł do swego samotnego mieszkania. Nie zapalał światła, usiadł do pianina i począł grać, jak zwykle, — coś z myśli. Wieczór się uczynił zupełny. Mieszkanie wychodziło na podwórze ciche. Za ścianą były sale bibljoteki i archiwa. Żadnego sąsiedztwa, gwaru, ruchu.
Niemirycz był tak daleko od żywego świata, w takiej przestrzeni eteru, że drgnął, jakby go grom rzucił o ziemię, gdy dzwonek się odezwał. Przestał grać; dłonią przesunął po twarzy i zamruczał niechętnie:
— Kogo licho przynosi? Pewnie „Kurjer“.
Poszedł do sionki i odezwał się:
— Nie widzisz skrzynki na gazety, że się dobijasz?
— Ouvrez donc! — odezwał się głos niecierpliwy. Krew mu uderzyła do głowy. Otworzył.
Willa Mora weszła. Zatrzymała się chwile.
— Jest ktoś u pana? — spytała cicho.
— Nie.
— Ktoś grał?
— Ja.
— Tak sam i po ciemku! — zaśmiała się już swobodnie, podczas gdy on zapalał prędko lampę.
Stanęła w gabinecie, zdjęła kapelusz i rękawiczki. Była bardzo skromnie, ciemno ubrana. Podeszła prosto do pianina, spróbowała go.
— Przyszłam panu podziękować.
— Niema zaco. Uczyniłbym to w każdej podobnej hańbie mego społeczeństwa. Nie broniłem pani honoru, ale naszego.
— Wierzę. O mnie panu wcale nie chodzi. Nie zechciał pan mnie odwiedzić. To obelga.
— Może większą czynią pani obelgę ci, co odwiedzają.
Usiadła w fotelu, spojrzała po ścianach.
— Niema pan nawet malowanej kobiety u siebie, a ja, słysząc muzykę, byłam pewna, że wypadnę, żeby wam zaśpiewać serenadę z Fausta.
Odzyskał już zupełny spokój. Usiadł naprzeciw niej, w cieniu, i odparł:
— O ile nie jestem z konieczności w tłumie, o tyle z upodobania jestem zawsze sam.
— Nigdy kobiet! — zaśmiała się. — Czy to przez kult dla cnoty czystości?
— Nie, pani. Można mieć zdanie o tem tylko, co się zna. Kobiet się nie boję. Tout simplement — nie chcę ich.
— Rozumiem: wielka zdradzona miłość!
— Zdradzona miłość jest niczem wobec nudy i niesmaku — jutra rozkoszy. To jest szczęście, które musi być bezmyślne, a ja, niestety, myślę. Dlatego nie mogę go doznać.
— Vous étes par trop raffiné.
— Nie wiem, czy to jest wyrafinowanie. Może tylko za wielka duma z potęgi ducha, którego się w sobie ma i czci nadewszystko.
Zamyśliła się. Twarz jej nerwowa zmieniła kilka razy wyraz. Wreszcie rzekła:
— Jest pan bajecznie bogaty, kiedy może sobie na takie zbytki pozwolić.
Milczał. Patrzał w dal swemi smutnemi oczyma, a ona się wpatrywała w niego, aż poczuł ten wzrok, i spojrzeli na siebie. Smutek przeszedł zaraźliwie w jej źrenice i powaga zmieniła wyraz twarzy.
— Ja sobie nigdy nawet nie mogłam pozwolić na wybór serca w tem, co ludzie nazywają miłością. Miałam matkę, która mnie pilnowała... dla karjery. Karjera, sława — sława, karjera! To bóstwo, co zastąpiło bałwany kartagińskie, którym się służyło, które się czciło — rozpustą.
Teraz nie mam matki, mam sławę i karjerę, ale mnie już nie trzeba pilnować. Niema czego: ani duszy, ani serca!...
Wstała, podeszła do pianina i usiadła przy niem. Zaczęła preludjować, błądzić wśród tonów...
— Przyszłam, żeby panu coś zaśpiewać, ale co? Wszystko dla myśliciela jest zohydzone, dla mnie w tej chwili wstrętne. Zaśpiewam panu coś, czego nie zna świat, ni teatr, i czego nigdy nie śpiewam, bo tego nikt nie rozumie. Ludową pieśń puszty węgierskiej, dziecinne wspomnienie, kiedy byłam małą, dziką dziewczynką i nazywałam się jeszcze Aranką.
Zaczęła śpiewać. Proste to było, smutne, tęskne, z chwilowemi rozbłyskami dzikości. Hamowała głos; czasami przechodził w rozkoszne pianissima żałosnej skargi.
Skończyła. Melodja drżała jeszcze w powietrzu, rozpływała się coraz lżejszemi, dalszemi falami, i zapanowała cisza.
Obejrzała się. Niemirycz siedział pochylony z głową w dłoniach. Ani podziękował, ani pochwalił. Gdy wstała, wyprostował się i głęboko odetchnął.
Ona przeszła dłonią po oczach, wzięła kapelusz i rzekła:
— Za tydzień już wyjeżdżam do Wiednia. Zapewne się więcej w życiu nie zobaczymy. Przyjdź pan jutro na „Rycerskość“.
Spuściła woalkę, podała mu rękę.
— Przyjdę się z panem pożegnać jeszcze — dodała, wychodząc.
Przeprowadził ją do sionki, nic nie rzekł. Otworzył zatrzask. Wysunęła się i, nie oglądając się, poszła do bramy. On wrócił, usiadł przy biurku, wydobył foljał aktów prawnych, jakąś sprawę o młyn wodny na rzece Białce, i jął czytać, czytać a czytać...
Nazajutrz nie poszedł na operę i nie spotykali go nigdzie znajomi. Opolski, który go szukał, bo mu trzeba było jego aforyzmu do jakiejś artystycznej jednodniówki, nigdzie go znaleźć nie mógł. Nareszcie dowiedział się, że wyjechał. Gdzie, na jak długo? Nie wiedziano w zarządzie. Chodził tam codzień Opolski, aż go wreszcie zastał.
— Gdzieżeś przepadł?
— Stawałem w sądzie, w gubernji. Dziś w nocy wróciłem.
— Masz, skrobnij tu coś po swojemu i podpisz się.
Rozłożył przed nim kartę brystolu, upstrzoną szkicami i wierszykami, i wskazał miejsce.
— Ot, tu. Widzisz, jakie honorowe miejsce obok Willi Mora. Skrob!
Zapalił papierosa i czekał.
Niemirycz przeczytał niemiecki aforyzm śpiewaczki, pisany wprawnem, energicznem pismem:
„W tysiącach znajdzie setki talentów, dziesiątki geniuszów, ale rzadko jednego człowieka.“
— Wcale zgrabne, jak na aktorkę. Ten ród zwykle mało na mózg wydaje, chyba w pasztecikach zauważył Opolski.
Niemirycz siedział z piórem w dłoni, gryząc papierosa.
— Ta sprawa o młyn wodny także mi mózg zmarnowała na pasztecik — rzekł.
— Twój, w muszelce, byłby perłą! — zaśmiał się Opolski.
— Albo ostrygą, czy jakim innym ślimakiem.
— No, kiedy ci nic nie przychodzi do głowy mądrego, to napisz co o miłości. To będzie oryginalne, przez ciebie podpisane.
Jakby mu to dodało bodźca, Niemirycz się schylił nad brystolem:
„Ludzkość przeżyła wieki, weszła na szczyty wynalazków, dumna z skarbów rozumu. A człowiek jaskiniowy może jej dotąd imponować, bo nie wstydził się instynktów i zabijał tylko, żeby z głodu nie zginąć.“
Opolski przeczytał przez ramię.
— Pyszne! — rzekł i co rychlej arkusz porwał.
Po skończeniu roboty w biurze, Niemirycz, wedle zwyczaju, poszedł do taniej kuchni, a potem na wystawę obrazów. Chodząc wśród miernot, posmutniał do reszty, chwilę dłużej zatrzymał się przy jakimś portrecie i wyszedł. W witrynach fotografji ujrzał Willę Mora w tysiącznych pozach i kostjumach. Modą była, sławą chwili.
Wychodząc na ulicę, ujrzał przed hotelem zaprząg hrabiowski, znany sobie. Zapewne nastąpiła zgoda i hrabia był u divy na górze.
Niemirycz wstąpił do bibljoteki, wziął jakąś książkę, której potrzebował do swej pracy literackiej, i wrócił z nią do domu.
Zatopił się w czytaniu, robił notatki, pisał i tak się zajął przedmiotem, że nie zauważył nadchodzącego zmroku.
Lubił, jak każdy marzyciel, szarą godzinę, ale tym razem zaraz światło zapalił, okiennice zamknął i dalej pracował.
Słyszał, jak stróż otwierał drzwi i podał samowar. Nie podniósł głowy. Po chwili usłyszał, że stróż pod drzwi ami z kimś rozmawiał. Klucz znowu zajęczał, ktoś wszedł i drzwi znowu zamknięto.
Nagle Niemirycz się obejrzał, jakby poczuł czyjąś obecność, i zerwał się.
Willa Mora stała za nim, już bez kapelusza, ubrana w ten sam angielski ciemny kostjum; trzymała w ręce parę róż purpurowych.
— Czy ja pana straszę, jak pan mnie? — spytała, bo pobladł i o krok się cofnął.
— Ja pani nie straszę przecie, — odparł.
— Owszem. Vous me hantez! Mówiłam panu, że przyjdę się pożegnać. Jutro wyjeżdżam.
— Jakże pani przyjść mogła! — szepnął.
— Pan temu nierad? To będzie ostatni raz. Nie zobaczymy się więcej, bo ja zapewne tu nigdy nic wrócę. Nie był pan na „Rycerskości“?
— Nie, wyjeżdżałem za interesami.
— Wiem, jest pan prawnikiem hrabiego, pisze pan rewolucyjne artykuły, nie wierzy w Boga, broni upadłe kobiety, a piętnuje rozpustę magnatów. Wszystko wiem. Boją się pana i nienawidzą.
Rzuciła róże na biurko.
— Da mi pan filiżankę herbaty i godzinę spokoju. Dobrze mi tu!
Usiadła w fotelu, wtuliła się w głąb, i patrzała po papierach i książkach.
Sięgnęła po tom otwarty, przeczytała tytuł.
— Filozof i ja! — uśmiechnęła się. — Życie lubuje się w szalonych kontrastach, jak natura.
— Bo natura, bezwiednie dla ludzi, życiem rządzi, tylko mało kto chce nad tem się zastanowić i zestawić — odparł, już znowu spokojny, poważny.
Zrobił herbatę i podał jej filiżankę; sam usiadł naprzeciw niej i spytał:
— Pani wyjeżdża do Wiednia?
— Tak, na cały rok jestem zaangażowana od sierpnia. Te parę miesięcy spędzę w Ischlu. Muszę odpocząć po zimowej kampanji. Nerwy mam stargane, potrzebuję samotności, książek i natury.
— Alboż pani będzie sama! — wyrwało mu się i zaledwie wymówił, pożałował.
— Zupełnie, z moją niańką, Angielką. Co rok spędzam tak wakacje. Czy pan myśli, że pan jeden ma monopol niesmaku i nudy, a zresztą nikt?
Przymknęła oczy, zamilkła, wzdrygnęła się.
— Niema rzeczy bardziej zdartej, zniszczonej, jak dusza aktorki. Nikt jej nie szanuje, ba, nawet nie uznaje w niej duszy, ona sama nawet nie. Zapewne dlatego dziwi się pan, co ja mogę sama z sobą robić w Ischlu.
— Nie myślałem tak. Chciałem spytać: alboż panią samą zostawią?
— O! dzięki Bogu jestem wolną, praw nade mną nikt nie ma, i dość bogatą, żeby od nikogo nie zależeć.
Chwilę milczała. Uśmiechnęła się.
— Dziś miałam propozycję małżeństwa. Wie pan czyją?
— Wiem. Mówi o tem całe miasto.
Czekała, może ją spyta, ale nic więcej nie rzekł.
— I nie ciekaw pan epilogu?
— Dowiem się. Będzie znowu o tem gadać całe miasto.
— I to zresztą pana nic nie obchodzi. Profanuję tę pustelnię, wnoszę w nią echo świata, zgrzyt ludzkich nikczemności. I pyta pan w duchu: „Kobieto, co może być wspólnego między tobą i mną?“ Pan jest myślą, ja jestem aktorką. „Obłok, wichrem gnany, spoczął na chwilę na piersi skalistego olbrzyma.“ Bywa tak w naturze i w życiu... Niech pan nie patrzy tak ponuro.
— Bo mi pani ubliża. Gdy pani ten próg przestąpiła i rzekła, że tu jest dobrze, byłem szczęśliwy. Skąd, dlaczego mam być czemś większem, wyższem, lepszem od pani? A wspólnego możemy mieć wiele. Oboje ludźmi jesteśmy.
— A w głębi pogardza pan mną.
— Nie. Pogardzam tylko fałszem i rachunkiem, a tu niema na to miejsca.
— Więc pan nigdy nie kłamie?
— Nie. Za nic i dla niczego.
— Więc niech mi pan powie, czy pan mnie wspomni i jak, gdy zginę jutro z pańskich oczu i życia?
Milczał chwilę, wreszcie rzekł:
— Wspomniała pani pieśń o skale i obłoku. Zna pani ją całą?
Zapanowała cisza. Nie spojrzeli na siebie. Po długiej chwili ona wstała, otworzyła pianino i po chwili cichej przegrywki, zaśpiewała:
Es war ein alter König.
Gdy skończyła, nie przestała grać i powoli przeszła w inną melodję, gorętszą już:
Tu me dirais...
Pozostała z rękoma na klawiszach, zapatrzona przed siebie, zasłuchana.
Wreszcie obejrzała się na niego:
— Co pan chce słyszeć?
— Króla z Thule — odparł cicho.
— Myślałam o tem w tej chwili.
Zaśpiewała, a potem, grając zcicha, rzekła:
— Chciałabym, żeby pan mnie pamiętał. Zaraził mnie pan swoim duchem. Jest mi bezmierne smutno, nieznośnie ciężko. Chciałabym tu kiedy jeszcze być w życiu i żeby to samo znaleźć. A wiem, że to niemożliwe.
Tak grając cichutko, poczęła mówić:
S’assecir tous deux au bord d’un flot qui passe,
Le voir couler.
Tous deux, s’il glissa un nuage en l’espace,
Le voir glisser.
Entendre au pied du saule, ou l’eau murmure,
L’eau murmurer.
Ne pas sentir, tant que ce rêve dure,
Le temps durer.
Urwała, głos jej się załamał. Chwilę siedziała jeszcze zadumana. Wstała, zbliżyła się do niego i spojrzeli na siebie z bezgranicznym skutkiem, z rozpaczą prawie.
— I nie mam panu nic do dania, bo nic nie jest warte tej chwili i pana.
Wyciągnął do niej rękę. Potrząsnęła głową, oczy jej napełniły się łzami.
— C’est fini! Il faut rentrer — rzekła.
Otarła oczy, otrząsnęła się z wrażenia, zapanowała nad niem.
Włożyła kapelusz i rzekła:
— Dobre słowo może mi pan powiedzieć. Tego od nikogo nie miałam.
— Jeśli pani tu kiedy zechce wrócić, będzie pani zawsze u siebie i sama — rzekł.
Blask jej przeszedł przez oczy.
— O, żebym mogła coś rzec, coś ofiarować na pamiątkę!
— Czy mi pani nic nie dała? — szepnął.
— O! co to warte.
— To, o czem duch śnił. Dziękuję pani.
Podniósł jej rękę do ust i pocałował.
Oparła mu dłoń na ramieniu.
— Więc jeśli pan kiedy będzie w Wiedniu i ja też, odwiedzi mnie pan?
Zawahał się.
— Albo, jeśli panu wstrętny mój próg, napisz mi pan słowo, przyjdę ja — dodała.
— Nie, przyjdę ja.
— Słowo?
— Słowo.
— Merci! A teraz, niech pan pójdzie za mną, zdaleka. Będę myśleć, że jesteśmy jeszcze razem.
Podała mu chusteczkę wilgotną od łez, i wyszli po chwili. Za bramą puścił ją dużo naprzód i tak odprowadził aż do bramy hotelu. Stanęła na sekundę, spojrzała na niego i zniknęła.
I tak się skończył romans Niemirycza.
Przez cały następny miesiąc nie było jego artykułów, aż to uderzyło Opolskiego i spytał raz Jackowskiego:
— Cóż tak Niemirycz umilkł i nigdzie go nie widać?
— Sfiksował! Wyobraź sobie, gdy przez dwa tygodnie nie dawał znaku życia, poszedłem się dowiedzieć, co się z nim dzieje.
Przyszedłem i wyobraź sobie, kogo u niego zastałem?
— Chórzystkę!
— Ale gorzej: księdza...
— Księdza?! — parsknął śmiechem Opolski. — Patrzajno, ci go nawrócą.
— No, już chyba nie taki. Mówię ci, obdarty, zbiedzony księżyna, z miną głupkowatą i oczyma, jak z porcelany. Niemirycz przy biurku coś pisał, a ten, naprzeciw niego, nizał paciorki różańca. Wyobraź sobie, tableau! Nie wytrzymałem, parsknąłem śmiechem i powiadam:
— Czy ksiądz jest Danielem w lwiej jamie?— A ten odpowiada naiwnie:
— Nie panie, ja sobie u pana Niemirycza różaniec odmawiam, bo tu tak cicho...
A Niemirycz dodaje:
— Mój drogi, czyś ty przyszedł po księdza? Może zapowiedzi?
— Przyszedłem, ciebie do roboty zapędzić, ale kiedy odmawiasz różaniec, zmykam.
— Różańca nie odmawiam, ale mam masę pilnych spraw sądowych, i nie czekaj na artykuły. Mam dosyć słów, trzeba czynów.
Chciałem z nim pogadać, ale mi ten ksiądz zawadzał, a siedział jak domowy, więc poszedłem, klnąc. Sfiksował chłop. A szkoda. Bestja zdolna, ale narwana.. No i darmo pisał. A to byle osłom płać za brednie!
Opolski, zaciekawiony, w parę dni potem poszedł sam do oficyny pałacu ordynackiego. Zastał Niemirycza samego przy pracy.
— Bój się Boga, człowieku, że ty możesz ślęczeć tak nad stemplowym papierem w czerwcu!? Toć człowiek jest tylko zdolny spać cały dzień, a cały wieczór i noc włóczyć się z gwiazdami nad sobą i obok siebie. Ty masz bzika.
— Może być — odparł spokojnie Niemirycz. — Każdy go ma na jakimś punkcie i uznaje za normalnych tych tylko, co mają z nim wspólnego. Gdybym się z tobą włóczył po ogródkach zamiejskich w towarzystwie dam, powiedziałbyś: Tęgi chłop!
— Alboż to nie jest racja życia i najmędrsza filozofja Salomonowa: „Wstań, piękna moja synogarlico, i pójdź“? Wokoło lato, w sercu młodość, w głowie wino miłości! Dobrze żyć!
Spojrzał na niego Niemirycz, odsunął papiery i rzekł:
— Masz słuszność. Popęd szału, reprodukcja, dowodzi siły, zdrowia i bezustannej żywotności natury. Odradza się przyroda i wielka jest w swej mądrości, kiedy tę czynność monotonną, prozaiczną, zwykłą potrafi przez miljony lat utrzymać w ludziach, okrasić poezją, zapałem, zaślepieniem, że im się nie znudzi, nie sprzykrzy, i patrząc na śmierć wokoło, i starość, i choroby, mają siłę cieszyć się niefrasobliwie zdrowiem i młodością, i tworzyć nowe życie na pastwę śmierci. I tak zawsze, zawsze, jak motyle, jak ptaki, jak kwiaty, i równie jak one... bezmyślnie. Zapewne, to jest racja życia.
— A ty byś chciał nicości i zagłady wszystkiego.
— Moje chęci pozostaną mrzonką, biegu świata nie powstrzymają, ani zmienią. Będą się ludzie odradzać i mnożyć, nazywać to miłością, obowiązkiem społecznym, świętą czcią rodziny, potrzebą młodości, podnietą do pracy... Kto wyliczy tę całą nomenklaturę. Utworzyli ją poeci i prawodawcy, kupcy i dziewice, księża i matrony — cały szereg kapłanów hipokryzji. Stało się to nawet bardzo intratną pozycją dla świata i ludzi, i w tem człowiek się okazał królem stworzenia. Z reprodukcji nawet uczynił interes: to dowód jego wyższości nad motylem, ptakiem i kwiatem.
— Brr! Ty z wszystkiego zrobisz obrzydliwego, gnijącego trupa. Licho mnie tu do tej twojej jaskini przyniosło. Nie zazdroszczę ci już nic, kiedy takie masz myśli i poglądy.
— Może to nie prawda? — powtórzył swą zwykłą zwrotkę Niemirycz.
— A nieprawda! Miłość jest, czysta, prawdziwa, idealna. Ja sam jestem w tej chwili tak zakochany.
— Jakto, nie pożądasz jej?
— No jakże! — zaśmiał się.
— A więc... potwierdzasz mi.
— Wcale nie. Kocham ją, chcę się żenić.
— Ano, to druga część mego wywodu. To wchodzi w zakres interesu z reprodukcji. Między twoją żądzą stoi szereg podatków. Im więcej ceremonji, tem dobitniej się wyraża wyższość ducha ludzkiego nad ordynarną, brutalną naturą. Cześć tedy duchowi ludzkiemu!
— Więc stawiasz wyżej wolną miłość? A w swoich artykułach powstajesz i piorunujesz na znikczemnienie kobiety przez prostytucję. Wy moraliści macie, taką logikę. Latacie, jak ćmy błędne. To źle i to źle. Ale gdzie dobro, sami nie wiecie.
— Dobro jest w prawdzie. Popęd jednej płci do drugiej jest wielką, potężną siłą. Prostytucja jest rozpasaniem i rozpustą. Zwierzę w tem wyższe od człowieka. Ale ci, co utworzyli interes z popędu natury, ci są winni prostytucji. To ich dzieło. Uświęcenie szału za drogo kosztuje, a więc rozpoczęła się licytacja in minus, za zaspokojenie żądzy. Otworzył się interes konkurencyjny, pokątny. Kościół gromi, cni ojcowie rodzin piorunują, matrony się gorszą, prawo piętnuje; ale wyłom zrobiony, rana otwarta, cała zdrowa krew i cześć ludzkości tam ginie. A kto winien? Ci, co pierwsi otworzyli interes, otaksowali tak zwaną miłość!...
— Racja — bąknął Opolski, zajęty mimowoli dysputą. Niemirycz się też rozpalił. Przez mroczne jego oczy przeszła łuna. Milczące usta zerwała myśl.
— Uchodzę za niedowiarka i ateusza. Wiesz dlaczego: bo z całej bibljoteki dzieł religijnych wziąłem tylko jedno — Ewangelję i nią tylko z chrześcijanami i następcami apostołów wojuję. Zapewne w tych masach ksiąg, które napisali przez dziewiętnaście wieków, jest powolne przejście i wyjaśnienie, jaką koszlawiącą pracą umysłu ludzkiego zeszła ta księga na taką potworność, jaką się stało chrześcijaństwo i Kościół. I mam sobie za zaszczyt, że mnie z takiej społeczności raczą wytrącać.
Gdybyśmy wzięli za porównanie naturę i postawili na jednym końcu człowieka z duszą Franciszka z Assyżu a ciałem greckiego efeba, na drugim zaś morskiego potwora, co dusi ramionami i ssie tysiącem brodawek, jeszcze dalej będzie Chrystus od teraźniejszego chrześcijaństwa. Żydzi mieli cywilną odwagę.
Nauka była dla nich za wzniosła, za trudna, za szczytna. Odtrącili ją, a nauczyciela zabili. Ale żeby na takiej księdze oprzeć fałsz, obłudę, krzywdę, grabież, interes, władzę, potrafić na takich słowach zbudować i zorganizować swe państwo i potęgę, w której niema cienia Chrystusa, to jest szczyt ludzkiego sprytu i ludzkiej przewrotności. Wobec tego mord Żydów jest jeszcze cnotą.
— Słuchaj, ty przesadzasz! Widzisz same ostateczności. Ja za księżmi nie przepadam, ale są wśród nich świątobliwi i asceci, i bohaterowie, i męczennicy, i ostatecznie nie powiedzą ci w Kościele, że złe jest dobrem, a występek cnotą. Byleś chciał spełniać, czego uczą, toby świat był lepszy. Zresztą Jackowski dowodzi, że i u ciebie widział księdza...
— Ach, ten! On musiał zasnąć temu tysiąc ośmset lat i niepotrzebnie się obudził.
— Skądże go znasz?
— Przyszedł pewnego wieczora. Przysłano go do mnie przez złośliwy żart.
— Jeśli mu to prawisz, co mnie, i wraca, to szczególny ksiądz. Chyba się nawraca?
— Nie, nawet nie mamy pola do dysput.
— Myśli tak, jak ty?
— Albo on myśli? On chodzi po ziemi, nic wkoło siebie nie widząc, nie krytykując, nie rachując. Wspomnisz moje słowo, że go wreszcie wpakują do Tworek.
— Cóż ty porabiasz ostatecznie? Nie piszesz już?
— Nie. Artykuły mi zbrzydły, wziąłem się do większego dzieła. Napiszę studjum o bożyszczu Hipokryzji. Mam też nawał prawnej roboty, a tę mi mój ksiądz narzuca.
— Z kimże się ten procesuje?
— On? Z nikim. Ale łazi po otchłaniach społecznej nędzy i stamtąd mi znosi materjał i dostarcza klientów. Co tam się dzieje, włosy się jeżą i dech zamiera ze zgrozy!
— I dlatego siedzisz w tym skwarze i zaduchu? Przecie i sądy mają ferje. Dlaczego ty gdzie na wieś nie wyjedziesz? Masz pewnie gdzie krewnych? Zeszkapiałeś i sczerniałeś!
— Nie mam żadnej rodziny.
— Ani żywej duszy? To niemożebne! Przecież nie spadłeś z deszczem na ziemię, ani cię bocian na ulicy nie upuścił.
Niemirycz ramionami ruszył.
— Nie wolno mi być jedynakiem po nieżyjących już rodzicach? — rzekł niechętnie.
— Wolno. Ale twoi rodzice musieli mieć rodzinę.
— Zapewne, ale ja o tem nie wiem. Chowała mnie ciotka, stara panna, do lat dziesięciu. Gdy umarła, zostałem zupełnie sam.
— To ci mór jakiś bajeczny! — uśmiechnął się Opolski. — Ja całe Kieleckie i Krakowskie mam pełne krewnych, i żeby mnie nie trzymała ta śliczna Józia, tobym tu i dnia nie wysiedział. Za tydzień muszę wyjechać, tylko portret skończę. Pekuniję w kieszeń i hajda w góry.
— Do Zakopanego?
— Nie, do Tyrolu. Słuchaj: jedźmy razem.
— Szkoda, że nie mam dwóch niezbędnych do tego rzeczy: czasu i pieniędzy.
— Takiś goły? Z twoją cnotą, i upodobaniem samotności, myślałem, że ciułasz grosze. Na co ty możesz wydawać? Buda ordynacka, żadnych nałogów, żadnych stosunków...
— O to się mego księdza spytaj. Tenby potrafił Rotszylda do bankructwa doprowadzić. Wiecznie ma głodną, chłodną, starą, chorą tłuszczę protegowanych i, bylebym grosz miał, zabiera.
— Pocóż się dajesz karotować?
— Raz mnie tak znudził, żem się zbuntował. Wtedy mnie wyciągnął gdzieś na Powiśle, a jakem wrócił, tom sprzedał zegarek i dałem mu, bo gotówki nie było. Odtąd już nie protestuję. Ostatecznie jestem młody, zdrów, mam chleb i czysty kąt. A tam — dno, otchłań piekielna!
— Ale tak się urządzając, i ty na starość tam się znajdziesz.
— Może być. Ale gdy zbiorę i wzbogacę się, nie uniknę też choroby, niedołęstwa i śmierci. Czy warto zbierać!
— Ale i ten twój ksiądz ciebie doi, a swoje dochody, ręczę, że ciuła.
— Żadnych nie ma. Siedzi na łasce u Bernardynów i oczekuje na wikarjat. Ale jest tak znany, że go żaden proboszcz, nie chce, bo mu zdemoralizuje parafję. Będzie długo czekać, a Bernardyni go karmić.
— Cóż to za niebezpieczny ptaszek?
— Ano, nie chce brać pieniędzy. Dają mu rubla na Mszę, powiada: „Jakże ja mam Ofiarę Pańską odprawiać za srebrniki? Czy ja Judasz?“ Chcą mu płacić za chrzest czy pogrzeb, powiada: „To moja służba dla Pana Boga, On mi zapłaci.“ Przecie go zato pędzali z miejsca na miejsce, miał historje i sprawy. Powiadają mu starsi: Trzeba żyć, jeść, ubrać się, służbę zapłacić, kościół utrzymać. A on powiada: „Przypatrzcie się liljom polnym.“ Aż wreszcie przestali go przekonywać. Był lat kilka w Kałudze i tu wreszcie losy go zagnały, bo i tam zawadzał. Teraz go karmią i trzymają, jako nieszkodliwego manjaka. Odprawia rano Mszę, spowiada, póki kościół otwarty, a potem włóczy się po Powiślu i do mnie po pieniądze przychodzi, lub mi znosi sprawy do sądu. Musiałem mu jeszcze sprawić sutannę, a teraz pora na buty. I zato mi powiada: „A widzisz, jako o tych liljach prawda jest, a widzisz!“ Gdybym wyjechał, coby to beze mnie poczęło?
— Jeszcze on cię kiedyś wyspowiada, ślub da i dzieci twoje chrzcić będzie. Zobaczysz! — zaśmiał się Opolski, powstając. — No, wyleź z dziury, przejdziemy się trochę.
— Dziękuję ci. Jutro staję w sądzie i muszę zaraz wizytować mego klienta na Pawiaku. Mój ksiądz dowodzi, że on niewinny, ale czy sędzia zechce w to uwierzyć, mocno wątpię, bo paragrafy inaczej twierdzą.
Wyszli razem i rozstali się na rogu ulicy.
Tegoż wieczora otrzymał Niemirycz: depeszę od hrabiego, wzywającą go w ważnym interesie do rezydencji wiejskiej, gdzie hrabiostwo spędzali lato.