<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ragnarök
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie trzecie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Ale zwłoka nie zdarzyła się tak prędko. Bratkowski naglił i popędzał sprawę, bo miał konkurenta do starszej córki, młodszego rządcę, który za posag miał wziąć w dzierżawę jeden z folwarków ordynackich.
Zresztą Niemirycz sam, po krótkim czasie pobytu, zajął się tą nową sferą i z ciekawością studjował nieznane sobie typy szlachty na ziemi osiadłej, średnio zamożnej, oficjalistów magnackich i urzędników. Nieznany to mu był umysłowy i duchowy świat. Miał też pole podatne do badań, bo Bratkowscy żyli w towarzyskich stosunkach z okolicznemi dworami, a że nadszedł czas wakacyjny, okolica pełna była młodzieży, ożywiona, rozbawiona. Pałac hrabiowski stał pustką tego lata, ale zato dom rządcy był gwarny i rojny. Trzy panny na wydaniu, gimnazista i student byli żywiołem ruchliwym i przyciągającym. Codzień prawie bywały zebrania i zabawy. Z rozporządzenia hrabiego, ulokowano Niemirycza w pałacu, który pięknym parkiem łączył się z domem rządcy i folwarkiem. Dalej nieco, za stawami, była mieścina i kościół parafjalny.
Niemirycz znał dwór jeszcze ze swych czasów korepetytorskich, ale tylko pałac i park. Rodzina hrabiowska nie znała się z rodziną plenipotenta, i w czasie pobytu „państwa“ mur chiński dzielił pałac od folwarku. Teraz pałac stał pustką, jeden tylko kredencarz, emeryt, utrzymywał w porządku salony i usługiwał Niemiryczowi, a że go znał z dawnych czasów, zaraz pierwszego wieczora rozgadał się i wypowiedział swe arystokratyczne oburzenie:
— Pan będzie łaskaw, wychodząc, drzwi od ganku na klucz zamykać, żeby tu ta szarańcza nie nalazła. Niech sobie ogrodnik cierpi od nich, ja pałacu nie dam. To, panie, mole są, persaki, pluskwy!
— Kto taki?
— Ano, te komisarze. To, panie, chleb hrabski je, na hrabskiem się bogaci, panoszy, a myśli pan, że to wdzięczne, przychylne, staranne? To wrogi, panie! Starzy to choć tylko myślą okraść, a młodzi toby rznęli. I zaco? Raz tu banda takich młodzików naszła pałac, kiedym wietrzył salony, to już nie mówię o piasku i śmieciu, co nanieśli, o papierosach, co rzucali na posadzki, ale co to się nadrwili z portretów w jadalni, co się naszydzili ze starych mebli w sypialni, co się naodgrażali i na bronzy, i na srebra, i na zbroje. Taka złość i mściwość ich trzęsła, że aż cierpliwość straciłem i zapowiedziałem nazajutrz rządcy, że jak się takie najście powtórzy, doniosę hrabiemu. To odtąd już nie śmieją nachodzić, ale mnie znienawidzili. I zaco, panie? Wszystkoć mają, wszędzie łażą; toć i jedzą, i piją, i ubierają się, i uczą, i bawią. Wszystko ze grafskie. Toć jak ja z hrabią zagranicą byłem, w Niemczech, tośmy też zwiedzali takie pałace — różni ludzie zwiedzają — to tam każdy wejdzie jak do kościoła, kapelusz zdejmie, wszystko obejrzy z zajęciem i uszanowaniem, i pochwali obraz, i rzeźbę, i meble. A drugi to sobie co i przerysuje, i zapisze, a czego nie rozumie, to kredencarza o wyjaśnienie poprosi grzecznie i cieszy się, że ma w kraju co drogiego i pięknego, i że jest magnat, co to zebrał i przechował, i stare czasy i ludzi wspomina z szacunkiem. A tu, panie, żeby nie zamykać, toby chlew z tego zrobili, i choć niby drwią i lekceważą, a rozgrabiliby po kawałku, albo połamali i kawałkamiby roznieśli, żeby tylko psuć! I żeby to chłopy, ale to się też ma za panów. Niech pan i na moment otwartych drzwi nie zostawia.
Niemirycz obiecał mu to solennie. Rozlokował się w dawnym swym pokoju w bocznem skrzydle i zpoczątku odwiedzał rządcę tylko w porze posiłku południowego, resztę czasu spędzając przy robocie. Ale potem, gdy zajęcie wymagało i jazd do rejenta, i narad z komisarzami, i długich pertraktacyj z chłopami w gminie, gdzie mu wszędzie Bratkowski towarzyszył, zaczęli razem zajeżdżać do rządcy o różnych porach, zwykle głodni, zmęczeni, ochrypnięci od gadania i mający jeszcze coś z sobą do przedebatowania lub spisania w biurze.
Rodzina rządcy otaczała młodego człowieka i kawalera uprzedzającą grzecznością. Student znał go z firmy dziennikarskiej, uważał za niedowiarka i socjalistę, panny i matki marzyły, że go złapią. Goście, którzy go poznali, widzieli w nim poważną figurę prawniczą i towarzysza młodego hrabiego. Wszystkim potrochu imponował i bardzo ich zajmował. A on ich badał, poznawał i obserwował z całem zajęciem i zupełnie objektywnie, szukając w tej grupie idei, gustów, antypatyj i człowieka. Przedewszystkiem zdziwił się, że ci ludzie, urodzeni i wzrośli wśród przyrody, pracujący na roli, przyrodę mało znali i odczuwali, roli nie kochali. Nikt nie znał botaniki i zoologji, nie umiał nazwać kwiatów polnych, ćmy, drobnego śpiewającego ptactwa, miljonów owadów. Znali zboża, które można sprzedać, trawy dobre na paszę, zwierzę pociągowe lub łowieckie, ale co stanowiło poezję, śpiew, życie natury, to nikogo nie obchodziło, tem się nikt nie bawił ani zajmował. O roli zaś mówili jak o ciężkiem brzemieniu, krwawej pracy, źródle dochodu i materjale do korzystnej sprzedaży. Rozkolonizować, spieniężyć i żyć z kapitału w mieście dla wygody i użycia, to było marzeniem większości. Ci, co pracowali, narzekali ciągle na chłopa, na warunki, na stan pogody, na złe ceny, reszta marzyła o dezercji.
Nie byli zacofani i ciemni. Czytali pisma i książki, w gospodarstwie był postęp, ale oni sami byli jacyś znudzeni i apatyczni, pesymiści wogóle. Jak cały ogół świata, nie kochali warsztatu. Młodzież była też rozmaita. Byli tacy, którzy, skończywszy cztery klasy, już gospodarzyli. Byli studjujący prawo i medycynę, nawet agronomję, a przybyli tylko na letni wypoczynek. Ci się bawili końmi, polowaniem, flirtem — szczególnie flirtem. Panny były też rozmaitych gatunków: były wychowane w domu, z nauczycielką Polką i Francuzką do języków, i takie, które kończyły pensję w mieście, i wychowane w zagranicznych klasztorach. Siedziały po domach, oczekując mężów, zajmując się robótkami i robieniem herbaty. Nie były jednak zacofane; wszystkie znały dzieła Przybyszewskiego, śmiałe i cięte były w mowie, zalotne w obejściu. Ubierały się modnie, czesały secesyjnie i starały się niczem jedna od drugiej, a wszystkie od utartego szablonu nie wyróżnić. Prawie każda miała anemję., wszystkie były wątłe i nerwowe, sporty uprawiały tylko jako dodatek do flirtów, szczyciły się różaną i liljową cerą, zanikiem piersi i bioder, i czyniły co w ludzkiej mocy, żeby zostać histeryczkami.
Nad niemi czuwał areopag matek i ojców zadowolonych z wychowania i wykształcenia, rozmyślających, aby je jak najprędzej i najbogaciej za mąż wydać. A lato tymczasem szło ku swej pełni, a ziemia zdobywała się na swój najwyższy przepych. Okolica cała oczekiwała gorączkowo św. Jana — wełny, kontraktów, zadatków na nowe zboże, zbioru koniczyn i imienin Bratkowskiego, które obchodzono wielkim balem. Niemirycz, zmęczony pracą, znudzony tak zwanem towarzystwem, wymykał się, ile mógł, w pole. Zaszywał się w kwitnące zboża, kładł się w trawach — godzinami mógł słuchać szeptu źdźbeł, szmeru owadów, i patrzeć na wirujące w słońcu pyły nasienne. Świat był ich pełen, ziemia okwitła, a teraz unosił się nad nią siew przyszłych kwiatów — pollen rodzajny — złocił się w powietrzu, mącił przezrocze wód, napełniał powiew wonią miodową. U szczytu żywotnej siły był łan, i gaj, i łąka. Gdy wracał z takiej wędrówki na wieczerzę do Bratkowskich i słyszał, jak młodzi mówili o muzyce na bal, o iluminacji na bal, o strojach na bal, o sztucznych kwiatach na bal, słuchał już bez oburzenia i podziwu, a tylko z jakimś bezmiernym smutkiem, jaki się ma dla ślepych i głuchych. Wybierał się na tydzień urlopu do Niemirowa, ale Bratkowski chciał go na balu mieć i tak pointrygował, że ważny jakiś termin wypadał właśnie nazajutrz. Musiał zatem zostać. Wszystko się udało, i pogoda, i muzyka, i ilość kawalerów, i wino, i toasty, i lody — i kiedy miesiąc właśnie z nad stawu wypłynął, a ziemia, z gorąca dnia ostygła, zaczęła zionąć rosą i balsamiczną wonią, we dworze rządcy rozpoczęły się niecierpliwie oczekiwane tańce. Niemirycz, który przez ciąg długiego jak wieczność obiadu bawił dwie pompatyczne mamy i wygłosił parę toastów, po spełnieniu tych obowiązków wyszedł na papierosy i wrócił, gdy w salonie panował już skwar od lamp i ciżby ludzkiej, gdy powietrze duszne było od perfum i potu, a przesłonięte mgłą.
Czyżby i tu wirował pollen przyrody czerwcowej! Popatrzał chwilę na wirujących ludzi. Mieli twarze konwencjonalnie uśmiechnięte, pod ścianami siedziały pompatyczne mamy. Takt tego wiru znaczyło z nut kilku najętych muzykantów — tempa i kroku nauczył metr tańca.
Homo sapiens się bawi!
— Pan nie tańczy? — spytało go kilka osób ze zdziwieniem, z żalem, z zalotnością, ze współczuciem, na wszystkie tony.
— Niestety, nie umiem! — odpowiadał uprzejmie, a gdy go zanadto namawiano i ośmielano, umknął do parku. Zaszedł tak daleko, żeby muzykę słyszeć ledwie jak odległy szum, w zakątek cienisty i dziki, i tam, wyciągnąwszy się pod świerkiem, odpoczywał. Czuł się, jakby w bardzo miłem towarzystwie, jakby z kimś drogim i bliskim, z tem niebem i z tą weselną przyrodą. Po gniazdach niewidzialnych słyszał kwilenie piskląt, w blasku księżyca przelatywały ćmy. barwne jak stare makaty, i zapadały w orgję na kwiaty nikotyny i naparstnic. Gdzieś od pól dochodziło dyskretne nawoływanie kuropatw:
— Czyj ty? Czyj ty?
Miał ochotę im odpowiadać:
— Wasz! Wasz!
Jeż na łowach przesunął się tuż koło jego nóg, obwąchał je nieufnie, czmychnął i potoczył się dalej. Czasami z igieł świerkowych spadały krople rosy. Na srebrnej drodze miesiąca wirował pollen, mącąc ją jak fale.
Wtem usłyszał w dali głosy ludzkie. Ścieżka szła opodal. Spokojny był, że w zroszoną trawę polany nikt nie pójdzie. Słuchał. To dwie panny wyrwały się od tańców, na marzenie może. Głosy stawały się wyraźniejsze.
— Mówię ci, gorset mam tak ciasny, że strach.
— Ależ się Marylka zestroiła i to podobno suknia z Warszawy.
— Wierzysz? Pewnie z Łowicza. A jak bezczelnie Julka łapie Adasia, aż wstyd patrzeć.
— Ta stara ropucha Bratkowska na złość mnie posadziła przy tym łysym Zaleskim. Pisarczuk z kancelarji! Boi się, że odbiję jej Staśka od tej bogaczki Adamsówny. Jest się o co rozbijać — młynarka. Jego ojciec u mego dziadka na propinacji siedział.
— Tyle nagadali o tym jakimś Niemiryczu, a to jakaś pokraka. Wyobraź sobie, pytał mamy, czy nas na pensji uczyli higjeny kobiecej!
— On wogóle, gdy się odezwie, to głupstwo palnie. Mnie pytał, czy się znam na chorobach dziecinnych.
— Okropnie źle wychowany. To coś musi być z niższej klasy, nie umie się znaleźć w towarzystwie.
— A szkoda, ładny chłopiec!
— To co? Podobno goły.
— Ach, jaka rosa! Włosy się rozfryzują. Wracajmy. Myślałam, że chłopców spotkamy, a tu żywej duszy niema. Może już tańczą mazura. Fe, jak tu wilgotno!
Tu raptem wrzasnęły obie, jak na komendę, i uciekły, a sprawca przerażenia, jeż, fukał chwil kilka.
Ale w tańcach musiała nastąpić przerwa i wypoczynek, bo znowu przeszło opodal paru mężczyzn z papierosami. Śmiali się. Jeden coś opowiadał.
— Grzmotnęliśmy się o ziemię, aż jękło! Tylem wykierował, żeby Julcia była pode mną... Ale koścista bestja! Stanik jej pękł — przysięgnę, że się watuje.
— To nic. Stary nakradł się zdrowo! Dotka ci ją listami!
— Wiesz ty, wolałbym mamę... bez sakramentu.
— Et, Świnia jesteś!
— A ty poco Adamsową kręcisz?
— Bo co z tych panien? Oprócz Adamsówny, niema żadnej partji. Człowiek się tylko ogania, żeby nie złapali.
— Ależ bo łapią, wprost gwałtem tkają.
— Aż złości. Za byle jaką kobyłę ceny nie wymyślą. Zechciej czwórkę zebrać, to parę tysięcy zaśpiewają. A tych fornalek mrowie — i co z nich?
— Et, jakieś pięć tysięcy! No i to pierwsza — na zachętę. Tamte i tego nie dostaną.
— No, a Majewska?
— Goła. Wigder mówił, że stary ledwie dyszy.
— A Marylka Sawińska?
— No, ta się wyda przed ślubem...
— Adamsównę Bratkowscy łapią dla Staśka.
— No, no, pogadamy jeszcze o tem!
— Ale, ty z Adamsową!
— A cóż to, mała robota, myślicie? Baba waży siedem pudów i śmierdzi kozą!
Przeszli wśród wybuchu żartów, dwuznacznych i grubych śmiechów. Za nimi jakby się snuł zaduch dusznego lokalu knajpy, domu rozpusty i wyziewów żydowskiej „wekselstuby“.
Niemirycz podniósł się i poszedł głębiej przez polanę, do dalszej grupy drzew, kędy już nie szła żadna gracowana ścieżka. Na niebie poczynał świt walczyć z księżycem, wyłaniać się na wschodzie, różano barwić obłoczki. Po gniazdach uczyniło się gwarniej, zamykały swe przybytki miodowe kwiaty nocne, wracały do kryjówek opite ćmy, rosa już nie kroplami, ale całym deszczem opadała na senne jeszcze niwy i trawy. Jeszcze chwila jakby ociągania ze snu, wahania, próby... i nagle zagrał, zaśpiewał, wybuchnął dzień i słoneczne życie. Tysiączne głosy, tysiączne blaski i barwy, tysiączne wonie.
Niemirycz wstał i słuchał z twarzą jasną, z oczyma pełnemi jakby ros i blasków, jak to niebo zaranne, i tak z całą przyrodą radował się, i błogosławił, i modlił...
We dworze rządcy tańczono „białego“ mazura. Zabawa udała się wyśmienicie, takie było ogólne zdanie. Wszystkie rozmowy na czas dłuższy miały niewyczerpany temat wspomnień, plotek, obmowy, nadziei. Ale Niemirycz skorzystał, że Bratkowski bal odsypiał, potem balowe rachunki załatwiał, żeby uwolnić się do Niemirowa. Nie uwiadamiał o przyjeździe, nie chciał przyjęcia, a czuł, że będzie mile witany, i jechał sam z przyjemnością. Najęta fura żydowska wyrzuciła go pewnego wieczora przed gankiem Kęckich i jak wtedy, przy pierwszem poznaniu, zastał ich przy wieczerzy.
Nie spojrzał, czy kto jest więcej, nie spodziewał się, gdy wtem, w chwili gdy wóz stawał, z pod werandy ozwał się okrzyk:
— Romek!
I ujrzał Jadzię, zrywającą się pierwszą. Biegła ku niemu i rzuciła mu się na szyję, bez słowa. Wszystko, co czuła, było w tem jednem spieszczonem imieniu. Potem poczuł szczere i silne uściśnienie dłoni Jaśki, i kościste objęcie Kęckiego, i twardą prawicę pana Piotra. I oto już siedział wśród nich, i gadali jedno przez drugie, i śmiali się, i pytali, i opowiadali, jakby życie z sobą przeżyli.
Jadzia siedziała przy nim i mówiła:
— Wiedziałam, że przyjedziesz. Spodziewaliśmy się ciebie dziś, jutro...
— Skądże tak napewno?
— Ksiądz mówił.
— Jaki ksiądz? Mój?
— A twój. Jaśka była zeszłej niedzieli w Warszawie, szukała ciebie, potem trafiła do księdza. Mówił, że już się wybierasz, że za dni dziesięć niezawodnie przyjedziesz. On święty, on wszystko wie! Jużeśmy czekali. Codzień tu jestem, po ciebie.
— Już pan skończył serwituty? — spytał Kęcki.
— Nie, będzie do jesieni roboty.
— Ależ bo to i gmach roboty. Ale też i hrabia po królewsku panu zapłacił.
Spojrzał pytająco.
— Nie wie pan? Sprawę o koszta i używalność z Niemirowem umorzył zupełnie. A tośmy się już lękali z panną Jadwigą, że trzeba będzie jeden folwark sprzedać.
— No, to co? Dosyć jeszcze zostało, sądzę.
— Aha, pewnie, dosyć! — mruknął pan Piotr. — Dosyć, bo i wstyd w dodatku. A niedoczekanie! Ile było, tyle być powinno. Sprzedać! Narośnie to, czy urodzi się znowu? Jak żyto, oczy bydło? Dobrze panu gadać, ale zrobić, to nie dobrze!
— Co go pan uczy! — ozwała się Jadzia, jakby urażona. — On lepiej od nas wie. My oboje wiemy.
— Oho, jak panna Jadwiga shardziała! — zaśmiał się pan Piotr. — A dawnoż to, jakeście już opłakiwali Bedrychę, że ją sprzedać trzeba?
— To czemu pan wtedy rady nie dał, a tylko klął sądy i stemplowy papier?
— Bo to czart wymyślił. Od klinów asyryjskich aż do ostatniej maszyny pisarskiej, przeklęta wszelka litera.
Niemirycz spojrzał na siostrę.
— I przyjęłaś wspaniałomyślność hrabiego? — spytał.
Zaniepokoiła się, zawahała, wreszcie rzekła:
— Kiedy, Romku, to o ziemię chodziło. Doprawdy, trzeba było sprzedać Bedrychę. Nie było innego wyjścia. A przytem hrabia cię wynagrodził za pracę, to jakbyś ty Bedrychę kupił.
Uśmiechnął się do niej.
— Co za kręte rozumowanie. A wiesz, że to nie nagroda za moją pracę? To dymisja okraszona reskryptem dziękczynnym i orderem.
— Jakto, usunięto pana? To niemożliwe! — wykrzyknął Kęcki.
— Z posady prawnej nie. Ale miałem szersze plany i nadzieje. Pan zna hrabiego Andrzeja?
— Prawie nie.
— Ja go znam od dziecka. Byłem długie lata jego korepetytorem. Teraz spędziliśmy półtora roku, nie rozstając się na chwilę...
— Aha, chciał go pan urobić na człowieka wedle swoich pojęć i to się nie podobało starym! — przerwała Jaśka.
— Tak, usunięto mnie. Więc nie mogę dzielić radości Jadzi z zachowania jakiejś tam Bedrychy.
— W każdym razie takie usunięcie jest dowodem, że się z panem rachują — rzekła Jaśka. — Byle hrabia Andrzej pana nie odstąpił, sprawa nie przegrana.
— A zawsze Bedrycha uratowana! — wtrąciła swoje Jadzia. — A jeśli cię ta darowizna uraża, to będziemy zbierać, oszczędzać i złożymy za kilka lat sumę. Będziesz mógł zwrócić hrabiemu.
— A w hrabi Andrzeju jest materjał na człowieka? — spytał pan Piotr.
Niemirycz pomyślał:
— Wrażliwy jest, szlachetny, a co najważniejsze, gotów uznać błąd i naprawić go. Naturalnie, nie umie pracować, wytrwać, bo skądże to umieć może!
— Czyli, że gdyby pan go niańczył, nosił, na pasku trzymał, za niego wszystko zrobił i obmyślił, to możeby jako tako udawał człowieka.
Pan Piotr lekceważąco machnął ręką.
— Ot, niech pan trochę, o tych ludziach zapomni. Teraz to pora, że świat, co ma najpiękniejszego, na pokaz niesie. Zna pan cudze ziemie, niechno pan swoje zielone łąki i wody pozna i pokocha.
Niemirycz spojrzał serdecznie na Jadzię.
— Przecie jestem w gościnie u królewny.
— W gościnie! Nie mów tak, Romku! — szepnęła, przytulając się do jego ramienia.
Ale Kęcki ciekawy był sprawy z serwitutami i rozmowę na ten temat skierował.
— U nas jest tego także trochę i tak się to wlecze. Wartoby poregulować — rzekł zamyślony.
— Potrzebnie! — mruknął pan Piotr. — Nauczyć chłopów pieniactwa, zapoznać z sądem i markami, rozwłóczyć ich po miastach, dać w ręce całej czeredy pokątnych doradców — i poco? Żeby Meheczowi przybyło paręset, morgów wypasów, których i tak ma kilkanaście tysięcy morgów.
— Co gadasz! — obruszył się Kęcki. — Ot posłuchaj, ile ordynacja zyskała na regulacji.
— Co zyskała? Figę pewnie!
— No, a choćby tylko spokój.
— A ty tu nie masz spokoju? Chłop pasie i ty pasiesz, każdy ma suto. Tam co innego. Tam każdy chce być panem, żyć nad stan, bawić się, używać i nic nie robić. To się nazywa kultura. Dla kultury trzeba pieniędzy, wyciskają je zewsząd, obmyślają coraz nowe dochody, dla coraz nowych rozchodów. To się nazywa bogactwo, dobrobyt, ekonomja publiczna, a to głupota i nędza. Posłuchaj czy im kiedy dosyć, czy kto rad, spokojny i syty. Pewnie, że w zarządzie dóbr, jak czytają twoje raporty i rachunki, żółć ich zalewa, albo drwią z „dziczy“, która nic nie daje. A ja przysięgnę, że ta dzicz najwięcej zniesie klęsk, najcięższe czasy przetrzyma i najdłużej zostanie. Nieprawda, panie Romanie?
— Wobec tego, że ludzie mają właściwość okaleczenia, wykoszlawienia i zbrudzenia wszelkiej idei — prawda.
— A zresztą uważcie, że człowiek, gdzie się rozmnoży, rozgospodaruje, wszystko zje i zniszczy. Dla zamienienia serwitutów darować trzeba chłopom trzy razy tyle łąk, na koszta trzeba wydrzeć więcej dochodów, trzeba podnieść cenę siana, drzewa, ryby i innych. Trzeba czyścić sianożęcie, puścić siesiery w dzikie ostępy. Trzeba zniszczyć i wytępić, wygnać łosia i dzika, głuszca i cietrzewia, i sarny niewinne. Pójdzie precz i wilk rabuś i lis jurysta, ale tych ludzie zastąpią. Lecz tamci przepadną i zaco, jakiem prawem? Bo słabsi! Pan ich nie zna? Ja ich panu wszystkich pokażę, ze wszystkiemi zapoznam, i pan porówna ten świat napchany ludźmi i fabrykami, i ten świat zwierza i natury. Zobaczy pan gdzie lepiej i kto lepszy. Stary już jestem i tego nie zobaczę, i może, da Bóg, i wy jeszcze tego nie dożyjecie, ale straszna będzie ziemia, gdy na niej zostanie tylko człowiek mądry i silny, i wszystko to tylko, co on wytworzy, wymyśli, wychowa i zbuduje!
Wstał pan Piotr i dodał:
— Będzie straszne, bo to, co teraz jest chorobą, będzie stanem ogólnym ludzkości. Pomsta przyjdzie na to, czem się najwięcej szczyci homo sapiens. Świat ludzki skończy zwyrodnieniem ciała i obłąkaniem rozumu. Postęp, cywilizacja, wynalazki, walka o byt, nauki, sztuki, zbytek, wygody to wszystko stopnie do rozstroju ciał i dusz, do szaleństwa i śmierci za życia. Ludzie, wy przecie jeszcze zdrowi i przytomni, nie krzywdźcie słabszych, nie tępcie, co Boże, nie zmieniajcie, co wieki trwało, milczcie o dochodach i zyskach, zostawcie ten szmat dziki w jego dzikości, tych ludzi natury z ich naturą, tego zwierza w jego łozach i haszczach, nie naprowadźcie tu rachmistrzów i mierników, bo popełnicie ciężki grzech!
Niemirycz poczuł na sobie wzrok Jadzi niespokojny, trwożny, pytający. Zrozumiał, co myślała.
— Nie, nie — szepnął — my nic nie zmienimy.
— Popłyniemy na ciche wody! — zawołała Jaśka. — Wieczór tak cudny, nocy prawie niema. Jutro niedziela — wakacje... Tatuś z nami?
— Nie, mam zajęcie. Jutro do was, do Niemirowa zjadę.
Ruszyli się wszyscy. Jadzia poszeptała coś z Kęckim i dogoniła ich nad rzeką. Nie brali wioślarzy. Siedli we czworo w łódkę, wysłaną tatarakiem i zielem wodnem, i ruszyli.
Gdy tak zapłynęli daleko w ciche ustronia wodne, wokoło mając przepych lata, bujność roślinności, pierwotność szeroką natury, tę bajeczną cichość, pomyślał Niemirycz, że przecie miałby coś do pokazania towarzyszom zagranicznym, i począł opowiadać o tych ludziach, z którymi przeżył miesiące.
Pan Piotr, który też przez, długie lata świat obszedł i poznał, dopytywał ciekawie o znane miejsca i narody, a Jaśka szczególnie była ciekawa kobiety. Jadzia tylko słuchała, czując strach i niepokój, z jakiem wrażeniem on przestąpi próg Niemirowa, co odczuje w tym domu.
I tak kołując, zbliżali się przecie tam, i gdy byli blisko, śledziła jego rysy, czy pozna, czy o co spyta, czy się wzdrygnie?... Ale jakby jej w pomoc szło niebo i ziemia, bo gdy podjeżdżali, złoty i różowy świt wytrysnął nad światem i zalał wszystko takim blaskiem, taką aurolą, że nikt nie mógł wspomnieć smętku i troski, niechęci i żalu. Toń była jak dno muszli perłowej, olszyny nadbrzeżne podbite złotem, trawy i krzaki tęczowe, a przez długi szpaler drzew świecił w blaskach pogodnego wschodu dom starodawny, o podjeździe na słupach, karpiówką kryty, typowy dwór szlachecki.
Jeśli Niemirycz i odczuł jakieś ściśnięcie serca, to nie okazał niczego, bo widział i rozumiał trwożny wzrok siostry i badawcze spojrzenie Kęckich. Wysiedli i szli ku domowi, rozmawiając o ziołach wodnych i rybnych toniach; nie przerwali tematu rozpoczętego w łodzi. Do domu weszła Jadzia pierwsza i w sieni bez słowa uściskała brata. Zresztą nikt niczem przybycia nie podkreślił, a pan Piotr zwrócił uwagę Niemirycza na olbrzymie, dwudziestoletnie rogi łosie z czaszką, zajmujące całą ścianę i służące za wieszadło.
— I takich magnatów tutejszych chce zgładzić kultura! Zawiozę pana w ich królestwo. Zobaczy pan, jacy to mocarze i monarchowie głuszy.
— Przedewszystkiem jeść i spocząć! — zawołała Jaśka, przeciągając zmęczone wiosłowaniem ramiona. — Jadzia już się krząta w jadalni. Chodźmy do niej.
Niemirycz pobieżnie spojrzał po domu. Stare miał meble, stare obrazy po ścianach, ale wyglądał oprzątnięty, jakby odnowiony. Pełno było kwiatów, wszędzie po stołach dużo książek i gazet, w sieni wieńce dożynkowe, w jadalni szereg portretów antenatów — służby prawie żadnej.
Chłopak w szarej świcie pucnął go w rękę na powitanie i wniósł zaraz, potem samowar.
Nie było żadnych owacyj, uroczystych przywitań, ciekawych oczu. Było, jakby nie przybył, ale jakby wrócił do tego domu.
Zasiedli wszyscy do stołu i poczuli zmęczenie po tej całonocnej wycieczce. Upojeni byli powietrzem i najnormalniej senni.
— Jak my chrapniemy teraz zdrowo! — przyznał się pierwszy pan Piotr, ziewając.
— To prawda! — potwierdził z uśmiechem Niemirycz.
— Ja najsumienniej śpię do zachodu słońca! — rzekła Jaśka, wstając.
Ruszyli się wszyscy.
— Zaprowadzę cię do twego pokoju, Romku — rzekła Jadzia. — Rzeczy twoje już przysłano z Mehecza.
Pożegnał Kęckich i poszedł za nią.
Pokój był od ogrodu, czysty, obszerny, ale bez żadnych szczególnych pamiątek. Pęk kwiatów polnych stał na biurku, nad łóżkiem makata perska, kilka szaf z książkami. Nie było pustki — dużo słońca i powietrza.
Uścisnęli się. Był tak zdrowo znużony, że po chwili zasnął, jak kamień. Gdy się obudził, ptaki w ogrodzie śpiewały do snu, słońce zachodziło, lato pachniało w powietrzu. Zresztą była wielka cisza.
Ale snać czatowano na jego przebudzenie, bo ledwie się przebudził, ukazała się w szparze drzwi płowa czupryna chłopca usługującego i dwa rzędy zębów w uprzejmym uśmiechu.
Wszedł, podał wody i rzekł:
— Pany już wszystkie wstali i pan z Mehecza dopiero co przyjechał.
Niemirycz się zerwał zawstydzony, począł się ubierać.
— Kto tu mieszkał pierwej w tym pokoju? — spytał.
— Pany. A któżby? To pańskie pokoje — odparł chłopak, myśląc, że żartują z niego.
— Jakie pany?
— Nasze. Starynne pany. Tu cudzych nigdy nie było.
— A tyś tu dawno?
— Od Trójcy, ojciec przyprowadził.
— A ojciec twój kto?
— Pasiecznik na Bedrysze.
— To co on robi? — spytał Niemirycz, nie rozumiejąc.
Pszczołów pilnuje, barci dogląda.
— Pasiekę ma?
— Nie, pańskie pszczoły. On już stary, bat’ko już nie duż’ w polu robić i kosić. Braty robią.
— A któż przed tobą tu w pokojach służył?
— Był stary Kuźma.
— A gdzież on?
— Pomarł w poście.
Niemirycz pomyślał, że nic się nie dowie o tych pokojach i ich mieszkańcach, żadnych kronik i wspomnień, i po chwili refleksji rad był temu, domyślił się, że Jadzia umyślnie usunęła ludzi i uprzątnęła dom, żeby jak najmniej poruszać jego myśli i wrażeń.
Dał chłopakowi gościńca i wyszedł na ganek. Zastał tam wszystkich i, oprócz przybyłego Kęckiego, dostrzegł urzędnika z sądu, którego Kęcki przedstawił, dodając:
— Ten pan oddawna oczekuje na dziedzica w urzędowej sprawie, tak, że pomimo niedzieli ze mną przyjechał. Trzeba odbyć wwód, panie Romanie.
— Bez ciebie tego nie można było załatwić, Romku — odparła Jadzia łagodnie na jego spojrzenie.
Pohamował się, widząc jej oczy łez pełne.
— Służą panu — rzekł krótko do urzędnika.
Ten spojrzał pytająco na Kęckiego.
— Chłopi są, i starszyzna, i sąsiedzi. Ja się jako drugi sąsiad za świadka podpiszę.
— No, to możemy przystąpić do rzeczy.
Przeszli wszyscy nu ganek od zajazdu. Na dziedzińcu pełno było chłopów. Na widok panów powstali, odkryli głowy. Wójtowie dwóch gmin wystąpili naprzód, świecąc medalami na świtach. Wszyscy zresztą byli odświętnie postrojeni i wszystkie oczy utkwione były w nowym panu. Nie było powitań, ani okrzyków — jakiś niepokój i ciekawość. Urzędnik zaczął odczytywać akt wejścia w posiadanie dóbr Niemirów z folwarkami, awultami i pustkami, borami i wodami, inwentarzami i budynkami, w ogólnej przestrzeni piętnastu tysięcy siedmiuset dziesięcin na spadkobierców prawnych i jedynych Józefa Niemirycza, syna Romana i córki Jadwigi.
Akt był długi, uroczysty. Słuchano w skupieniu jakby ogłoszenia nowego monarchy i dynasty. Pomimo woli Niemirycz uczuł jakiś dreszcz, niespodziewane wrażenie, że mu coś nakładają na barki, na głowę, że przechodzi jakieś święcenie. Pobladł i serce mu mocno biło i nie śmiał spojrzeć na ludzi. Poczuł, że obok siedząca Jadzia położyła mu dłoń na ręce. Uścisnął ją i tak dłoń w dłoni pozostali.
Urzędnik kończył czytanie ustępem o mocy i prawności aktu i wezwaniem do podpisu urzędy gminne i sąsiadów. Poruszyli się wszyscy do stołu, na którym papier uroczysty się bielił. Podpisał Kęcki i uścisnął ręce obojga dziedziców. Podeszli niezgrabnie wójtowie i, obydwaj niepiśmienni, przyłożyli swe urzędowe pieczęcie. Potem z gromady wystąpił chłop jeden i w imieniu wszystkich, jako sąsiad, nagryzmolił koszlawo: „Semen Łozicha“. Niemirycz zbliżył się do niego i podał mu rękę. Chłop chciał ją pocałować, ale gdy młody człowiek ją cofnął, wtedy chłop położył mu swą dłoń na ramieniu, pochylił mu się do nóg, wyprostował się i pocałował go w policzek, mówiąc jakimś uroczystym tonem:
— Mnogie lata wam, panie, na waszem państwie. Niech Bóg wam święci ziemię i wodę, jak dziadom, pradziadom waszym święcił. I nam z wami daj Boże przeżyć razem z ładem i mirem, jak dziady, pradziady byli i żyli.
— Daj Boże! — rzekli Kęccy, Jadzia i za nimi machinalnie porwany Niemirycz.
Wtedy chłopi się ośmielili, zaczęli się cisnąć na ganek, coś wołać, coś przypominać Semenowi.
— Czego oni chcą? — spytał Niemirycz.
— Oni proszą, żeby pan zostawił wszystko po staremu, jak był z przodków obyczaj, i na wodzie, i na błocie, i na roli. Oni lękają się, że pan nowe zaprowadzi i wszystko się popsuje.
— Zostanie wszystko, jak było. Nie zmienię nic i nic nowego nie wprowadzę.
Obejrzał się na Jadzię i dodał:
— Chyba panienka inaczej zechce.
Ale na to powiedzenie chłopi stracili resztę sztywności, poczęli się śmiać i wołać:
— O panienkę to my spokojni! Byle pan na obczyźnie nowotności się nie nabrał, to nam nic złego nie będzie.
Jaśka trąciła Niemirycza, podała mu flaszkę i kieliszek. Nalał i, przepijając do wójta, rzekł:
— Na stary ład i mir!
Powstał hałas już i okrzyki. Rozpoczął się traktament i uczta, bo z oficyn wyniesiono stoły pełne jadła. Ukazała się służba i oficjaliści. Gdy po chwili urzędnik odjechał, swoboda zapanowała zupełna, bo chłopi Kęckich uważali za swoich panów, a pan Piotr znał ich wszystkich. Więc wprowadził Niemirycza w ten tłum, zda się gruby i nieokrzesany, a dziwnie grzeczny i pełen czci dla swojej dynastji, i rozpoczęły się rozhowory, sprawy, prośby, żarty i opowiadania. I trwała ta uczta aż późno w noc, przy świetle księżyca. Potem się rozeszli ze śpiewem i gwarem, a wreszcie i Kęccy odjechali do domu i pracy. Na ganku zostali tylko nowi dziedzice.
— Zdaje mi się raptem dziś, że ci chłopi ze swą czcią dla starego porządku, strachem przed postępem są ogromnie mądrzy — rzekł po namyśle Niemirycz. — Tylko mam przeczucie, że ta mądrość bierze początek w ich szczepowej apatji i lenistwie. Oni się boją postępu, bo czują, że gdyby ich inna rasa i kultura zaczęła kształcić, skończyliby jak czerwonoskórzy Indjanie Ameryki.
— Niezawodnie, ale gdy takimi są, zostawmy ich, jeśli to w naszej mocy. Jeśli tobie nie chodzi o większe dochody...
— Jadziu, mnie wcale dochodów żadnych nie trzeba. Ja tu przyjechałem na twe wezwanie tylko. Jeśli ci trzeba pomocy, służę, ale stanowczo odmawiam wszelkiego współudziału w rządach, wszelkiej mowy o dochodach. To twoje, tyś tu pani i władczyni. O ile mi czas pozwoli, będę ci towarzyszem, przyjadę na każde wezwanie, rad będę obcowaniu z wami i gościnie. Ponieważ tego życzysz, objedziemy i poznamy to królestwo. Rozumiem, że zachować je w całości jest naszym obowiązkiem, ale królować tu i rządzić nie potrafię.
— Jak postanowisz, tak będzie, Romku — odparła, tuląc się do niego. — Ja wiem, że to dla ciebie za ciasny horyzont, za małe pole działania, Ja się postaram jako tako dać radę, Kęccy mi pomogą.. Gdzieżbym nawet marzyć śmiała ciebie tu więzić! Bylebym wiedziała, żeś zawsze ze mną, choć daleki, byle się tobą czasem pocieszyć, to mi już będzie mocno i dobrze w życiu. Zabawisz jeszcze trochę?
— Mam tydzień urlopu, został mi czas do środy.
Milczała, serce jej się ścisnęło.
— Ale ilekroć będę wolny, przyjadę do ciebie! — dodał serdecznie.
Podziękowała mu milczącym uściskiem.
Nie mówili długą chwilę, wreszcie Niemirycz spytał:
— Gdzie są groby, Jadziu?
— Tam, pod kaplicą — wskazała ręką cienie parku.
— Wszyscy tam leżą?
— Wszyscy, Michaś ostatni! — szepnęła.
Zapatrzyli się oboje w ten punkt daleki.
— Czym ja myślał kiedy, że tu będę... i tak... i że tam także leżeć będę — szepnął zamyślony.
— To ziemia tak ściąga, trzyma, zdaleka sprowadza, rozsądza. Wszystko złe i niezdrowe potrafi zmienić w siłę i kwiat. To także i w tem prawda, że kto z niej wyszedł, do niej wróci żyć i odradzać się. Zobaczysz, jak ty ją pokochasz jeszcze, jak się w nią wkorzenisz!
— Może, bo w niej się widzi co roku odrodzenie z ruiny, siłę dźwigającą się z niemocy, sen nie śmierci, a tylko wypoczynku. Gdy będę bardzo zrozpaczony, tu do ciebie przyjadę się krzepić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.