Resurrecturis (Niewiadomska)/Ogniem i mieczem
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Resurrecturis |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Druk | F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
„Ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie,
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił.“...
Warszawa zajęta niby bez wystrzału, ale teraz właśnie zaczyna się walka. Wojska stanęły naprzeciwko siebie po obu brzegach Wisły i grad pocisków pada na Warszawę, grad pocisków leci z tej strony na Pragę. Grzmią działa, kordon wojska odgradza Powiśle, ruch miejski w tamtą stronę powstrzymany. Rosyjskie aeroplany rzucają bomby na opuszczoną stolicę, ulice opustoszały, tu i owdzie gruchot szrapnela, mur się sypie, szyby wypadły, tam zabiło na posterunku milicjanta, gdzieniegdzie wyglądają z okna blade twarze.
Na Pradze łuny i pożary.
Lecz trzeciego dnia cisza: prawy brzeg Wisły opustoszał, Moskale ustąpili. Już zabrali wszystko, co chcieli.
Nowy władca Warszawy spuszcza na Wisłę łodzie. Jakie wieści przyniesie z przeciwnego brzegu?
Dziwne, o, dziwne płyną stamtąd wieści, już dawno, już od wiosny. Nie z Pragi, ale dalej.
Aby je sprawdzić, trzebaby na skrzydłach choćby aeroplanu wznieść się wysoko, wysoko, objąć okiem obszary całej ziemi polskiej, dawnej Polski i Rusi Czerwonej, Wołynia i na północ, do Brześcia, Kowna. Na całej tej przestrzeni widok niebywały: ruchoma fala pożarów i ludzi. Płoną nietylko wioski, ale łany zboża, stogi siana, lasy i miasta. Płonie wszystko, kraj cały. Pozostają zgliszcza, kominy, pustynia. Dym opadł i odsłonił mrowie ludzi. Idzie na wschód obóz olbrzymi: wozy, ludzie i bydło, cała karawana, z tysięcy głów złożona, bezdomna, otoczona przez wojsko, Kozaków, pędzona nahajkami i groźbami.
Tam dalej las zielony, złote kłosy oczekują rąk żniwiarza, — lecz zamiast sierpa iskra na nie spada, znowu wybucha płomień, rozlewa się wokół. A na drodze lud klęczy w boleści, w rozpaczy, ręce wznoszą ku niebu, — to przypadają znów do matki-ziemi, czoła nurzają w prochu, objąćby ją chcieli w uścisk nierozerwalny. Kozactwo bodzie koniem, uderza nahajką, przekleństwa zagłuszają szloch i jęki.
Dym opadł, wkoło zgliszcza, nowa gromada ludzi dąży na wschód, coraz większe, większe rzesze. Piętnaście wieków nie widziała Europa podobnej wędrówki narodów.
Wszystkie drogi, całe ogromne przestrzenie zalewają te hordy wędrujące. Dokąd? Dlaczego? Po co?
Drogi zbróżdżone tysiącami wozów, pola depczą tysiące, tysiące stóp ludzkich. Idą i jadą, dzieci, bydło i dobytek, psy wyją, krowy padają na drodze, dzieci płaczą, matki szlochają, tam umiera jakieś maleństwo, przysypują je ziemią w dołku tuż przy drodze...
Na noc rozkładają się wielkim obozem, płonie tysiące ognisk, ludzie siedzą, odpoczywają, gotują pożywienie, karmią dzieci i zasypiają pod gwiaździstem niebem lub — na słocie i deszczu.
To też mogiły dzieci znaczą ślad przebytej drogi, dziesiątki ich, setki, tysiące.
Upływają dnie i tygodnie: wciąż idą. Polska ziemia pozostała hen, za nimi, — pustynia. Weszli w kraj obcy, zielony i świeży, bogaty, nie skazany na zagładę ognia, lecz oni śmierć mu niosą. Wyczerpały się zapasy żywności, padły krowy, zabrakło chleba, więc co znajdą na polu, to ich własność. Wykopują kartofle, niszczą jarzyny, zboże, żywić się przecież muszą. A po ich przejściu nic nie pozostało.
Lecz o kilka mil dalej, na granicy wioski, obcy lud staje przed nimi uzbrojony, w groźnej postawie. Podnoszą w górę drągi, widły i siekiery: nie wpuszczą tu do siebie tych włóczęgów! Nie pozwolą zmarnować swojej pracy! Wracajcie, skąd przyszliście. Po co ciśniecie się do nas?
Po co? — Czy oni chcieli?
Oto miasteczko, stacja kolejowa. Kilku ludzi zbliża się do nich. Czy znów odpędzać będą?
— Bracia — odzywa się jeden po polsku — mamy dla was chleb, zupę, gorące pożywienie.
Więc ktoś pamięta o nich! Wielki Boże!
Zasiadają na bruku, na błotnistej ziemi, w łachmanach, brudni, głodni, wyczerpani, chorzy. Ratunkowy komitet polski rozdaje chleb, herbatę, gotowaną strawę. Cóż to za dobrodziejstwo! Może już koniec męki? Od wiosny idą, a tu jesień blisko, — nocne przymrozki, słoty.
Nie, to nie koniec męki, ale teraz zacznie się inna. Czekają na nich odkryto platformy, wagony towarowe, powiozą ich dalej jak bagaż. Dokąd? Daleko, daleko, rozrzucą ich po całej tej olbrzymiej Rosji, po Syberji, kirgiskich stepach, Turkiestanie — wszędzie, wszędzie ich pełno.
Ostre zimy przebywać będą w norach wygrzebanych w ziemi, w szałasach i lepiankach, bez opału. Żywność? — Niech sobie radzą. — Jak?...
Tubylcy nie chcą sprzedać im żywności, patrzą na nich, jak na zbrodniarzy, na klęskę. Po co przybyli tutaj?
Cóż odpowiedzieć mogą? Po co tu przybyli? Czy oni wiedzą sami? Komu potrzebna ich męka? Czy skazani są na zagładę?
Pożera ich straszna tęsknota do kraju, w dzień i w nocy, starszych i dzieci; nie mogą tu pracować, nie, nie mogą żyć! Serce i umysł wybiega wciąż i bezustannie „do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych, do tych pól, malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem“, — tam, tam, tu niema takich!
„Nocką jedną, nocką drugą
Sioło mi się śni ojczyste...
One olsze ponad strugą...
One lipy rozłożyste...“
Tu ptak inaczej śpiewa, kwiat inaczej pachnie, tu nie nasz, nie nasz świat!
„Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba
Podnoszą z ziemi przez uszanowanie
Dla darów nieba...
Tęskno mi, Panie!“
(C. Norwid).
Tęskno. To straszna choroba — tęsknota, — zabija. Umierają. Umierają z nędzy i z rozpaczą w duszy. Żeby choć jaka wieść tam od nich z kraju!
Minęła sroga zima, przyszło lato złote, lecz ich nie cieszy słońce. To nie nasze!
„Serce mi się wciąż wyrywa do dalekich moich stron, do tej ziemi ukochanej serce mi się wciąż wyrywa... U nas teraz na wsi żniwa, złotokłosy pada plon, śpiewką żeńców dźwięczą łany, a na kłosach wiatr przygrywa jak na harfie wyzłacanej“.
(L. Rydel).
A jednak — w tych zakątkach, w tych gniazdach boleści, tam gdzieś na końcu świata, nad Wołgą, pod Uralem, nad morzem Kaspijskiem, na Syberji, gdziekolwiek los twardy rzucił rozbitków polskich, dziwnie szybko powstają szkółki, poprostu uczelnie dla dzieci. To jedyna radość, pociecha wygnańców.
Uczy ten, kto coś umie, — tak, jak umie. Czasem znajdują się nauczyciele: tam już ogromne szczęście. Uczą pisać na piasku patyczkami, jedna książka wystarczyć musi na dziesiątki; ale szukają drogi, aby zdobyć więcej. Wzywając pomocy, nie piszą o nędzy, lecz: — „przyślijcie nam książek, papieru, ołówka!“
W większych miastach rosyjskich skupiły się liczne kolonje, przeważnie ludzi zamożniejszych, lecz i tu nie brak nędzy. Tylko tu tworzy się nad nią opieka. W Petersburgu, Moskwie, Kijowie, Smoleńsku, Mińsku Litewskim, Charkowie, Odesie, Tyflisie i t. d., i t. d. powstały opiekuńcze komitety polskie, które czuwają nad wysiedleńcami. Najbardziej potrzebującym dają odzież i zapomogi, innym pożyczki, pracę, dla dzieci i młodzieży zakładają szkoły, drukują książki, wydają gazety, a gdy nadchodzi pora, ułatwiają powrót do kraju.
Komitety są błogosławieństwem uchodźców: znękani ludzie wiedzą, do kogo się zwrócić; zapewnienie nauki polskim dzieciom napełnia wszystkie serca radością, nadzieją; możniejsi nie skąpią pomocy biedniejszym; wszyscy czują się braćmi.
Niedola jest, ale w niej wiele pociechy.
Rewolucja rosyjska wszędzie wywołuje zamęt, toną i komitety w ogólnym nieładzie, prześladowane przez bolszewików i Niemców, — lecz do ostatniej chwili wiele czyniły dobrego, wielu uratowały.
Gdy upadł carat, mimo niesłychanych przeszkód, przez olbrzymie przestrzenie ciągnęli z powrotem stęsknieni i znędzniali wysiedleńcy, — lecz wielu, wielu zginęło ich w drodze, powróciła cząstka zaledwie.