Resurrecturis (Niewiadomska)/Trzecie wzięcie Warszawy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Resurrecturis |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Druk | F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
„O, wy boje narodowe,
Wyście naszą chwałą!
Wyście siewem tej przyszłości,
W którą idziem śmiało!“
„Naród polski nie umarł: ciało leży w grobie, a dusza zstąpiła z ziemi do życia ludów cierpiących niewolę, by widzieć ich cierpienia.
A trzeciego dnia dusza powróci do ciała i Naród zmartwychwstanie i uwolni wszystkie ludy Europy z niewoli.
I przeszło już dni dwa: jeden dzień zaszedł z pierwszem wzięciem Warszawy (1794); a drugi dzień zaszedł z drugiem wzięciem Warszawy (1831); a trzeci dzień wnijdzie, ale nie zajdzie“.
Takie słowa nadziei pozostawił nam Mickiewicz, kończąc przepowiednię słowami modlitwy:
„O wojnę powszechną za wolność ludów
Prosimy Cię, Panie!“
Oto wojna powszechna. Oglądamy ją własnemi oczami i nie wierzymy sobie: taka straszna!
Więc tak wygląda wojna? A myśmy o tem nie wiedzieli!
Gdzie przejdzie stopa wroga, ruiny i zgliszcza, — pustynia.
Jakiego wroga?
Wszystko jedno: pali Moskal i pali Prusak, nielepszy Austrjak, Węgier, — śmierć niosą i zniszczenie.
Polska jest szachownicą, na której rozgrywa się partja. Po niej przesuwają się tam i z powrotem straszliwe, niszczycielskie armje.
Pierwszy wystrzał — i pada Kalisz. Piękne, duże miasto, zbombardowane, spalone, zniszczone, mieszkańcy wymordowani, rozpędzeni. Pustka.
Dlaczego tak się stało?
Dla niczego. Może dla zastraszenia, a może to wybuch pruskiej nienawiści. Podawano powody, lecz były to kłamstwa. Zniszczyli, bo tak im się spodobało.
A po takim przykładzie już nic nie dziwiło. Wczoraj tu była wioska lub miasteczko, a dziś kilka kominów, zgliszcza.
Na drogach nieznane dotąd widowisko: ciągną szeregi wozów, idą ludzie piesi — to bezdomni. Trochę gratów na wózku, stara kobieta, ojciec powozi idąc obok wozu, za wozem krowa na postronku, czasem pomiędzy dziećmi kwiczy prosię; pościel, kufer, węzełki — zdążyli coś z dobytku zabrać. I to wszystko dąży do większego miasta, szukać schronienia, dachu.
Takich wozów dziesiątki, setki — w Warszawie stoją na ulicach, na podwórzach. Bezdomni biedacy mieszczą się, jak mogą: ci w prywatnem mieszkaniu, u znajomych lub dobrych ludzi, inni w stajni, w wozowni, w szopie, a tamci poprostu mieszkają na wozie mimo deszczu, chłodu i słoty jesiennej.
Warszawa usiłuje pomieścić ich wszystkich, ale to nie jest łatwo. Urządzono przytułki w salach koncertowych, otwierają dla dzieci ochrony. Kobiety wszystkich stanów zajęły się gorliwie tą opieką, a praca to niemała: trzeba przed zimą umieścić te rzesze, odziać, nakarmić, dzieciom dać naukę, dorosłym, zdrowym — pracę.
Warszawa żyje życiem gorączkowem, bo i szpitale pełno i tu sił trzeba wiele. Kobieta polska zawsze była samarytanką, gdy huk strzałów rozległ się na polu bitwy, więc i teraz stanęła w pogotowiu. Rozgrywają się losy ojczyzny: każdy czyn miłosierdzia na naszej szali będzie złożony w tej walce. W szpitalach niema nieprzyjaciół, tam równie troskliwa dla wszystkich opieka.
— Wyście święty naród — mówi jakiś Moskal do siostry miłosierdzia — i płacze. Może się odezwało w nim sumienie.
— Dwa razy w życiu było mi dobrze — szepcze inny nieszczęśliwy — w japońskiej niewoli i w polsku szpitalu.
A bitwy coraz bliżej. Huk armat słychać w mieście i codzień pociągi przywożą setki rannych. Z sanitarjuszami jadą ochotnicy, bo służby szpitalnej za mało. Zbierają rannych z pola bitwy, w Warszawie wynoszą z pociągu. To też codzienna, bardzo ciężka praca.
Ale nikt nie narzeka. Z pogodą, spokojem pełnią wszyscy swoją powinność. Wiara sił im dodaje. Wiara mocna, że wybiła godzina wyzwolenia, że ktokolwiek zwycięży, sprawiedliwość zwyciężyć musi.
A prócz tego ufają i ludziom: trochę tym, trochę tamtym, — wszak obie strony dają obietnice, — czyż w ludziach tylko fałsz, tylko przewrotność?
Tego nikt przypuścić nie chce. Spełniają się czasy, bądźmy godni szczęścia, czyńmy, co do nas należy.
Ta szlachetna droga chroni od zwątpienia, które byłoby zabójczą trucizną. A nietrudno o nie, bo Prusak i Moskal jeden mają zamiar: oszukać, wyzyskać. Dlaczego nie korzystać z głupoty Polaka? po wojnie pięść zobaczy i ucichnie.
Legjony polskie okryły się chwałą: tam ich miejsce, gdzie niebezpieczeństwo największe, gdzie najtrudniejsza walka. Bez opieki, bielizny, w najcięższych warunkach, z najlichszą bronią — walczą i nie ustępują, giną, krew leją hojnie, kładą młode życie na ofiarę za winy ojców, za wolność przyszłych pokoleń. Ale to zawsze tylko ochotnicy, to armja pomocnicza, wojska regularnego, polskiego wojska nie stanowią. Wojska polskiego niema w tej okropnej wojnie, gdzie walczą miljony Polaków.
Dlaczego niema?
Bo nikt z kusicieli nie wierzy w państwo Polskie, nie uznał go szczerze, choć łudzi pięknemi słówkami. Austrja się boi Polski i słucha Prusaka, a Prusak, ciemiężyciel Poznańskiego, słusznie nam niedowierza.
Lecz Niemiec pewny siebie, nie obawia się legjonów: niech mu tymczasem służą, — a Rosja nie ma odwagi ich tworzyć, — zabrania! Wódz naczelny w odezwie pisze o zmartwychwstaniu, ale boi się orła polskiego. Ochotnicy niech walczą w szeregach rosyjskich.
Więc w duszach polskich jaśniej maluje się prawda: na nikogo liczyć nie można.
Ale walczą w obu obozach i wiedzą, o co walczą.
A Prusak pod Warszawą. Już w październiku 1914 r. otoczył ją ciasnym pierścieniem wojsk swoich. Grzmią armaty, drżą szyby, padają bomby na ulicach, od dziesięciu dni huk wystrzałów nie milknie dniem i nocą. Co będzie? Czy postąpi jak z Kaliszem?
Warszawa oczekuje i nie ustaje w pracy, żadnego nie zaniedbuje obowiązku. Stanie się, co być musi. Już zajęli Pruszków. Kolej Wiedeńska stanęła, pociągi nie odchodzą, dzieli swój zapas węgla, aby nie został zabrany. Lepiej zaopatrzyć swoich.
I nagle — zupełnie nieoczekiwanie — po jedenastu dniach nastaje cisza. Umilkły strzały. Więc odstąpił nieprzyjaciel? Czy został pokonany?
Nie, tylko inny jakiś plan ułożył. Na polskich ziemiach wciąż kontredans walki: Moskal posuwa się prawie pod Kalisz, grozi bombardowaniem Krakowa, — to znów Niemiec przekracza Wisłę, zagarnia lubelskie, Lwów, Galicję...
Wiosna zdaje się wróżyć zagładę Moskala: ustępuje, cofa się wszędzie. Mówią, iż postanowił oprzeć się na trzech fortecach: Kownie, Brześciu, Dęblinie, a Królestwo odda Niemcowi.
Cofa się jednak walcząc. Musi osłaniać odwrót, aby wywieźć, co mu się uda.
Warszawa przetrwała mężnie ciężką zimę, przy pracy, bez opału, w niepewności jutra, lecz na twarzach mieszkańców spokój. To poczucie spełnionego obowiązku, ufność, że lepiej być musi.
A huk armat zbliża się znowu, coraz bardziej, coraz groźniejszy. Już nikt wątpić nie może o tem, co nastąpi. Rosjanie ustępują, zabierając wszystko, co tylko wywieźć można, bez porządku, ładu, pospiesznie, brutalnie, jak prawdziwi grabieżcy. I pozostają kościoły bez dzwonów, szpitale bez łóżek, teatr bez dekoracyj, poczta bez skrzynek pocztowych. Zabierają klamki, druty telefoniczne, ławki szkolne. Wywożą meble z mieszkań swoich dygnitarzy, amunicję, zapasy zboża. Coraz pospieszniej wszystko wywożą na Pragę, a stamtąd długie szeregi wagonów podążają codziennie na wschód, obciążone łupem i ludźmi.
Ludzi wyjeżdża mnóstwo: teraz dopiero widać, ile się tu gnieździło obcych. Oprócz Moskali jednak wyjeżdża i mnóstwo Polaków: urzędnicy, którzy nie chcą stracić chleba, bo z czego będą tu żyli pod Niemcem? Ich rodziny, z któremi nie chcą się rozłączyć, zostawić je na łaskę losu. Fabryki wysyłają tam część urządzenia i urzędników swoich, aby dalej prowadzić pracę. Wyjeżdżają nakoniec tacy, którzy nie mogą pogodzić się z myślą rządów niemieckich, albo się obawiają odpowiedzialności za swoje przekonania i działalność.
Na ulicach Warszawy coraz większa pustka: koni prawie niema, więc nie kursują dorożki, samochody dawno zniknęły, na mostach i na Zjeździe całe zatory wozów ciężko naładowanych, które nie mogą posuwać się dalej, tak przed niemi droga zapchana. Praga — jedno obozowisko.
A strzały coraz bliżej, coraz bliżej, — wieczorem łuny dookoła, płonie Ożarów, Włochy...
Czwartego sierpnia podjazdy niemieckie ukazują się w Ursynowie, Konstancinie...
Ostatki wojsk rosyjskich ustępują, tylko policja jeszcze stoi na posterunkach: wyjdzie ostatnia. Powstaje polska straż obywatelska, aby zająć jej miejsce, czuwać nad porządkiem i bezpieczeństwem w mieście. Straż uzbrojona, białe przepaski na ręku.
Na noc każą otworzyć okna, ponieważ nastąpi wysadzenie mostów. Chodzi o szyby.
Na ulicach ruch gorączkowy się wzmaga: Nieprzerwanym łańcuchem ciągnie w stronę Pragi wojsko, armaty, tabory, żołnierze przy nich biegną. Strzały coraz głośniejsze, wyraźniejsze, słychać chrzęst karabinów maszynowych. Od strony Czerniakowa ciągną znów wozy bezdomnych, pędzą bydło, ryk, głośny płacz i jęki, popłoch.
Noc zapada cicha, gwiaździsta.
Ale nikt się nie kładzie: oczekują wszyscy wypadków. Dokoła widać łuny, słychać strzały. Na Nowym Świecie tętent: to pędzi galopem kawalerja uciekająca. Policji niema. Straż obywatelska zajęła posterunki.
Nakoniec cisza. Dziwna, martwa cisza, jakby umilkły wszystkie echa życia.
Cisza. Już świta, godzina 6-ta rano. Nagle huk i wstrząśnienie: wszystkie domy zadrżały w posadach. To most Poniatowskiego zerwany.
Coś zapadło się w duszach, jakby tam powstała otchłań.
Nowy huk: most Kierbedzia, potem kolejowy. Warszawa odcięta od Pragi. Oddana...
Już się stało.
W Alejach Ujazdowskich pierwszy samochód niemiecki, w nim kilku oficerów: szkła na oczach, twarze jak maski. Od rogatek tu i owdzie maszerują drobne oddziałki niemieckich żołnierzy, po 3—5—7. Jest ich coraz więcej i coraz liczniejsze. Oto kilkunastu konnych zbliża się ku zamkowi zwolna, spokojnie, dumnie... A tam oddział piechoty, na czele dwóch jeźdźców. Twarze wielkie, brodate, długie ciemne płaszcze spływają na konie, — nie białe z czarnym krzyżem, a jednakże...
Wojska wkraczają zewsząd: piechota, jazda, artylerja, dudnią po bruku koła i kopyta, słychać stąpania i głosy komendy.
Miasto zajęli — Krzyżacy.