Resurrecturis (Niewiadomska)/Okupacja
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Resurrecturis |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Druk | F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
„Płynie Wisełka, płynie szara,
Skrwawione fale toczy w dal,
A w polu ginie waleczna wiara,
Aż serce ściska żal!“
Polska znów rozdzielona, ten zabór rosyjski, część północno-zachodnia pod Prusakiem, południowo-wschodnia pod Austrją. Trwożne głosy szepczą, że Prusacy chcą tak zostawić.
Nie damy się! — uderzają mocno serca. — Choćby zginąć!
Głośno się o tem nie mówi, lecz dawne zaufanie, które stworzyło legjony, zniknęło już bez śladu. Dziś wszyscy milczą, czekają co dalej.
Od Moskala Królestwo wolne, ma nowego pana, który rządzi inaczej, ale równie ciężko, a może nawet ciężej. Bo rabunek teraz straszliwy, wprost obdzieranie ze skóry. Zdaje się, że po wkroczeniu na tę ziemię pierwszy cel Niemca zabrać, wywieźć wszystko, co jeszcze pozostało. A że to naród we wszystkiem porządny, więc chociaż gwałtów nie brak, rabunek jest systematyczny, podług planu.
Rekwizycje, podatki.
Obliczają kieszeń każdego i zabierają tyle, ile się w niej znajduje. Nie skryjesz nic, Polaku, przed niemieckiem okiem. Wyciśnięty kupiec czy rolnik jęczy, jęczy, szuka ratunku, obmyśla, skąd wyciągnąć trochę grosza, zaczyna łatać dziury, budzi się w nim nadzieja, że wypłynie, wtem — bah! nowy podatek. Oddaj wszystko.
Przemysłowiec nawet nie myśli, bo już nie ma o czem. Z fabryk powywożono maszyny, pozostały mury jedynie. Fabryki w Polsce niepotrzebne, będzie kupowała towary od Niemców. A cóż zrobi robotnik? Pojedzie do Niemiec, tam właśnie potrzeba ludzi, bo tylu na froncie. Robotnik nie chce jechać. Któż go o to pyta? Otaczają wojskiem, sadzają w wagony i wywożą jak towar, razem z maszynami. Nacierpisz się tam nędzy, polski robotniku, ale pracy ci nie zabraknie. Nie zabraknie!
Wywożą także zboże, gdzie tylko zostało, siano, bydło, ziemniaki, wszelką żywność. Tem rozporządza rząd, on sam wyżywi ludność.
Lasy wycinają i wywożą drzewo; — wywożą nawet urodzajną ziemię wagonami.
Do Niemiec idzie węgiel, torf i wszelki opał.
Z kościołów zabierają pozostałe dzwony, organy. Prywatnym ludziom niewolno posiadać miedzi, bronzu ani żelaza, więc zabierają z mieszkań rondle, samowary, moździerze, nawet klamki. Zniesiono telefony do prywatnego użytku, druty zabrane. Obywatele wiejscy oddać muszą podług rachunku żelazo.
Gospodarka porządna, nic a nic nie zostawia nietkniętego, — jeśli potrwa lat parę, może zabiorą — powietrze.
Naturalnie że polski Komitet Obywatelski rozwiązany, cała władza w rękach niemieckich, rząd niemiecki nad wszystkiem czuwa i za wszystko sam odpowiada, — na czele gubernator Beseler. Mieszka w Warszawie i on rządzi.
Trzeba wyżywić ludność, bo zboże zabrane, — zrobi się tak, jak w Niemczech: porządnie i sprawiedliwie. Na każdego obliczono dziennie ilość chleba (tyle żeby z głodu odrazu nie umrzeć), do tego szczypta soli, szczypta cukru, kaszy, — każdy na to dostaje kartkę i — co mu się należy, w sklepie wskazanym odbierze.
Cieszy się bieda: zapewniony choć chleb powszedni. Okazuje się jednak, że chleb nie jest z mąki: z otrąb, kasztanów, plewy, słomy mielonej czy kory brzozowej, mąki w nim prawie niema.
— Dzieci nam pomrą z głodu! — wznosi się krzyk nieszczęśliwych. Lecz Niemiec na to obojętny.
— Ratujmy dzieci! — odpowiada mężnie społeczeństwo i bierze się do pracy.
Powstaje Rada Główna Opiekuńcza R. G. O. i różne Komitety specjalne. One roztoczą opiekę społeczną nad dziećmi i nad nędzą.
Potrzeba na to środków, więc zbierają składki, urządzają loterje, otrzymują dary. To za mało na miljonowe wydatki, ale przychodzi pomoc. W Szwajcarji Sienkiewicz, Paderewski i Osuchowski zawiązują Komitet Ratunkowy, odwołują się śmiało do Ameryki, Anglji, wszystkich krajów i przedstawiają stan Polski, wyniszczenie kraju, straszliwą nędzę tego narodu.
I płynie pomoc, płynie tak potrzebna. Tysiące ocalone od głodowej śmierci.
Rada Główna otwiera kuchnie, bezpłatne i tanie, gorącą zupę rozwozi po mieście, dla dzieci wydają bezpłatne obiady, pracujące ubóstwo znajduje posiłek, zdrowy, tani, dostępny dla biednej kieszeni. Korzystają też z niego, korzystają!
Nadchodzi zima, w mieście niema węgla; niema nafty, świec ani światła. Znowu zaradzić trzeba.
Rada Główna rozdaje gorącą herbatę, nie prawdziwą, bo na to niema, może być owocowa czy z jakich tam liści, byle gorąca, dużo! Więc rozdają nietylko w licznych kuchniach, sklepach, lecz na ulicy stoją samowary: rozgrzej się, biedny, zziębnięty człowieku.
Oprócz tego tworzą „ogniska“. W każdej prawie dzielnicy miasta są ogrzane izby i sale oświetlone od zmroku, gdzie każdy przyjść może z robotą. Tutaj uczą się dzieci, tu szyją, pracują i wypoczywają najrozmaitsi ludzie. W domu zimno i ciemno, a tu spokojnie spędzić mogą wieczór: zjem, co przyniosłem z sobą, i dostanę gorącej herbaty.
A dla nędzarzy są przytułki noclegowe.
Rozdawnictwo odzieży też istnieje, zwłaszcza dla dzieci.
To wszystko, aby żyć, — lecz nie zapominamy, że nie samym tylko chlebem człowiek żyje. Nauka dzieci jest pierwszą potrzebą narodu.
Polacy zawsze pamiętają o tem. Zaraz w pierwszym roku wojny pod Moskalem zaczęto zakładać ochrony i szkoły dla dzieci powołanych do wojska żołnierzy. Zdobywano na to fundusze rządowe. Rozwiązany przez Niemców Komitet Obywatelski cały nagromadzony majątek przeznaczył na szkołę powszechną.
A więc powstają szkoły, — szkoła polska, z polskim programem. Mamy już własny Wydział Oświecenia, z zasłużonych nauczycieli złożony, oni ujmują w rękę sprawy oświatowe.
I wyrastają wszędzie szkoły, kursy dla nauczycieli, seminarja nauczycielskie, Macierz szkolna.
Najwięcej szkół powszechnych w Warszawie, większych miastach i miasteczkach. Na wsi trudniej, bo wsie spalone, albo nie mają budynków. Ale gdzie tylko można, szkoła się otwiera. I tysiące, tysiące dzieci wchodzą na jasną drogę w ciepłych promieniach opiekuńczej szkoły.
Ze szkoły średniej wyrzucono cały olbrzymi balast rosyjskich przedmiotów, — jeszcze tu niema zupełnej swobody, jeszcze planem kierują niemieckie wskazówki, ale to przecież minie, a nauka idzie, prawdziwa, pożyteczna, polska.
Otwarto uniwersytet i politechnikę. Tu najciężej. Tu walka, bo Niemcy chcą narzucać profesorów, po swojemu przedstawiać rzeczy. Burzą się studenci, ale się jakoś klei.
Więc gospodarka taka: Niemiec grabi, ile może, Polak — ile może — pracuje. I posuwamy się naprzód, ku światłu. Przecież wojna skończyć się musi.
Ta ciężka, trudna praca, walka z biedą, jest zarazem błogosławieństwem: pozwala nie myśleć o teraźniejszości, żyć wiarą w lepszą przyszłość.
Tej wiary tak nam trzeba! Nie wiemy przecież, co się tam na świecie dzieje, kraj odgrodzony nie drutem kolczastym, lecz żelazną jakąś kurtyną, przez którą nie przeniknie żaden błysk z Zachodu. Gazety piszą, co im Niemiec każe, co pozwoli, więc cóż my wiemy?
Prusacy głoszą o wielkich zwycięstwach, o klęskach koalicji, o własnych podbojach, nigdy, nigdy o żadnem, choćby małem niepowodzeniu. Przewagę mają zawsze, wygrywają wszędzie, i jedno tylko dziwi, że nie kończą wojny.
To jedno tylko zostawia nadzieję, że te wszystkie zwycięstwa z gazet — —
A ta nadzieja czasem tak bardzo potrzebna, bo wszystkim duszno, ciężko, powietrza już braknie, swobodnego oddechu.
I cóż nam dotąd dał ten sprzymierzeniec za tyle krwi przelanej, łez i nędzy? Gdzie obietnice, które na początku wojny sypali dygnitarze tak wspaniale? Gdzie ta wolność, za którą tyle krwi młodej wylały legjony?
Wolność? Szyderstwo chyba. Wolno nam zbierać składki i chleb rozdawać głodnym. To cała wolność. Stan wojenny, milczeć musimy, bo kary surowe: więzienie, szubienica. Szpiegów pełno.
Czuje jednakże Niemiec, że coś tu dać trzeba, żeby zaufania nie stracić zupełnie. Jeszcze nie można grać w otwarte karty, jeszcze Polak potrzebny i jego legjony, więc chciałby ofiarować jakąś fraszkę, któraby zabawiła, była mydlaną bańką.
Doskonała sposobność: 3-ci maj pod Niemcem. Niechże widzą Polacy, że są wolni, niechże sobie urządzą obchód uroczysty.
Rzeczywiście wielka radość i wzruszenie: po tylu aresztowaniach i zakazach, pierwszy raz wolno uczcić tę pamiątkę. Pierwszy raz.
Arcybiskup celebruje nabożeństwo, potem pochód przez miasto. Na cele oświatowe i społeczne wielka kwesta.
Idą więc tłumy z pieśnią przez Warszawę, idą zamiast wojska drużyny skautowe, potem chluba narodu, owoc pracy polskiej: przeszło trzydzieści tysięcy polskiej młodzieży szkolnej! To przyszłość.
A dalej cechy, tłum wielki narodu, instytucje.
Jasny dzień pokrzepienia, którego tak bardzo potrzeba w tej ciemnej nocy.
Już rok trwa ta noc głucha, żadnej wieści, żadnej — a jednakże jak gdyby pobladły ciemności, jak gdyby powiew jakiś niewidzialny przyniósł ciche słowa nadziei. Żelazny łańcuch, który ściska, zadrżał: w serca wstąpiła otucha.
— Nie zgniotą nas!
Nie zgniotą, chociaż jeszcze butni, — potrzebują tu sprzymierzeńców. Tam na zachodzie ani kroku dalej mimo wielkich wysiłków; a tu Rumunja daje pomoc Rosji; nowy atak na Austrję, bardzo słabą, — trzeba zabezpieczyć Królestwo od pokus. Trzeba coś dać takiego, co je zwiąże, co nie pozwoli wątpić, będzie zadatkiem spełnienia obietnic.
Kto wziął zadatek, ufa, czuje się zobowiązanym — tak rozumuje Niemiec.
Kilka grzecznych słów Beselera, zapowiedź nowej łaski i nakoniec — akt 5-go listopada 1916 roku.
W starożytnej sali zamku królewskiego rozlegają się dawno oczekiwane wyrazy: „samodzielna konstytucyjna monarchja królestwa polskiego“.
Akt podpisany przez Prusy i Austrję, wygłoszony przez Beselera po niemiecku.
Serca słuchaczów uderzają trwożnie. — Co to znaczy? — Czyżby naprawdę? — Po stu latach przeszło niewoli?
— Baczność! — Podstęp i zdrada! — ostrzega zdrowy rozum i instynkt narodowy. — Czuwajcie! czuwajcie!
Cel ukryty prędko wypływa na słońce: Beseler ogłasza werbunek do armji.
Samodzielne państwo musi mieć przecież armję, a jeszcze podczas wojny. Prusak pamięta o tem, i może dlatego tworzy państwo samodzielne. Legjony polskie wejdą teraz do Warszawy, po piętnastu miesiącach, nadziei i oczekiwania; wejdą, bo tu ich miejsce, tu stolica. Kraków niewątpliwie będzie należał do Polski, lecz co dalej? O granicach teraz się nie mówi, nie czas na to.
Niema najmniejszej wzmianki o granicach, nikt nie wie, jaka będzie ta „samodzielna monarchja“. To przedmiot tak drażliwy, że naprawdę trudno go dotknąć w tej chwili. Czyż możemy np. wyrzec się Poznańskiego? A czyż Prusak je odda dobrowolnie?
Lepiej jeszcze tej sprawy nie poruszać, zobaczymy, jaki będzie koniec wojny. Teraz ból i radość: wracają legjony.
Powracają! Śnieg biały pokrył ziemię, bo to grudzień, uroczyście wygląda w tej czystej sukience na powitanie dzieci. Warszawa także stroi się odświętnie, ustawia dla nich bramę tryumfalną, z domów powiewają flagi.
Przed dworcem Wiedeńskim tłum zaległ ulicę, wszystkie twarze wzruszone i radosne: to bohaterzy nasi! Cześć ranom, krwi przelanej za Ojczyznę, męstwu!
Pociąg stanął. Witają ich serdecznem słowem przedstawiciele miasta — (polskiego rządu jeszcze niema!) — rozlegają się radosne okrzyki.
A oni idą. Stanęli w porządku, w wojskowym szyku, z muzyką na czele, i idą równym krokiem przez Aleje, w stronę Nowego Światu. Idą z muzyką, z pieśnią: — Jeszcze nie zginęła! — biały orzeł płynie nad nimi.
I polskie serca drżą wielkiem wzruszeniem, — łzy płyną. Maszerującym towarzyszą rzesze, wpatrzone w tego orła, — idą za nimi długo i słuchają pieśni, która powtarza: