Resurrecturis (Niewiadomska)/Pierwsza rewolucja w Rosji

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Resurrecturis
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1921
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Pierwsza rewolucja w Rosji.

Bądź silnym! Ziemia pod stopą się chwieje...
Stać trzeba z męskiem wytrwaniem wśród burzy...

M. K.

Żelazny olbrzym na glinianych nogach uczuł pierwszy dreszcz niepokoju: możeby rzucić jakiś okruch łaski tym na zachodnich kresach? Zaczną spodziewać się więcej i nie będą tak skorzy do buntu.
Więc dla Litwy — tak dawno pożądane prawo drukowania książek łacińskiemi literami, a dla Polski — pozwala się uczyć języka polskiego w seminarjach nauczycielskich i szkołach ludowych!
Wspaniałe dobrodziejstwa! a jednak przejmują radością, bo to zapowiedź pękania łańcucha, który tak mocno cisnął. Łaskawej Rosji nikt się już nie lęka: jeszcze chwila, jeszcze chwila cierpliwości, a runie wszystko w gruzy.
I przychodzi ta chwila. Wieści z Petersburga: stutysięczny tłum robotników ruszył przed cesarski pałac, domagając się konstytucji. Powitano go wystrzałami, kilka tysięcy zginęło.
To rewolucja! Do broni! do broni! — wołają najgorętsi. — Mamy stać bezczynni, kiedy wróg się chwieje?
Inni radzą ostrożność. Może w tem być przesada: sprawozdanie urzędowe takie suche.
Zebrania i narady gorączkowe, bo ziemia zdaje się drżeć pod nogami.
Rewolucja w Rosji musi ogarnąć i Polskę — wołają rewolucjoniści, — pomagając jej, mamy prawo korzystać ze zdobyczy.
Narodowcy dowodzą inaczej: Nasze prawa nie na rewolucji oparte. Niech sobie Rosja walczy i strajkuje, my pracujmy spokojnie i nie niszczmy własnego kraju. Do sprawiedliwości mamy wszelkie prawo, a więcej nic nie chcemy.
To tchórzostwo, — to obojętność na wielką sprawę ludu.
To rozwaga i obrona polskiej ziemi przed klęską i zniszczeniem.
Nie mieli czasu przekonać się nawzajem, kiedy zaszły nowe wypadki, zupełnie nieprzewidziane.
Pochód rewolucyjny w Warszawie. Ale jaki! — Jakieś nieznane, tajemnicze bandy zjawiają się o zmroku na ulicach, — grad kamieni tłucze latarnie, tłum rzuca się na sklepy, wybija szyby, rabuje i grabi, dopuszcza się morderstw i gwałtów.
Kto to? — Niewiadomo. Opowiadano sobie, że kryminalistów wypuściła policja na rabunek. Wszystko prawdopodobne.
A nazajutrz brak chleba, sklepy puste albo zamknięte, dowozu żadnego; kto zapasów nie ma, niech przymiera głodem.
Partja rewolucyjna ogłosiła strajk powszechny jako hasło. Nie pozwalają pracować w fabrykach ani warsztatach, piekarnie nieczynne, stanęły dorożki i tramwaje, sklepy pozamykane, strajk na kolejach, w szkołach żądają przerwania nauki.
Bo tam w Rosji tak samo, więc powinniśmy iść za jej przykładem. Niewolno mieć innego zdania, kto chce pracować — zdrajca.
Wybijają szyby w drukarniach, które drukują gazety, zabierają z domu służące. Bezrobocie — to bezrobocie.
I siedzi się wieczorem pociemku bez nafty, w zimnie, bo niema węgla, bez chleba, bez mleka dla dzieci, bez gotowanej strawy.
Ludzie możniejsi jakoś sobie radzą, pomagają jedni drugim, mają jeszcze zapasy, lecz biedniejsi próżnują i cierpią straszną nędzę. Bo nędza coraz większa: fabryki zamknięte, poniszczone materjały i robota, w warsztatach biją tych, co chcą pracować, sklepy puste. Robotnik nie zarabia i z czego żyć będzie?
W Warszawie, w Łodzi, wszystkich większych miastach tworzą się komitety ratunkowe: płyną składki, lud wiejski darmo daje zboże, rozdają żywność, biorą pod opiekę dzieci, ale któż tyle tysięcy wyżywi?
Niecierpliwią się wreszcie robotnicy: Dopókiż tego będzie? — Oni też nie rozumieją, do czego potrzebna ich nędza.
Cierpliwości, — jeszcze trochę cierpliwości — tłumaczą kierownicy strajków. — Rząd nie wytrzyma, runie, a wtedy my będziemy dyktowali prawa.
Już ustępuje: cesarz ustanawia dumę, to taki rodzaj sejmu. Ze wszystkich stron Rosji zbiorą się posłowie i będą sobie gadali. A car łaskawie słucha,
I dla „kraju Priwislińskiego“ nowe łaski: język polski w szkołach, w urzędach i wolność wyznania: nie będzie do prawosławia przymusu.
— Pierwsze zwycięstwo! — głoszą socjaliści. — Otośmy coś zdobyli na początek. Nasza zasługa, bo my walczyliśmy.
I na pierwszego maja z czerwonym sztandarem urządzają szereg pochodów. Niestety, witają ich śmiertelne strzały. Są zabici i ranni.
Wzburzenie ogromne: oto wolność! Więc znowu walka.
I zaczyna się okres zamachów: walka z policją i wojskiem, zabijanie szpiegów, rzucanie bomb na znienawidzonych urzędników, aresztowania, śledztwa, rewizje, obławy, — krew się leje.
W całej Rosji zresztą to samo. W Moskwie zabito stryja cesarskiego, w Petersburgu zaburzenia robotnicze, dalej w Rydze, Libawie, Rewlu, Kijowie, Sebastopolu, Odesie, Tyflisie i t. d. Pożar widocznie objął całe państwo.
Więc car zwołuje dumę. Może to uspokoi wzburzone żywioły, choć zapowiada znowu, że duma nie ogranicza jego władzy, może doradzać tylko, lecz on zawsze jest samodzierżcą.
Sejm i samodzierżca, — jakże to pogodzić? Ale niechno się zacznie!
I car liczy na dumę: trzeba tem naród zająć, bo wojna japońska skończona, przegrana, powszechne niezadowolenie i groźby.
Polaków także trzeba rozbroić nadzieją, więc manifest 30 października 1905 r. mówi o konstytucji, prawach narodowych. O „kraju Priwislińskim“ nie wspomina, wzywa Polaków do udziału w dumie.
Jakże się nie cieszyć? Przecież to krok naprzód. Przecież o tem niewolno było dotąd myśleć. Teraz na wszystkich ustach autonomja: osobny rząd i prawa. Niema cenzury: pisać o tem wolno!
Amnestja: uwalniają więźniów.
Tłum gromadzi się przed ratuszem: dlaczego niewszystkich więźniów uwolniono? Prosimy, dopominamy się o wszystkich.
A wtem plac otoczony, rzucają się Kozacy z nahajkami, padają strzały raz, drugi i trzeci. Ludzie kryją się w klomby, krzaki, szukają schronienia w budce tramwajowej, uciekają w popłochu, krzyk, jęki, krew, ofiary.
Przeszło czterdzieści osób zostało zabitych, rannych nikt nie policzył; wielu nocowało pomiędzy krzakami, nie śmiejąc się ruszyć do rana.
Taka wolność, — tego można się spodziewać. Jednak radość rozpiera serca. Ludzie muszą śpiewać, gromadzić się razem, ażeby ją okazać. Więc idą przez ulice z modlitwą i pieśnią. Wojsko zdejmuje czapki albo strzela, — niepodobna przewidzieć powitania.
Piątego listopada pochód narodowy. Naród to wszystkie stany, wszystkie partje, wszyscy Polacy. Od lat czterdziestu nie było w Warszawie narodowej manifestacji.
Miasto przybiera wygląd uroczysty: na domach powiewają flagi narodowe, balkony przybrane kwiatami, na dywanach białe orły, portrety Kościuszki i księcia Józefa. Wylęga wszystko, co myśli i czuje: duchowieństwo z krzyżem, 63-ci rok ze sztandarami, lud, tłum, inteligencja, wszyscy razem: niema dziś stanów, sługa obok pani, robotnik przy profesorze, bogacz i nędzarz, wszyscy dzisiaj braćmi, wszyscy czują się Polakami i zniknęły wszelkie różnice, bo dziś serca takie szczęśliwe, że każdy gotów objąć w uścisku świat cały.
Miejsce zbioru przy pomniku Mickiewicza i stamtąd idą w stronę Belwederu ze śpiewem i muzyką. Z balkonów przemawiają do nich ludzie znani, w Alejach Ujazdowskich — Sienkiewicz. Idą w porządku, z powagą, dumą i radością, która przepełnia serca. Wszak te tysiące po raz pierwszy w życiu obchodzą takie święto. Czy wypełniły się już dni pokuty? Lód pęka, czy to wiosna? Wiosna nowego życia?

Tak w Trójcy Świętej dopomóż nam, Boże!
Tak nam błogosław, krzyżu Chrystusowy!
Na nową Polskę i na żywot nowy!
M. K.


Koło Bagateli zwrot na Marszałkowską. Pod szarem niebem wije się ten łańcuch długi, bez końca, dwakroć sto tysięcy ludzi, może więcej, a drugie tyle widzów w oknach, na chodnikach, na balkonach.
Zmrok zapada, a jeszcze idą, nie czując znużenia, szeregami, obok siebie pan i sługa, nikt nie pyta: kto taki? wszystko bracia.
Nakoniec koło Zielonego Placu rozpraszają się, rozpływają grupy, w mroku zapadającym tonie i znika wszystko.

Była to błyskawica wśród ciemności, chwila objawienia, co przyszłość przyniesie, choć to światło zagaśnie. Najnieufniejsi odczuli głęboko, że —

„Pryskają nieczułe lody
I przesądy, światło ćmiące.“


Ale dopiero zadrżały, dopiero zdradziły swą słabość. Więc nie są wieczne, nie!
Polska chce jasno postawić żądania, zwołuje chłopski wiec. Niech lud przemówi.
I znów po raz pierwszy od czasu istnienia ogląda Warszawa tak niezwykły widok. Setki, setki chłopów ze wszystkich stron kraju płyną do wielkiej sali Filharmonji, zapełniają najszczelniej cały parter, w swoich chłopskich sukmanach, kożuchach, bo to już grudzień. Wszystkie galerje pełne, na estradzie mówcy. Przedstawiają słuchaczom położenie kraju, zapytują o zdanie: co myślą, czego pragną.
Chcemy swego języka w szkole i urzędzie, chcemy praw własnych i własnego rządu.
Żądanie autonomji jest powszechne, głoszą je wszystkie partje, z nielicznemi jedynie wyjątkami, które rzucają słowo: niepodległość. Na to zawcześnie jeszcze i bardzo zawcześnie, bo właśnie w Rosji toczy się ostatnia walka, i carat tryumfuje.
Walka krwawa, zacięta. Na ulicach Moskwy barykady, obrońcy uzbrojeni. Nie chcą komedji dumy bez jakiejkolwiek władzy, żądają rzeczywistej konstytucji.
Lecz występuje wojsko, które pozostało wierne, giną setki, tysiące, padają najdzielniejsi obrońcy wolności, przywódcy krwawej pracy.
I znów na lata całe ruch życia stłumiony. Car dumę zwoła, Rosja nazywać się będzie państwem konstytucyjnem, ale wszystko pozostanie po dawnemu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.