Rilla ze Złotego Brzegu/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rilla ze Złotego Brzegu |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Księgarnia Czesława Kozłowskiego |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Salezjańska Szkoła Rzemiosł |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | Rilla of Ingleside |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Wojna nie skończy się przed wiosną, — mówił doktór Blythe, gdy okazało się, że uciążliwa walka nad Aisne nie dała żadnych specjalnych rezultatów.
Rilla nuciła półgłosem: „Bądź krzepki za czterech, bierz przeszkody sam“ i jedną nogą poruszała kołyskę niemowlęcia. Morgan potępiał kołyski dla niemowląt, lecz Zuzanna była innego zdania, a warto było odstąpić odrobinę od pewnych zasad, aby tylko nie psuć humoru Zuzanny. Tak więc kołyska zastąpiła stary koszyk, w którym niegdyś spało niemowlę. Rilla odłożyła na chwilę robotę i rzekła:
— Och, jak długo jeszcze wytrzymamy? — poczem na nowo wzięła się do robienia skarpetki.
Dawna Rilla z okresu przed dwoma miesiącami, pobiegłaby na pewno do Doliny Tęczy, gdzie wypłakałaby swój ból.
Panna Oliver westchnęła, a pani Blythe załamała na chwilę ręce. Zuzanna odezwała się żwawo:
— Musimy na pewien czas zapomnieć o sobie. Taką dewizą podobno kierują się Anglicy, pani doktorowo, i ja postanowiłam również się nią kierować. Zrobię taki sam pudding dzisiaj, jak robię zawsze w sobotę. Może przy kręceniu żółtek zapomnę na chwilę o tych wszystkich okrucieństwach. Pamiętać będę tylko, że Kitchener jest u steru i że Joffre pragnie dobra dla Francji. Zapakuję paczkę dla naszego małego Jima i skończę wreszcie tę parę skarpetek. Powinnam stanowczo robić chociaż jedną skarpetkę dziennie. Pani Albertowa Mead z za Portu robi przez dzień półtorej pary, ale ona poza skarpetkami niczem się nie zajmuje. Wie pani przecież, pani doktorowo, że ta biedaczka od kilku lat cierpi na bezsenność i że chwilami popadała w rozpacz. Opowiadano mi niedawno, że teraz zapełnia sobie życie robiąc na drutach rozmaite rzeczy dla żołnierzy od świtu do nocy. Nawet Kuzynka Zofja wzięła się do szydełkowania, pani doktorowo, i całe szczęście, bo nie ma czasu na długie przemowy, gdy ręce ma zajęte, zamiast je krzyżować na piersiach. Twierdzi ciągle, że wszyscy staniemy się Niemcami na przyszły rok, ale powiedziałam jej, że ja nawet za kilka lat nie będę Niemką. Czy wie pani, że Ryszard Mac Allister zaciągnął się do wojska, pani doktorowo? Powiadają, że Józio Milgrave także ma zamiar to uczynić, tylko boi się, że wówczas Księżycowy Brodacz nie pozwoli mu ożenić się z Maniusią. Brodacz nie wierzy w te wszystkie okrutne historie, które opowiadają o Niemcach. Uważa on, że bardzo dobrze się stało, iż Niemcy zniszczyli katedrę, bo przecież katedra była kościołem katolickim. Ja wszakże nie jestem katoliczką, pani doktorowo; jestem urodzoną prezbiterjanką i na pewno taką umrę, lecz uważam, że katolicy mają takie same prawa do swego kościoła, jak my i że Niemcy popełnili zbrodnię niszcząc świątynię. Proszę pomyśleć, pani doktorowo — kończyła Zuzanna z patosem, — jak my byśmy się czuli, gdyby Niemcy zbombardowali nasz kościół w Glen i gdyby zaczęli znęcać się nad naszemi dziećmi.
Tymczasem cała młodzież świata, bogaci i biedni, wykształceni i prostacy, biali i brunatni, wszyscy szli za głosem Srokatego Kobziarza.
— Nawet chłopak Andrewsów już poszedł i jedynak Joanny, i Diany mały Jacek, — mówiła pani Blythe. — Syn Polci zaciągnął się w Japonji, a syn Stelli wyjechał z Vancouver. Fela pisze, że jej dwaj chłopcy poszli nie zważając zupełnie na jej łzy i rozpacz.
— Jim pisze, że prawdopodobnie wkrótce już wyjadą i że nie uda mu się chyba uzyskać przed wyjazdem urlopu, bo otrzymano rozkaz zaledwie na kilka tygodni przedtem, — rzekł doktór, kładąc list przed żoną.
— To bardzo nieładnie, — zawołała Zuzanna oburzona. — Czyż Sir Samuel Hughes nie liczy się zupełnie z naszemi uczuciami? Też pomysł, żeby wysyłać kochanego chłopca do Europy i nie pozwolić mu przedtem zobaczyć się z najbliższymi! Gdybym była na pańskiem miejscu, panie doktorze, napisałabym o tem do gazet.
— Może tak i lepiej będzie, — wtrąciła rozczarowana pani Blythe. — Wątpię, czy mogłabym przeżyć drugie rozstanie, teraz, kiedy jestem pewna, że wojna nie minie tak szybko. Och, gdyby to nastąpiło! Tak samo, jak Zuzanna i Rilla, — dorzuciła z uśmiechem, — postanowiłam być bohaterką.
— Wszystkie jesteście dzielne, — rzekł doktór. — Dumny jestem z moich niewiast. Nawet Rilla, mój „dzwoneczek leśny“, zajęła się zorganizowaniem Czerwonego Krzyża i wychowuje przyszłego żołnierza Kanady. W każdym razie stała się pożytecznym członkiem społeczeństwa. Rillo, prawowita córko Ani, jakie zamierzasz nadać imię swemu wojennemu niemowlęciu?
— Czekam na wiadomości od Jima Andersona, — odparła Rilla. — Może on sam będzie chciał nadać imię swemu dziecku.
Lecz chociaż jesień minęła, ani słowo wiadomości nie przyszło od Jima Andersona, o którym nic nie słyszano od chwili, gdy wyruszył z Haliwaxu i dla którego widocznie los żony i dziecka był rzeczą zupełnie obojętną. Wreszcie Rilla zdecydowała się nadać dziecku imię Jan, a Zuzanna zaopiniowała, że na drugie imię trzeba mu dopisać „Kitchener“. Tak więc wśród mieszkańców Złotego Brzegu wyrastał Jan Kitchener Anderson, którego imiona były bardziej imponujące, niż własna jego wątła osóbka. Postanowiono skrócić to imię i nazywano dziecko „Jasiem“, lecz Zuzanna pokryjomu nie nazywała go inaczej, tylko „Mały Kitchener“.
— Jaś nie jest odpowiedniem imieniem dla chrześcijańskiego dziecka, pani doktorowo, — mówiła z niezadowoleniem. — Kuzynka Zofja twierdzi, że imię to jest za figlarne i po raz pierwszy w życiu muszę jej przyznać słuszność. Co do maleństwa to uważam, że nareszcie przybrało wygląd normalnego dziecka i przyznać trzeba, że Rilla wychowuje je doskonale, chociaż nie należy jej wbijać w dumę. Nigdy nie zapomnę, pani doktorowo tej chwili, kiedy ujrzałam maleństwo leżące w niebieskiej wazie, owinięte w jakieś brudne flanelowe szmaty. Wszyscy wiedzą, że Zuzanna Baker rzadko kiedy zapomina języka w ustach, ale wówczas naprawdę języka zapomniałam, może mi pani wierzyć. Zdawało mi się, że śnię. Natychmiast pomyślałam: „Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby się komuś śniło niemowlę w wazie do zupy, więc to jednak musi być rzeczywistość“. Gdy usłyszałam, jak doktór zwrócił się do Rilli, że będzie musiała sama zajmować się dzieckiem, myślałam, że to są żarty, bo ani na chwilę nie wierzyłam, że ona będzie do tego zdolna. Widzi pani jednak, jak się dziewczynka wyrobiła i stała się prawdziwą kobietą. Tak już jest, pani doktorowo, że gdy się do czegoś przymusimy, to spełniamy to zazwyczaj jak najlepiej.
Zuzanna potwierdziła swoje słowa przykładem, który nadarzył się pewnego październikowego dnia. Doktór i doktorowa byli nieobecni. Rilla rezydowała po południu przy kołysce Jasia, śpiewając, kołysząc go i robiąc jednocześnie skarpetki. Zuzanna siedziała na bocznej werandzie, łuskając groch, w czem dopomagała jej kuzynka Zofja. Spokój i cisza panowały w całem Glen. Niebo pokryte było drobniutkiemi srebrzystemi obłoczkami. Dolina Tęczy spoczywała również w ciszy, przystrojona szatą jesiennych pożółkłych liści. Zuzanna tonęła w myślach niewesołych, bo dowiedziała się właśnie, że „mały kochany Jim“ wyruszył na Atlantyk okrętem kanadyjskim. Nawet kuzynka Zofja wyglądała bardziej melancholijnie, niż zwykle, wyczuwając w powietrzu jakąś burzę.
— Jest za wielka cisza, aby miało to trwać długo, — mówiła.
Jakby dla potwierdzenia jej słów piekielny trzask rozległ się tuż za niemi. Trudno opisać hałas, brzęk tłuczonego szkła i porcelany, oraz dziki skowyt, który dobiegł od strony kuchni. Zuzanna i kuzynka Zofja spojrzały na siebie z przerażeniem.
— Co, u licha, tam się stało? — wyszeptała kuzynka Zofja.
— Na pewno to przeklęte kocisko do reszty zwarjowało, — mruknęła Zuzanna. — Zawsze oczekiwałam tego.
Rilla zbiegła nadół, również przerażona.
— Co się stało? — zawołała.
— Sama nie mam pojęcia, lecz to na pewno ten wasz dziki kocur wyprawia harce, — odparła Zuzanna. — Lepiej się do niego nie zbliżać. Uchylę drzwi i zajrzę do kuchni. Zawsze mówiłam, że djabeł siedzi w tej bestii i miałam rację.
— Według mnie ten kot musi mieć wściekliznę, — odrzekła uroczyście kuzynka Zofja. — Opowiadano mi raz o kocie, który oszalał i pogryzł troje ludzi. Wszyscy oni umarli w okropnych męczarniach, a po śmierci byli czarni, jak atrament.
Mimo tych ostrzeżeń, Zuzanna uchyliła drzwi i zajrzała. Podłoga była zasypana skorupami potłuczonych talerzy, bo widocznie straszna tragedia zapoczątkowała się na wysokim kredensie, gdzie Zuzanna ustawiała zawsze umyte i wytarte naczynia. Dokoła kuchni biegał oszalały kot z głową uwięzioną w starej solniczce. Naoślep tarzał się po podłodze z głośnym miauczeniem, usiłując uwolnić się ze szponów solniczki, lecz napróżno wierzgał uzbrojonemi w pazury łapami.
Widok ten był taki zabawmy, że Rilla mimowoli wybuchnęła śmiechem. Zuzanna spojrzała ma nią wzrokiem pełnym nagany.
— Nie widzę w tem nic śmiesznego. Bestja potłukła wielki błękitny wazon pani doktorowej, przywieziony jeszcze z Zielonego Wzgórza. Nie jest to wielka strata coprawda, ale najgorsze to, w jaki sposób wyswobodzić kocisko z tej solniczki.
— Nie waż się go dotykać, — zawołała kuzynka Zofja gorączkowo. — Możesz się pożegnać z życiem. Zamknij drzwi i poślij po Alberta.
— Niezwykłam posyłać po Alberta przy byle głupstwie, — odparła z dumą Zuzanna. — Biedne kocisko, musi bardzo cierpieć, a ja nie mogę patrzeć na czyjś ból. Nie oszalał przecież, a przynajmniej nie jest bardziej szalony, niż był dotychczas. Idź, Rillo, do swego małego Kitchenera, ja już tu sama sobie poradzę.
Zuzanna wsunęła się ostrożnie do kuchni, ściągnęła z gwoździa deszczowy płaszcz doktora i po pewnych trudach udało jej się przykryć tym płaszczem kota i nieszczęsną solniczkę. Wówczas przycisnęła sprężynkę solniczki, gdy tymczasem Rilla trzymała wyrywające się zwierzę, owinięte płaszczem. Podobnych wrzasków jakie wydawał Doc przy tej operacji, nie słyszano jeszcze nigdy w całem Glen. Zuzanna przeraziła się, że Albert Crawford może je dosłyszeć i gotów pomyśleć, że ona torturuje zwierzę. Po uwolnieniu się z solniczki, Doc przycichł nagle. Obrzucił Zuzannę pełnem wdzięczności spojrzeniem i wyskoczył oknem do lasu, skąd już nie wyszedł przez cały dzień. Zuzanna poczęła zbierać potłuczone skorupy z podłogi.
— Nawet Niemcy nie zrobiliby gorszego zniszczenia, — mruczała z goryczą. — Ale jeżeli ludzie, mimo wszelakich ostrzeżeń, trzymają taką djabelską bestję, to muszą być przygotowani na wszystko. Ładne czasy nastały, że nie wolno ani na kilka chwil zostawić kuchni, bo pierwsze lepsze kocisko obróci wszystko w gruzy.