Rilla ze Złotego Brzegu/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rilla ze Złotego Brzegu |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Księgarnia Czesława Kozłowskiego |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Salezjańska Szkoła Rzemiosł |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | Rilla of Ingleside |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zarówno całe rodziny, jak i pojedyncze jednostki szybko przyzwyczajają się do warunków i przyjmują je bez wahania. Po tygodniu zdawaćby się mogło, że dziecko Andersonów od, Bóg wie, ilu lat przebywało na Złotym Brzegu i stało się ono niejako niezastąpionym członkiem rodziny. Po trzech nieprzyjemnych nocach Rilla zasypiała już spokojnie, budząc się tylko automatycznie dla spełnienia swych obowiązków przy karmieniu i przewijaniu dziecka. Kąpała je, karmiła i ubierała z taką zręcznością, jakby niczem innem nie zajmowała się przez całe życie.
Jednakże ani tej pracy, ani dziecka nie polubiła. Spoglądała na maleństwo, jak na delikatną jaszczurkę, która przy każdym niezręcznym ruchu mogła się przełamać. Spełniała jednak swe obowiązki sumiennie i chyba w całem Glen St. Mary nie było czystszego i lepiej utrzymanego dziecka. Ważyła je nawet codziennie i o każdym świeżo nabytym gramie zapisywała w swym pamiętniku. Czasami jednak zapytywała samą siebie, jaki to nieszczęśliwy los sprowadził ją owego fatalnego dnia do mieszkania Andersonów? Shirley, Nan i Di nie dokuczali jej tak, jak się tego spodziewała. Zdawali się być raczej zaskoczeni faktem, że Rilla opiekowała się „wojennem“ dzieckiem. Możliwe, że czynili to pod wpływem przekonywań doktora. Władek nigdy jej niczem nie dokuczał, a teraz pewnego dnia powiedział, że jest „morową dziewczyną“.
— Ważniejszą rzeczą dla ciebie jest teraz, aby dziecko przybrało pięć funtów na wadze, niż to, że Jim naprzykład, wyruszył na front niemiecki. Chciałbym mieć twoje usposobienie, — dorzucał z uśmiechem.
Mimo, że Rilla była ogromnie dumna z pochwał Władka, to jednak tego wieczoru ze smutkiem zapisała w swym pamiętniku:
„Chciałabym polubić trochę to dziecko. Wówczas byłoby mi o wiele lżej, ale nie mogę. Słyszałam kiedyś, że jak się opiekować nawet obcem dzieckiem, to mimowoli trzeba się do niego przywiązać. Ze mną jest jakoś inaczej. Poprostu męczy mnie. Wdałabym zajmować się organizacją Młodego Czerwonego Krzyża. Wczoraj wieczorem także nie mogłam pójść na przyjęcie do Alinki Clow, chociaż bardzo tego chciałam. Oczywiście ojciec nie jest znowu taki bezwzględny i czasami mogę wyjść wieczorem na jakieś dwie godziny, ale wiem, że byłby bardzo niezadowolony, gdybym wyszła na cały wieczór i pozostawiła dziecko mamie albo Zuzannie. Zresztą dobrze uczyniłam, że wczoraj zostałam w domu, bo dziecko dostało boleści około pierwszej w nocy. Kierując się podręcznikiem Morgana poczęłam się zastanawiać, czy nie było przypadkiem głodne, lecz gdy posiniało na twarzy z płaczu, zagrzałam wody i przyłożyłam mu do brzuszka gorącą butelkę. Wtedy zaczęło krzyczeć jeszcze głośniej i wywijać swemi małemi nóżkami. Zlękłam się, że oparzyłam maleństwo, ale nie przypuszczam. Potem wzięłam je na ręce i zaczęłam chodzić po pokoju, chociaż Morgan twierdzi, że tego czynić nie wolno. Spacerowałam tak chyba przez godzinę i byłam już nieludzko zmęczona. Ojca akurat nie było, mama miała migrenę, a Zuzanna spała, lecz nie chciałam jej budzić, bo ona się nigdy nie zgadza z teorją Morgana.
„Wreszcie w pewnej chwili weszła panna Oliver. Mieszka teraz nie ze mną, tylko z Nan ze względu na dziecko, a mnie jest ogromnie przykro z tego powodu. Nie mogę już z nią prowadzić tych długich rozmów przed zaśnięciem. To były jedyne chwile, kiedy miałam pannę Gertrudę wyłącznie dla siebie. Przestraszyłam się, sądząc, że krzyk dziecka ją obudził, a przecież ona i tak ostatnio tyle przeżywała. Pan Grant również został wysłany do Valcartier i panna Oliver rozpaczała strasznie, chociaż napozór udawała spokój. Przypuszcza, że on nigdy już nie wróci, a gdy patrzy na mnie swemi tragicznemi oczami, to mi się poprostu serce kraje. Uspokoiła mnie, że to nie dziecko ją obudziło, twierdząc, że nie może spać z tej przyczyny, że Niemcy stoją tuż pod Paryżem. Podniosła wrzeszczące stworzenie, położyła je na brzuszku na swych kolanach i dała mu kilka lekkich klapsów. Maleństwo uspokoiło się i natychmiast zasnęło, a potem spało już przez całą noc. Ja zasnąć nie mogłam, bo byłam strasznie zmęczona. Nazajutrz czułam się tak, jakby mnie „kot wypluł“, jak mówi Zuzanna.
„Miałam dużo przykrych przejść przy organizowaniu Młodego Czerwonego Krzyża. Udało mi się wreszcie doprowadzić do tego, aby wybrano Basię Mead prezeską, ja zaś zostałam sekretarką, lecz Joasię Vickers obrano skarbniczką i to mnie denerwuje. Jest to ten typ dziewczyny, która nazywa wszystkich mądrych i znakomitych ludzi po imieniu, oczywiście za ich plecami. Poza tem jest zabójczo fałszywa. Una jest oczywiście do niczego. Chętnie robiłaby coś, gdyby to coś przyszło samo do jej rąk, ale nigdy się o nic nie stara. Prawdziwy z niej anioł, jeżeli idzie o charakter. Chciałabym, żeby Władek się w niej zakochał, ale on wcale o tem nie myśli, chociaż kiedyś słyszałam jak mówił, że Una jest podobna do herbacianej róży. Ma rację. Imponuje ona wszystkim swą słodyczą i uprzejmością, ale mnie tam nie łatwo zaimponować, „mogę ręczyć“, jak mówi Zuzanna.
„Jak przypuszczałam, Ola twierdzi, że na naszych zebraniach powinien być poczęstunek. Stoczyłyśmy na ten temat zaciętą walkę. Większość członkiń była temu przeciwna, ale mniejszość jest zastraszająca. Irena Howard stanowczo była za poczęstunkami i od pewnego czasu jest dla mnie bardzo chłodna. Ciekawa jestem, czy mama i pani Elliott mają również takie scysje na swoich zebraniach. Prawdopodobnie mają, ale szybko przechodzą nad takiemi drobnostkami do porządku dziennego. Ja również przechodzę, tylko nie z takim chłodem, muszę się wypłakać, a potem wszystkie żale zapisuję w pamiętniku. Jednakże mimo wszystko Młody Czerwony Krzyż został zorganizowany i zebrania oznaczone są co tydzień. Wszystkie mamy się uczyć roboty na drutach. Tyle do tej pory załatwiłyśmy.
„Obydwoje z Shirley‘em poszliśmy na dworzec, aby nakłonić Wtorka do powrotu do domu, ale i nam się to nie udało. Cała rodzina już próbowała i bez skutku. W trzy dni po wyjeździe Jima poszedł tam Władek i siłą zapakował Wtorka do powozika, poczem zamknął go na trzy dni. Po wypuszczeniu Wtorek wyglądał, jak szkielet, trzeba go więc było uwolnić, bo biedak zagłodziłby się na śmierć.
„Postanowiliśmy dać mu zupełną swobodę, a ojciec umówił się z rzeźnikiem, który ma sklep wpobliżu dworca, aby dawał Wtorkowi odpadki mięsa i kość. Poza tem któreś z nas chodzi tam prawie codziennie, aby mu zanieść coś do jedzenia. Biedaczek leży zwinięty w kłębek w małej budce i kiedykolwiek jakiś pociąg zatrzymuje się na stacji, wybiega stamtąd, przeglądając wnętrza wszystkich wagonów. Później, gdy pociąg odchodzi, a Wtorek dochodzi do przekonania, że Jim nie przyjechał, wraca rozczarowany do swej budy i czeka znówu cierpliwie nadejścia następnego pociągu. Pan Gray, zawiadowca stacji, powiada, że często płakać mu się chce, gdy patrzy na biednego psa. Któregoś dnia jacyś chłopcy zaczęli obrzucać kamieniami Wtorka, a stary Józef Mead, który uważany jest za człowieka bez sentymentów, pogonił chłopaków, wygrażając im siekierą. Nikt jeszcze dotychczas Wtorkowi krzywdy nie zrobił.
„Krzysztof Ford wyjechał do Toronto. Był tu u nas dwa dni temu, aby się pożegnać. Nie było mnie w domu, bo pani Meredith ofiarowała mi swoją pomoc przy szyciu bielizny dla dziecka, więc musiałam iść na plebanję i nie widziałam Krzysztofa. Właściwie wcale mnie to nie obchodzi. Prosił Nan, aby pożegnała „Pająka“ w jego imieniu i powiedziała, żebym nie zapomniała o nim, choć jestem zaabsorbowana swemi nowemi obowiązkami. Jeżeli pozostawił dla mnie taką pełną ironji wiadomość, to znaczy, że owa godzina przepędzona ze mną na wybrzeżu jest dla niego niczem, a ja również nie mam zamiaru się tem przejmować.
„Fred Arnold był na plebanji i odprowadził mnie do domu. Jest on synem nowego pastora Metodystów i jest przytem bardzo przystojny i mądry, a byłby nawet zupełnie ładny, gdyby nie jego nos. Naprawdę ma nos okropny. Jak mówi o codziennych rzeczach, to jeszcze nic strasznego, ale jak zaczyna mówić o poezji i ideałach, to nos mu się jakoś dziwnie wydłuża i można wówczas umrzeć ze śmiechu. Właściwie to nie jest ładne z mojej strony, bo wszystko co mówił było ogromnie miłe i gdyby naprzykład Krzysztof poruszał taki temat, z pewnością byłabym oczarowana. Jak go słucham z oczami spuszczonemi, słowa jego porywają mnie, lecz gdy tylko spojrzę na jego nos, cały urok mija. Fred chce się także zaciągnąć do wojska, lecz nie może, bo ma dopiero siedemnaście lat. Pani Elliott spotkała nas, gdy szliśmy przez wieś i na pewno nie byłaby bardziej przerażona, gdyby mnie ujrzała spacerującą z samym Kaiserem. Pani Elliott nienawidzi metodystów i nie znosi wszystkiego, co oni robią. Ojciec powiada, że pod tym względem jest przesadna“.
Około pierwszego września nastąpił wyjazd ze Złotego Brzegu i z plebanji. Flora, Nan, Di i Władek wyjechali do Redmond. Karol przeniósł się do swej szkoły za Portem, a Shirley do Akademji Królewskiej. Na Złotym Brzegu została tylko Rilla i odczuwałaby bardzo swą samotność, gdyby miała na to dość dużo czasu. Brak jej ogromnie było Władka. Od pamiętnej ich rozmowy w Dolinie Tęczy zbliżyli się do siebie jeszcze więcej i Rilla niejednokrotnie opowiadała Władkowi o takich rzeczach, o jakich nie odważyłaby się wspomnieć nikomu. Była jednak tak zajęta Młodym Czerwonym Krzyżem i dzieckiem, że rzadko kiedy miała wolną chwilę, podczas której mogłaby odczuwać swą samotność. Czasami, gdy kładła się do łóżka, płakała przez chwilę z tęsknoty za Władkiem i Jimem, oraz z przyczyny pozostawionej przez Krzysztofa wiadomości, lecz wkrótce zasypiała i łzy mimowoli obsychały na jej twarzyczce.
— Czy mam załatwiać sprawę wysłania dziecka do Hopetown? — zapytał doktór pewnego dnia, w dwa tygodnie po przybyciu maleństwa na Złoty Brzeg.
W pierwszej chwili Rilla była skłonna odpowiedzieć „tak“. Możnaby dziecko odesłać do Hopetown, przecież tam będzie miało również opiekę, a ona tymczasem odzyska wreszcie swą wolność. Ale... ale biedna matka nie chciała wszakże oddać maleństwa do przytułku! Rilli nie wolno było sprzeciwiać się jej życzeniu. Przytem tego samego ranka przekonała się, że dziecku przybyło osiem deka na wadze od chwili, gdy zaczęła się niem opiekować. Rilla była ogromnie dumna z tego odkrycia.
— Powiadasz... powiadasz tatusiu, że długo nie pożyje, gdy się je odda do Hopetown? — wyszeptała.
— Najprawdopodobniej. Nie będzie ono tam miało takiej opieki, a jest przecież bardzo delikatne. Ale wiesz, jakie obowiązki na siebie nakładasz, gdy je zatrzymasz nadal przy sobie, Rillo!
— Opiekuję się niem od dwóch tygodni i przekonałam się, że przytyło nieco, — zawołała Rilla. — Sądzę, że lepiej będzie zaczekać na jakąś wiadomość od jego ojca. Może on nie zechce umieścić dziecka w przytułku dla sierot, gdy po wojnie wróci do kraju.
Doktór i pani Blythe zamienili ze sobą rozbawione spojrzenia tuż za plecami Rilli. Już nic więcej nie mówiło się o przytułku w Hopetown.
W kilka dni potem uśmiech zniknął z twarzy doktora. Niemcy znajdowali się w odległości dwudziestu mil od Paryża. Straszliwe wieści przynosiły gazety o czynach Niemców w Belgji. Wśród ludzi starszych zapanowała dziwna gorączka.
— Pożeramy poprostu wiadomości z wojny, — mówiła Gertruda Oliver do pani Meredith, siląc się na uśmiech. — Studiujemy mapę i śledzimy każdy strategiczny ruch Hunnów. Ojciec Joffre nie skorzystał widocznie z naszych rad i Paryż musi się poddać.
— Czy zdobędą go, czy dłoń Wszechmogącego nie powstrzyma ich w ostatniej chwili? — szeptał John Meredith.
— Wykładałam w szkole, jakbym tonęła we śnie, — ciągnęła dalej Gertruda. — Potem przychodzę do domu, zamykam się w swoim pokoju i chodzę po nim, aż do zmęczenia. Wydeptałam już ścieżkę na dywanie Nan. Jesteśmy jakoś tak dziwnie bliscy tej wojnie. Posiada ona dla nas takie ogromne znaczenie!
— Niemcy są już u brzegów Sekwany. Trudno będzie uratować Paryż, — krakała kuzynka Zofja.
Kuzynka Zofja wzięła się ostatnio do czytania gazet i nauczyła się z nich doskonale geografii Północnej Francji. Nie nauczyła się tylko wymawiania francuskich nazw w swoim siedemdziesiątym pierwszym roku życia.
— Ja nie mam takiej złej opinji o Wszechmogącym i o Kitchenerze, — mówiła przekornie Zuzanna.
— Wiem, że taki Bernstoff w Stanach Zjednoczonych twierdzi, że wojna wkrótce minie i Niemcy wygrają. Mówiono mi również, że Księżycowy Brodacz ma takie same zdanie: ogromnie jest z tego zadowolony. Ja jednak mogłabym powiedzieć tym panom, że nie należy liczyć kurcząt, dopóki się nie wylęgną z jajek, jak również nie należy sprzedawać skóry niedźwiedziej, dopóki niedźwiedź jeszcze żyje.
— Dlaczego flota angielska nic nie robi? — oburzała się kuzynka Zofja.
— Przecież nawet angielska flota nie może płynąć po suchym lądzie, moja Zofjo. Panie doktorze, czy może pan mi powiedzieć, jak się to mówi: Rheims, Rajms, Ris, czy Rems?
— Myślę, że „Rajms“, Zuzanno.
— Ach, te francuskie nazwy, — narzekała Zuzanna.
— Słyszałam, że Niemcy zrujnowali zupełnie tamtejszy kościół, — wzdychała kuzynka Zofja, — a ja zawsze sądziłam, że Niemcy są chrześcijanami.
— Z tym kościołem to straszna historia, ale w Belgji była o wiele gorsza, — wtrąciła Zuzanna ponuro. — Jak pan doktór czytał o tem, że przebijali dzieci bagnetami, pani doktorowo, to pomyślałam sobie: „Ach, coby było, gdyby tam znajdował się nasz mały Jim!“ Przypaliłam wówczas zupę, jak o tem myślałam i chętnie wylałabym całą wazę gotującej zupy na tego podłego Kaisera, żeby niepotrzebnie nie żył na tym świecie.
— Jutro... jutro nadejdą nowe wiadomości o tem, że Niemcy są w Paryżu, — wyszeptała Gertruda Oliver drżącemi wargami.
Posiadała ona duszę, która ustawicznie cierpi, którą płonie ciemieniem całego świata. Niezależnie od osobistego zainteresowania wojną, Gertruda przejęta była myślą o upadku Paryża, o dostaniu się tego miasta do rąk barbarzyńców, którzy spalili Louvain i zbombardowali cudną katedrę w Rheims.
Lecz nazajutrz wczesnym rankiem nadeszły wiadomości o cudzie nad Marną. Rilla jak oszalała biegła ze stacji powiewając gazetą, opatrzoną wielkim radosnym tytułem. Zuzanna pośpieszyła, aby drżącemi rękami wywiesić przed domem flagę. Doktór padł na krzesło szepcząc:
— Dzięki Bogu!
Pani Blythe śmiała się i płakała naprzemian.
— Bóg wyciągnął dłoń i dotknął nią barbarzyńców, — rzekł pan Meredith tego wieczoru.
Rilla śpiewała na górze układając dziecko do łóżeczka. Paryż był uratowany, wojna miała się skończyć, Niemcy przegrali, teraz już na pewno będzie koniec. Jim i Jurek wrócą. Czarne chmury przeszły bokiem.
— Żebyś mi się nie ważył mieć dzisiaj w nocy boleści, — mówiła Rilla do dziecka. — Jak mi będziesz wrzeszczeć, to cię wpakuję w twoją niebieską wazę i odeślę do Hopetown pierwszym pociągiem. Masz teraz jakieś ładne oczy i nie jesteś już taki czerwony, jak byłeś. Ale włosów jeszcze nie masz i ręce masz dziwnie pomarszczone. Strasznie takich rąk nie lubię. Mam nadzieję, że twoja biedna matka wie o tem, iż leżysz teraz w miękkim koszyczku z butelką mleka i nie jesteś pod opieką tej starej wiedźmy Conover. Mam również nadzieję, że nie wie o tem, iż owego pierwszego ranka utonąłbyś w wanience, gdyby nie Zuzanna. Poprostu wyślizgnąłeś mi się z rąk. Dlaczego byłeś taki śliski? Nie, nie lubię cię i nigdy się chyba do ciebie nie przywiążę. Zastraszająco tyjesz i wkrótce staniesz się prawdziwie wytuczonem dzieckiem. Nie chcę, żeby ludzie mówili: „Jakiż to tłuścioch z tego maleństwa Rilli Blythe“, jak powiedziała wczoraj stara pani Drew na zebraniu Czerwonego Krzyża starszych. Wątpię, czy cię pokocham, ale chciałabym być chociaż dumna z ciebie.