Rilla ze Złotego Brzegu/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rilla ze Złotego Brzegu |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Księgarnia Czesława Kozłowskiego |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Salezjańska Szkoła Rzemiosł |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | Rilla of Ingleside |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Liege, Namur, a teraz znów Bruksela! — potrząsał doktór głową. — To mi się nie podoba...
— Nie trzeba tracić nadziei, panie doktorze. Mają ciągle do czynienia z narodami zagranicznemi, — mówiła Zuzanna z przekonaniem. — Zaczekajmy aż Niemcy pójdą przeciwko Anglji. Wtedy będzie zupełnie coś innego, mogę panu ręczyć.
Doktór znowu potrząsnął głową, lecz już z mniejszym smutkiem. Może wiara Zuzanny była słuszna, że linji granicznej Anglji nie zdołają przerwać nawet narazie zwycięskie wojska Niemiec, rekrutujące się z dziesiątków miljonów. W każdym razie, gdy nastał ten straszny dzień, a raczej pierwszy z szeregu strasznych dni, gdy nadeszła wiadomość, że armja angielska została wypchnięta z pierwszej linji frontu, na Złotym Brzegu wszyscy spoglądali na siebie z rozpaczą.
— To... to chyba nieprawda, — szepnęła Nan, odkładając gazetę.
— Czułam, że dzisiaj nadejdą złe wiadomości, — wtrąciła Zuzanna, — bo kocisko przemieniło się znowu dziś rano w Mr. Hyde‘a bez żadnego powodu, a to jest bardzo niedobry znak.
— „Odparta, pobita, lecz niezniechęcona armja“, — mruczał doktór, odczytując raz jeszcze komunikat londyński. — Czyż to może być armja angielska, o której się mówi w ten sposób?
— Jeszcze dużo czasu minie, zanim wojna się skończy, — wtrąciła pani Blythe z rozpaczą.
Wiara Zuzanny, która na chwilę przygasła, wybuchnęła znowu z triumfem.
— Należy pamiętać, pani doktorowo, że armja angielska, to nie jest flota angielska. Nie można o tem zapominać. Rosjanie też mają słuszność, chociaż Rosjan nie znam bliżej i nigdybym za nich nie ręczyła.
— Rosjanie nie zdążą na czas, aby uratować Paryż, — rzekł Władek ponuro. — Paryż jest sercem Francji, a droga do niego stoi otworem. Och, jakżebym chciał... — urwał nagle i wyszedł.
Po strasznym dniu mieszkańcy Złotego Brzegu postanowili otrząsnąć się jednak z przykrych przeczuć. Zuzanna pracowała gorączkowo w kuchni, doktór wyszedł do chorych, Nan i Di wróciły od zajęć w Czerwonym Krzyżu, a pani Blythe pojechała do Charlottetown na posiedzenie Głównej Rady Czerwonego Krzyża. Rilla po ulżeniu sobie i wypłakaniu się w Dolinie Tęczy, oraz zapisaniu kilku uwag w pamiętniku, przypomniała sobie, że powinna być dzielna i bohaterska. Uważała, że spełni bohaterski czyn, gdy w ciągu jednego dnia objedzie na siwym koniu Adama Crawforda całe Glen i przystań Czterech Wiatrów, zbierając przyrzeczone dary na Czerwony Krzyż. Jeden koń na Złotym Brzegu był kulawy, a drugim wyjechał doktór, nie było więc innej rady, tylko pożyczyć szkapę od pana Crawforda, która znana była z tego, że przystaje co kilka metrów i że utyka na jedną nogę. W porównaniu z wiadomością o tem, że Niemcy znajdowali się o kilka mil od Paryża, jazda taką szkapą wydała się Rilli całkiem przyjemna. Najważniejszą rzeczą było, aby podróż ta odniosła jakieś rezultaty.
Przed wieczorem Rilla znalazła się obładowana paczkami i pakuneczkami przy końcu ścieżki prowadzącej na wybrzeże i poczęła zastanawiać się nad tem, czy powinna wstąpić do domu Andersona. Andersonowie byli bardzo biedni i prawdopodobnie pani Anderson nie mogłaby się zdobyć na najdrobniejszy nawet datek. Z drugiej znów strony mąż jej, rodowity Anglik, który do wybuchu wojny pracował w Kingsport pojechał do Anglji, aby tam wstąpić do wojska i od tej pory nie dawał o sobie znaku życia. Pani Anderson mogłaby się czuć dotkniętą, gdyby Rilla jej dom ominęła. Postanowiła więc wstąpić. Później niejednokrotnie żałowała, że to uczyniła, ale były i takie chwile, kiedy samej sobie była wdzięczna za to.
Dom Andersonów był raczej małą zapadłą chatką, wznoszącą się na samem wybrzeżu i jakby ze wstydem kryjącą się między drzewami. Rilla przywiązała konia do sztachet i weszła do wnętrza. Drzwi były otwarte, a widok jaki się jej oczom ukazał, poprostu zatamował oddech w piersi dziewczyny.
Przez otwarte drzwi do małej sypialni, znajdującej się naprzeciw, Rilla ujrzała panią Anderson, leżącą na nieposłanem łóżku. Pani Andersen była martwa, nie ulegało to najmniejszej wątpliwości. Nie trzeba się było również zastanawiać nad tem, że opasła kobieta o czerwonej twarzy, siedząca u drzwi i paląca ze spokojem fajkę była żywa i zdrowa. Siedziała oparta o ścianę, patrząc obojętnym wzrokiem na porozrzucane w pokoju drobiazgi i na nieład panujący tutaj.
Rilla znała tę kobietę ze słyszenia i z widzenia. Nazywała się pani Conover i mieszkała w wiosce rybackiej. Była ona cioteczną babką pani Anderson i piła tak samo dużo, jak paliła.
Wiedziona pierwszym impulsem, Rilla chciała się cofnąć. Ale przyszło jej na myśl, że nie powinna tego czynić. Może ta kobieta potrzebowała jakiejś pomocy, chociaż wyraz jej twarzy świadczył o zupełnem zadowoleniu.
— Proszę wejść, — rzekła pani Conover, wyjmując z ust fajkę i spoglądając na Rillę małemi swemi szczurzemi oczami.
— Czy... czy pani Anderson naprawdę umarła? — zapytała Rilla nieśmiało, przechodząc przez próg.
— Nie żyje, jak Bozię kocham, — odparła pani Conover wesoło. — Wyciągnęła nogi przed pół godziną. Posłałam Jana Conovera do telefonu i może sprowadzi jakąś pomoc z wybrzeża. Pani jest doktorówna, co? Może krzesełko?
Rilla nie mogła dostrzec ani jednego krzesła, na którem nie leżałyby jakieś przedmioty. Postanowiła więc nie siadać.
— Czy śmierć nastąpiła nagle?
— Umierała już tak od czasu, gdy ten przeklęty Jim wyjechał do Anglji. Szkoda nawet takiego wspominać. Uważam, że umarła z powodu ostatnich wiadomości. To małe urodziło się czternaście dni temu i od tego czasu ona umierała, aż wreszcie dzisiaj umarła. Niktby się nie spodziewał.
— Czy mogłabym w czemś pomóc? — zawahała się Rilla.
— Może tak, ale pani także nie ma dzieci. Ja też nie mam. To małe wrzeszczy dniami i nocami. Już teraz nawet nie zwracam na to uwagi.
Rilla na palcach podeszła do kołyski i ostrożnie uniosła brudną kołdrę. Nie miała ochoty dotknąć dziecka, bo przecież do dzieci „nie miała najmniejszego pociągu“. Ujrzała brzydkie małe stworzonko o czerwonej pomarszczonej twarzyczce, owinięte w kawałek starego brudnego barchanu. Nigdy jeszcze w życiu nie widziała brzydszego dziecka. Jednakże uczucie litości i myśl o tej małej sierotce owładnęła nią całą.
— A co się stanie z tem dzieckiem? — zapytała.
— Pan Bóg wie! — odparła obojętnie pani Conover. — Min martwiła się bardzo o smarkacza, nim umarła. Mówiła ciągle: „Ach, co się stanie z mojem biednem dzieckiem?“ aż wreszcie grało mi to na nerwach. Ja tam nie mam zamiaru brać takiego kłopotu na głowę. Stara już jestem i chcę mieć spokój. Mówiłam Min, że smarkacza trzeba odesłać do przytułku dla sierot. Niech tam zostanie dopóki Jim nie wróci i nie zajmie się nim. Myśli pani, że zgodziła się na to? Ale to bardzo długa historja.
— Ale kto się zajmie dzieckiem do owego czasu, kiedy będzie je można oddać do przytułku? — niepokoiła się Rilla. Jakoś dziwnie los dziecka bardzo ją obchodził.
— Ja także o to pytam, — mruknęła pani Conover. Wyjęła znowu z ust fajkę i pociągnęła z dużej butelki, która stała przy niej. — Wogóle uważam, że dziecko nie będzie długo żyło. Chore jest. Min nigdy w to nie wierzyła. A co mnie to zresztą wszystko obchodzi.
Rilla odchyliła nieco dalej kołdrę.
— Przecież dziecko jest wcale nieubrane! — zawołała z przerażeniem.
— A kto je miał ubrać, chciałabym wiedzieć? — oburzyła się pani Conover. — Ja nie miałam czasu bo musiałam się zająć Min. Zresztą, jak pani już powiedziałam, nie znam się zupełnie na dzieciach. Stara pani Crawford była tutaj, jak się urodziło, wykąpała je i zawinęła w ten barchan i tak sobie leży. Zimna tu niema, chociaż się nie pali.
Rilla w milczeniu spoglądała na płaczące dziecko. Nigdy dotychczas nie widziała zbliska żadnej tragedji życiowej, nic więc dziwnego, że ta przemówiła do jej serca. Myśl o biednej matce, która odeszła do doliny cieniów, martwiąc się o swe dziecko, bolała ją dotkliwie. Żeby chociaż przyszła tu nieco wcześniej! Ale coby mogła zrobić, w czem mogłaby pomóc? Sama nie wiedziała, lecz coś na pewno musiałaby zrobić. Nie lubiła dzieci, lecz czyż mogła to maleństwo zostawić pod opieką pani Conover, która zaglądała co chwilę do wielkiej butelki i za parę godzin będzie już zupełnie pijana.
— Nie mogę tu zostać, — myślała Rilla. — Pan Crawford kazał mi przyjechać jeszcze przed kolacją, bo dziś wieczorem potrzebny mu jest koń. Och, co mam począć?
Uczyniła nagle, rozpaczliwe postanowienie.
— Zabiorę dziecko ze sobą do domu, — rzekła, — Czy mogę?
— Naturalnie, jeżeli pani tylko chce, — odparła pani Conover przyjaźnie. — Ja nie robię żadnych przeszkód. Niech je pani weźmie i wychowa.
— Trudno mi je zabrać, — martwiła się Rilla. — Jadę konno i mogę dziecko upuścić. Czy jest tu jakiś koszyk, do którego mogłabym je położyć?
— Żadnego koszyka nie widziałam. Wogóle nic takiego niema. Min była biedna i tak samo lekkomyślna, jak Jim. Niech pani otworzy tę szafę to znajdzie pani ubranie dla dziecka. Lepiej te łaszki zabrać z sobą.
Rilla wyjęła ubranko, tandetne, skromne szmatki, które biedna matka sama uszyła swemu dziecięciu. Ale to jeszcze nie rozwiązywało problemu przetransportowania dziecka. Rilla poczęła się bezradnie rozglądać dokoła. Ach, żeby tu była mama, albo Zuzanna! Wzrok jej spoczął na wielkiej, niebieskiej wazie, stojącej na komodzie.
— Czy mogę to wziąć i włożyć tutaj dziecko? — zapytała.
— A bo to moje. Tylko niech pani nie stłucze, bo Jim gotów zrobić awanturę, jak wróci. Przywiózł tę starą wazę z Anglji i powiada, że kilkadziesiąt lat jest ona w rodzinie. Obydwoje z Min nigdy jej nie używali, bo nie mieli co w nią nalać, ale Jim strzeże tej skorupy, jak oka w głowie. Ja tam nie mam żadnego przywiązania do garnków, z chwilą, gdy niema co w nie włożyć.
Po raz pierwszy w swem życiu Rilla Blythe dotknęła dziecka, podniosła je, owinęła w kołderkę i drżąc z obawy, żeby maleństwa nie upuścić, czy nie przełamać, ułożyła je w wielkiej wazie.
— Czy jest obawa, że może się zaziębić? — zapytała niespokojnie.
— Nic mu nie będzie, — odparła pani Conover.
Rilla troskliwie owinęła kołderką twarzyczkę dziecka. Maleństwo przestało płakać i spoglądało na nią dwoje wielkich czarnych oczu w małej brzydkiej twarzyczce.
— Ale niech go pani tak nie opatula, — doradzała pani Conover. — Przecież smarkacz musi oddychać.
Znalezioną grubą tasiemką Rilla przewiązała wazę.
— Poda mi to pani, jak wsiądę na konia?
— Bardzo chętnie, — zgodziła się pani Conoyer, wstając z trudem ze stołka.
I tak Rilla Blythe, która wszedłszy do domu Andersonów mogłaby przysiąc, że nienawidzi dzieci, odjechała stamtąd trzymając ostrożnie wielką niebieską wazę!
Myślała biedaczka, że nigdy już chyba nie dojedzie do Złotego Brzegu. Szkapa przystawała co kilka kroków. W niebieskiej wazie panowała zupełna cisza. Z jednej strony Rilla była uradowana, że dziecko nie płacze, lecz pragnęła, aby dało jakikolwiek znak życia. Może się zadusiło! Rilla nie śmiała odwinąć kołderki, lękając się wiatru, który dął teraz ze wzmożoną siłą. Z westchnieniem ulgi przybyła wreszcie na Złoty Brzeg.
Zaniosła wazę do kuchni, postawiła ją na stole, tuż przed Zuzanną i odchyliła kołderkę. Zuzanna zajrzała do wazy i po raz pierwszy w swem życiu skamieniała, nie mogąc słowa wymówić.
— Na miłość boską, co to jest? — zapytał doktór, który wszedł do kuchni w tej samej chwili.
Rilla opowiedziała mu całą historję.
— I przywiozłam je tutaj, tatusiu, — kończyła. — Nie mogłam przecież maleństwa tam zostawić.
— I co masz zamiar z niem zrobić? — zapytał doktór chłodno.
Rilla nie spodziewała się takiego zapytania.
— Możemy... możemy przecież je tutaj zatrzymać trochę... nieprawdaż... dopóki wszystkiego się nic załatwi? — wybąkała zażenowana.
Doktór Blythe spacerował po kuchni przez chwilę podczas, gdy dziecko na tle białych ścianek wazy zaczęło dawać znaki życia.
Nagle doktór podszedł do Rilli.
— Małe dziecko wymaga troskliwej opieki i sprawia ono dużo kłopotu w gospodarstwie, moja Rillo. Nan i Di w przyszłym tygodniu wyjeżdżają do Redmond, a mama i Zuzanna nie mają czasu na żadne dodatkowe zajęcia. Jeżeli chcesz zatrzymać to dziecko, to musisz sama się niem zająć.
— Ja! — zawołała Rilla z przerażeniem. — Tatusiu, przecież jabym nie mogła!
— Młodsze od ciebie dziewczęta opiekują się dziećmi. Zarówno ja, jak i Zuzanna możemy ci służyć radą. Jeżeli nie możesz się tego podjąć, to dziecko trzeba odesłać zpowrotem do pani Conover. Prawdopodobnie nie będzie żyło długo pod taką opieką, bo zdaje się, że jest bardzo wątle i delikatne. Wątpię nawet, czy możnaby się było odważyć odesłać je do domu dla sierot, ale przecież trudno przemęczać matkę i Zuzannę.
Doktór wyszedł z kuchni z poważnym wyrazem twarzy. W głębi duszy był przekonany, że mały przybysz, dotychczasowy mieszkaniec niebieskiej wazy pozostanie z pewnością na Złotym Brzegu, lecz chciał się przekonać, czy Rilla zdolna jest do jakichkolwiek poświęceń.
Rilla usiadła, spoglądając z rozpaczą na dziecko. Niedorzecznością było myśleć, że ona się niem zajmie. Ale ta biedna, nieszczęśliwa matka, która umierając martwiła się o niemowlę... Ta straszna pijaczka Conover!
— Zuzanno, co trzeba robić z takiem dzieckiem? — zapytała ze smutkiem.
— Trzeba je trzymać w cieple, kąpać codziennie, zważać na to, żeby woda nie była ani za zimna, ani za gorąca i karmić co dwie godziny. Jak jest chore to trzeba przykładać gorące kompresy na brzuszek, — mówiła Zuzanna, przejęta ważnością chwili.
Dziecko zaczęło znowu płakać.
— Musi być głodne, trzeba je w każdym razie nakarmić, — zawołała Rilla z rozpaczą. — Powiedz, co przygotować, to się niem zajmę.
Pod kierunkiem Zuzanny przygotowana została porcja mleka z wodą, a odpowiednia butelka znalazła się w gabinecie doktora. Wówczas Rilla wyjęła dziecko z wazy i nakarmiła je. Przyniosła ze strychu stary koszyk i ułożyła w niem uśpione maleństwo. Niebieską wazę odstawiła do śpiżarni. Uczyniwszy to wszystko usiadła i poczęła rozmyślać.
Rezultatem tych rozmyślań było, że gdy dziecko zbudziło się, pobiegła natychmiast do Zuzanny.
— Postaram się niem zaopiekować, Zuzanno. Nie mogę przecież pozwolić, aby je odesłano zpowrotem do pani Conover. Powiedz mi, jak je wykąpać i ubrać.
Znowu pod kierunkiem Zuzanny Rilla wykąpała dziecko. Zuzanna nie śmiała zaofiarować swej pomocy, bo doktór siedział w salonie i w każdej chwili mógł wejść tutaj. Nauczona doświadczeniem Zuzanna wiedziała, że jeżeli doktór Blythe czegoś zabroni, to lepiej z nim nie zaczynać. Rilla zacisnęła zęby i w milczeniu spełniała swe obowiązki. Boże święty, ileż takie małe dziecko ma dołeczków i fałdeczek na ciele! Zanurzyć je w wodzie, to znów nie jest takie trudne, ale żeby choć na chwilę przestało wrzeszczeć! Że też takie małe stworzenie może narobić tyle hałasu. Wrzaski dziecka słychać było na całym Złotym Brzegu od piwnicy do strychu.
— Zuzanno, może uczyniłam mu jakąś krzywdę, jak przypuszczasz? — pytała Rilla z niepokojem.
— Nie, maleńka. Małe dzieci boją się kąpieli, jak ognia. Każdy początek jest trudny. Kąpiąc maleństwo trzymaj rękę pod plecami i bądź zupełnie spokojna.
Bądź spokojna! Rilla oblana była zimnym potem od stóp do głowy. Gdy dziecko zostało wytarte, ubrane i nakarmione nową butelką mleka, Rilla odczuła dopiero prawdziwe zmęczenie.
— A co mam z niem zrobić w nocy, Zuzanno?
Dzieci we dnie były straszne, a w nocy wszystkie przecież wrzeszczały.
— Postaw koszyk na krzesełku przy łóżku i okryj maleństwo mocno kołderką. Będziesz musiała karmić je dwa razy przez noc, więc odrazu naszykuj sobie maszynkę spirytusową, która leży na strychu. Jak nie będziesz sobie mogła dać rady, to zawołaj mnie, przyjdę natychmiast, choć doktór na pewno mnie zwymyśla.
— Zuzanno, a jak ono będzie płakać?
Jednakże dziecko nie płakało. Było to godne podziwu, lecz prawdopodobnie nie płakało dlatego, bo miało pełny żołądek. Spało spokojnie prawie przez całą noc, ale zato Rilla nie spała. Nie mogła zasnąć z obawy, aby dziecku się coś nie stało. O trzeciej w nocy zagrzała mleko z głębokiem postanowieniem nie wzywania Zuzanny. Ach, czyż ona śniła? Czy to była naprawdę ona, Rilla Blythe, zajmująca się z taką troskliwością niemowlęciem? Nie troszczyła się o to, czy Niemcy zbliżali się do Paryża, nie troszczyła się nawet o to, czy byli już w Paryżu, byleby tylko dziecko nie płakało, byleby się nie zachłysnęło, nie zaziębiło i nie dostało konwulsyj. Niemowlęta bardzo często miewają konwulsje, nieprawdaż? Och, dlaczego zapomniała zapytać Zuzannę, co ma uczynić, jeżeli dziecko dostanie konwulsyj? Przyszło jej na myśl, że ojciec bardzo dbał o zdrowie mamy i Zuzanny, a o jej zdrowie? Czyż sądzi, że będzie tak mogła dłużej nie sypiać? Ale obecnie cofnąć się przecież nie wypadało. Ona, Rilla, nigdyby tego nie uczyniła. Będzie się opiekowała tem małem stworzonkiem, choćby to miała nawet przypłacić własnem życiem. Przestudiuje książkę o higjenie dziecka i nie potrzebne jej już będą niczyje rady. Nie zwróci się z niczem do ojca, nie będzie dręczyć matki, tylko od czasu do czasu zapyta o coś Zuzannę. Wtedy dopiero zobaczą!
Tak było do chwili przyjazdu pani Blythe w dwa dni potem, która zaraz na wstępie zapytała Zuzannę, gdzie jest Rilla. Zuzanna odpowiedziała z najpoważniejszą miną:
— Jest na górze, pani doktorowo, kładzie swoje dziecko do łóżeczka.