Risztau/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Risztau |
Pochodzenie | Risztau; Pustelnia w górach; Czukcze |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od owej strasznej chwili, gdy trzęsienie ziemi zbudziło Selima i Wichlickiego, a nagła powódź zmusiła ich uciekać na skały, nieszczęściom nie było końca. W pierwszym momencie rozbiegli się, uchodząc naoślep przed wodą, która z rykiem pędziła za niemi, nieledwie chwytając ich za nogi. Lecz, gdy znaleźli się już dość wysoko, z pierwszego strachu ochłonęli, a po złagodniałym szumie i bełkotaniu wody poznali, że przybór zostawili daleko poza sobą, zaczęli się nawoływać. Pierwszy odezwał się Wichlicki. Czerkies mu odpowiedział, ale, choć był niedaleko, oznajmił, że nie śmie się ruszyć, gdyż nic nie widzi; radził więc zaczekać do rana. Czekali, otoczeni grubemi ciemnościami, a głuche grzmoty, drżenie gór i szamotanie się wody ostrzegało ich, że to jeszcze nie koniec przygody. Całą jej doniosłość zrozumieli wtedy dopiero, gdy światłość dnia rozjaśniła tuż pod ich stopami rozlaną ogromną taflę szarego, brudnego jeziora. Na pozór powierzchnia jego wydawała się spokojną, ale uważne oko mogło dostrzec nieustające drganie, wywoływane jakimś potężnym cząstkowym ruchem, nieprzerwanym dopływem wody, pochłaniającym coraz to nowe obrzeża piasku, kamieni i łąk. Woda podnosiła się coraz wyżej, trzeba więc było uciekać co prędzej z tych wąwozów o prostopadłych ścianach. Selim proponował udać się w górę, nie w dół rzeki, gdzie było wyjście; ale Wichlicki nie zgadzał się na to, gdyż pamiętał dobrze, że tam urwiska były liczniejsze i bardziej strome.
— W dole zasypią nas kamienie! Tam wody dużo, wyjścia nigdzie niema... Trzeba iść na Risztau! — upierał się góral.
Wichlicki po krótkim wahaniu ustąpił.
Przed odejściem przeszukali brzegi w nadziei, że woda wyrzuciła choć cokolwiek z porwanych im rzeczy. Napróżno: przepadł muł, cenne zbiory, zapasy żywności, odzież, broń — wszystko znikło bez śladu. Został tylko karabin, woreczek z nabojami i kindżał, które zdążył schwycić Selim, tudzież zawiniątko niepotrzebnych rupieci, uratowane w zamieszaniu przez Wichlickiego. W zawiniątku znajdowało się: mydło, szczoteczka do zębów, igły, nici, nożyczki i inne drobiazgi, ale na szczęście — było i pudełko zapałek.
Poszli krawędzią niezalanych upłazów. Na jednej z łąk natknęli się na stado „żeranów“, z których Selim dwa zastrzelił. Tego dnia nie poszli dalej; całą noc palili ogień, krajali mięso w drobne paski, suszyli je i wędzili. Ustał huk walących się skał i trzęsienie ziemi. Powódź jednak wzrastała. Nad ranem woda podeszła pod samo ich obozowisko. W dalszej podróży coraz częściej zastępowały im drogę strome cyple i ostre poszczerbione grzebienie, na które wedrzeć się było niepodobieństwem. Woda już je była podmyła, musieli więc brnąć w niej, a miejscami nawet płynąć. Groza położenia szybko wzrastała. Próbowali więc wdzierać się na szczyty, narażając na trudności, które przed godziną wydawały im się nie do zwalczenia. Gdy już ręce i nogi nie miały za co chwycić, wracali nieraz ze znacznych nawet wysokości.
Tymczasem w dole z przerażającą szybkością znikały gzymsy, dające przejście. Wkrótce drogę przecięła im zwarta kolumnada skał, prosto wystających z wody. Szaleństwem byłoby myśleć o przebyciu wpław takiego korytarza z bronią, z żywnością, przez wodę bardzo zimną; tymbardziej, że dalej w górze było prawdopodobnie więcej takich pułapek. Wichlicki nie chciał iść, Selim nie upierał się już przy swoim, tylko żałośnie na szczyty spoglądał.
Wrócili więc; ale powódź już przecięła im odwrót; przywiązawszy żywność i rzeczy na głowach, brnęli mieliznami, drżący i skostniali od zimna, aż stanęli na przeciwnym brzegu.
Ale i tu rachuby ich zawiodły: położenie nie polepszyło się bynajmniej. Zrozpaczeni, wybrawszy najbardziej pociętą i najwięcej nierówności mającą opokę, zaczęli po niej, niby po gzymsach ogromnego tumu, piąć się w górę, wsadzając palce w szczeliny. Ciężko dysząc, przylgnąwszy piersią do skały, z rozkrzyżowanemi rękoma, posuwali się zwolna, jak drobne robaczki po niebotycznym urwisku, lękając się spojrzeć w dół, gdzie błyszczało pod niemi stalowe zwierciadło jeziora. Byli już na połowie wiszaru, gdy Wichlicki, który uważał sobie za obowiązek iść pierwszy, zerwał się i spadł z kamieniem w ręku. Selim widział, jak leciał; słyszał, jak plusnęła woda, ale nie mógł się obejrzeć; natychmiast jednak zaczął się cofać ostrożnie, co mu za brało więcej czasu, niż wejście na górę. Znalazł Wichlickiego siedzącego już na brzegu; był blady i w mokrych rzeczach szukał pudełka z zapałkami.
— Nie zamokło — rzekł, uśmiechając się z trudnością.
Selim spostrzegł, że lewa jego ręka zakrwawiona wisiała bezwładnie.
— Bóg jest wielki! — szepnął, powiesił karabin na złomie i usiadł koło pana.
Młodzieńca ocaliła głęboka woda; rękę tylko stłukł sobie mocno: opatrzyli ją, przewiązali i przenieśli obozowisko na najwyższy punkt stoku, gdzie skały schodziły się pod kątem. Selim w miejscu zacisznym, nakrytym występem urwiska, zatknął w szparę kindżał, na nim powiesił naboje i karabin, poczym, uporządkowawszy trochę i oczyściwszy miejsce, poszedł szukać drew na ogień, rwać trawy i wici na pościel. Wichlicki tymczasem robił znaki na skale w celu zmierzenia szybkości przyboru. Obaj załatwili się prędko.
Zbocze było prawie nagie, więc zbieranie mchu i zieleni nie zajęło dużo czasu; z drzewem trudniejsza była sprawa: trzeba było wyławiać je z wody, czatując na fale, które je przynosiły do brzegu.
Siedzieli w milczeniu u słabo tlejącego ogniska, zapatrzeni w wodę pozornie nieruchomą, na której powierzchnię kiedyniekiedy tylko w różnych miejscach wypływały bąble, a źdźbła trawy, patyki i piana od wydętego środka leniwo dążyły ku brzegom. Rozsiany blask słońca, zakrytego przez urwiska, słabo odbijał się w toni mętnej i zapylonej.
— Pół stopy... dwie i pół stopy na dobę. Mamy zapasu na pięć dni... — rzekł Wichlicki, uważnie obejrzawszy znaki. — Co myślisz, Selimie, jak prędko z aułu mogli dać znać o wypadku?
— Myślę, panie, że nie śpieszyli się bardzo...
Wichlicki odwrócił głowę i znowu umilkli na długo.
Pociemniały szare skały, ściemniło się niebo nad niemi, zorza purpurową światłością zalała wąwóz i krwawo zabarwiła jezioro. Muzułmanin zdjął beszmet, starannie rozpostarł go na brzegu, poczym, rozzuwszy się, stanął na nim i zaczął modlić się, z twarzą zwróconą ku wschodowi. Klękał, szeptał, bił czołem, wstawał i miedzianą twarz z niemą prośbą wznosił do góry. Wichlicki rzucił się na stos mchu i patrzał na blado migocące nad skałami gwiazdy.
Z zachodem słońca blizkość lodowca silniej czuć się dała; powiał chłód przejmujący, a nad powierzchnią wody zaczęły snuć się siwe opary, zaczęły one wykwitać ze szczelin skalnych, drobnemi obłoczkami staczać się ze szczytów. Wkrótce cały spód wąwozu zatonął w mlecznej ich białości; tylko niebo nad niemi pozostało szafirowe, iskrzące się i czyste.
Wichlicki siadł bliżej ognia, obok Selima.
— Czy ty masz tam kogo w górach, Selimie? — zapytał Czerkiesa.
— Nie mam nikogo, panie. Bracia moi zginęli na wojnie. Ród mój wyszedł do Turcji. Sam zostałem jak wilk i nikt się o mnie troszczyć nie będzie... Prędzej o tobie wspomną twoi rodacy z podgórza.
Twarz Wichlickiego gorącym pokryła się rumieńcem.
— Nie zrozumiałeś mię, Selimie. Pytam o innych, o tych, co pomóc nie mogą, a będą płakali po tobie!
— O tak! Mam żonę i kilkoro dzieci.
— Wiesz co, Selimie, ty mię tu zostaw! Przeszkadzam ci, jestem niezręczny... chowałem się w miastach... Sam wydostaniesz się może... Wtedy pójdziesz...
— Nie kończ, panie! Nie godzi się słuchać!... Czerkies nie porzuci towarzysza... Byłeś mi w drodze nie panem, lecz przyjacielem... Zresztą wydostać się stąd niepodobna... Bóg widać chce, abyśmy tu obaj zginęli.
— Poco mówić o zgonie?... Jeszcze czas... mamy broń, żywność, ogień... Jeszcze wody może zacząć ubywać... Myślałem, że zamiast siedzieć bezczynnie, będziesz wolał... A dla mnie wszystko jedno... nawet wolałbym umrzeć sam... Możeby ci się udało ludzi sprowadzić.
— Sześć dni czasu trwałaby droga... Nie mam jedzenia, odzieży... Trzebaby było iść przez lody... Sam powiedziałeś, że przybór wody zostawia nam tylko pięć dni czasu... Zresztą wyjścia stąd niema... Sam próbowałeś... Niech się stanie, jak Bóg postanowił...Ty, panie, trzęsiesz głową... Ty, widziałem, nie modlisz się nigdy... Wasz Bóg to przecie także Bóg!...
— Wierzę tylko w ludzi, Selimie. Tak się stało...
Zamilkli.
— Ludzie daleko, nie usłyszą, Bóg pokazał potęgę swoją!... — posępnie mruknął muzułmanin. — Nikt się zresztą nie odważy... chyba Jurek...
— Jurek nie przyjdzie — rzekł cicho Wichlicki.
— Widzisz! Więc poddać się trzeba woli Boga... Gdyby choć pochowali nas!... Wszak twoi możni naczelnicy szukać cię będą?...
Wichlicki nie odpowiedział. Nic go to nie obchodziło, co się stanie potym, gdy ich woda zaleje. Wątpił, czy „naczelnicy“ troszczyć się o niego będą... Pożałują może, pogadają i koniec... Ale nie uważał za właściwe mówić o tym Selimowi, a chcąc przerwać rozmowę, która na drażliwe zaczęła wchodzić tory, udał, że śpi. Nie zasnął jednak, a gdy po pewnym czasie poszedł obejrzeć stopień przyboru, zauważył, że Selim podniósł też głowę i powiódł za nim błyszczącemi oczyma.
Kiwnął mu głową i w milczeniu położył się na wilgotnym posłaniu.
Mglisty poranek rozwidnił wąwóz. Skały, woda — wszystko było tosamo, tylko brzegu mniej mieli przed sobą. Chmury, płynące nizko, czepiały się krawędzi urwisk, strzępy ich w kłębach staczały się aż na dół. Woda cicha, szara lizała kamienie drobnemi falami. Selim leżał nawznak, bez ruchu, a Wichlicki, z głową wspartą na ręku, biegł wzrokiem za drobnemi karbami wód, wpatrywał się w migotliwą łuskę potwora, bez wytchnienia pożerającego im z pod nóg ziemię. Chwilami wyobrażał sobie, jak te fale będą lizały i kołysały jego ciało i Selima, opiłe, martwe, zimne trupy, jak oni będą się stukali głowami o skały, i ogarniało go wówczas uczucie niepohamowanego wstrętu, dzikiej, przejmującej grozy... Nie rozpaczał, nie buntował się... wiedział, że musi umrzeć, a to musi jak stal płytka przecinało wszelkie rozumowanie, wszelkie żałości. Ciążyła mu jednak bezczynność, rojem obsiadały myśli, boleśniejsze niż śmierć... Wolałby ginąć w walce, w szamotaniu się... Jeśli przekona się, że niema już nadziei, rzuci się i popłynie...
— Opowiedz co, Selimie!... Opowiedz, jak byłeś na wojnie... Skąd jesteś, gdzie mieszkasz? kto są twoi?... Wszak ja o tym nic nie wiem... nic mi nigdy nie mówiłeś...
— Nie pytałeś, panie! — odrzekł Czerkies, a Wichlickiego przykro dotknął ten łagodny wyrzut. — Jestem stary i stare to dzieje, mało komu znane; tobie jednak, panie, opowiem je przed śmiercią. Kiedyś siedział w miasteczku, zauważyłeś pewnie na południu duże góry, pokryte lodowemi szczytami. Stamtąd jestem. Nie w górze jednak wśród kamieni mieliśmy nasz auł, lecz w dole, wśród lasów, gdzie rosną słodkie kasztany, orzechy i wino dojrzewa... Mój ojciec był rycerzem, „uzdeniem“, miał dużo ziemi, a w górach stada baranów, krów i koni. Strzegli ich naprzemian starsi bracia... Czterech miał stary synów i trzy córki; ja byłem przedostatni. O wojnie słyszałem od urodzenia, ale była daleko; nie wierzyliśmy, żeby kiedy do nas przyszła. Aż tam, gdzie teraz jest miasteczko, pewnego razu zatrzymały się okręty; wysadzili żołnierzy, wytoczyli działa, poczęli sypać szańce. Oddziały krążyły po okolicy, zaczęła się wojna. Dwaj moi starsi bracia zasłynęli już wcześniej, jako „abrecy“. Pytano się o nich. Zabrano ojca. Ja z młodszym bratem pilnowaliśmy wtedy stad w górach. Ogarnęła nas rozpacz. Matka wykupiła starego: dała dużo pieniędzy. Córkę młodszą, śliczne dziecko, sprzedać musiała. Powieźli ją handlarze do Stambułu. Ojciec, jak tylko wrócił, zabrał nas, dobytek i ruszył w góry, na same szczyty. Mówił, że lepiej zginąć, niż być niewolnikiem. Było nam tam i zimno i ubogo. Niedługo zostawaliśmy na miejscu. Wybuchła powszechna święta wojna. Jeden z braci przyniósł nam wieści o niej. Stary wziął nas, konie co lepsze i poszedł. W sakli została matka z drugą siostrą. Stary był oczytany w pismie, świątobliwy i roztropny, więc go zrobiono „miurydem“, naczelnikiem. Często prowadził nas na bój, a zawsze szczęśliwie. Nakoniec zginął brat starszy, ja zostałem ranny. Cofnęliśmy się w góry, gdzie mieliśmy kryjówkę na cyplu skały. Można było tam dostać się tylko po wązkim, jak ostrze szabli, przesmyku. A że nikt o tym przejściu nie wiedział, zlatywaliśmy jak sępy stamtąd, przynosili bogatą zdobycz, przyprowadzali kobiety. Cośmy wsi spalili, krwi przeleli — nie przeliczyć! Służyliśmy, jak kto umiał, Allachowi; nie było pośród nas zaprzańców, a gdy się jeden znalazł, zginęliśmy wkrótce, bo niema nic gorszego nad zdradę! Wypędziliśmy łotra, który nie szanował obyczaju i skrzywdził towarzysza. Trzeba było go zabić... Popełniliśmy omyłkę!... On przyprowadził żołnierzy. Podczas mgły wdarli się do przesmyku do naszego gniazda, gdyż my, pewni bezpieczeństwa swego, nie stawialiśmy straży. Zeszli nas śpiących; szczęk oręża obudził niektórych. Rzucili się do broni. Żołnierze zaczęli mordować nas bagnetami i strzelać prosto w twarz. Mój stary walczył jak lew, chciał wyprzeć wrogów, zrzucić ich w przepaść — nie mógł. Napływali jak fala i zabili go nakoniec. Zaleli plac cały i posuwali się ku nam, a my staliśmy nad brzegiem przepaści. Mój brat, dziecko jeszcze, nie wytrwał, — gdy żołnierze podeszli blizko i strzelili, padł na kolana, broń rzucił i zaczął wołać: „Pardon, brat!“ Przebiłem go kindżałem. Czerkies nie zna „pardon“; żołnierz nie zna „brat“. Potym każdy z nas schwycił żołnierza i rzucił się z nim w przepaść. Górale umieją się z gór staczać, ale wielu z nas zginęło. Ja złamałem rękę. Potym długo błąkałem się w górach. Nie szukali mię, myśleli, że umarłem. Później poszedłem do Turcji. Byłem w Mekce i mam biały zawój „chadżi“. Służyłem w konnicy sułtana. Ale nie mogłem wytrzymać. Tęskniłem do słodkiego powietrza naszych gór. Wróciłem. Na miejscu, gdzie był nasz auł, wyrósł las. Ledwie znalazłem ślady jego w gąszczu. Wyschły zdroje, znikły pola, zarosły ścieżki, pozawalały się mosty; „sakle“, leżące w górach, pokrył powój... Po grobach ojców włóczyły się niedźwiedzie, ryły je dziki... Chciałem oddychać tutejszym powietrzem... Służyłem za „czapara“ w policji, aby się wysłużyć. Potym za uciułane pieniądze kupiłem kawałek gruntu, trochę bydła, koni; ożeniłem się, mam troje dzieci... Nie wystarczało nam na życie, bo grunt lichy, wiatry zimne, a w dolinach blizko morza niewolno... Zacząłem panów na polowania w góry prowadzać. Brali mię, gdyż umiem po rosyjsku... Dobrze płacili... Znają mię w górach i nikt nie powie, że Selim zły, nie dotrzymuje słowa, nie mówi prawdy... Selim nie boi się śmierci... Selim przywykł umierać... Ale Selim zgrzeszył, sprzedał duszę za ciepły powiew od morza, za kamienie rodzimych gór... Cała jego nadzieja w miłosierdziu Boskim... Będzie... jak On zechce... Gdyż On jest wielki, a wyroki jego są niezłomne... Czerkies umie umierać... Niech się mój pan o Selima nie troszczy...
Wichlicki chciał odpowiedzieć, ale surowe, prawie okrutne spojrzenie Selima powstrzymało go. Obawiał się, by podrażniony Czerkies objaśnienia jego nie wziął za przestrach. A wiedział, że nic bardziej poniżyć go nie mogło w oczach tego górala, który lubił go właśnie za jego zuchwałą odwagę. W milczeniu przeto patrzał w głąb wąwozu, który zupełnie zatkały ciężkie dżdżowe obłoki. Deszcz mżył już, echo przynosiło odgłosy potężnych grzmotów, odzywających się stronami. Wicher wpadał w skaliste korytarze i gwiżdżąc przelatywał je, wydymał rdzawe fale, kłębił chmury. Nakoniec lunęło, jak z wiadra. Ze zrębów skał spływać na nich poczęły potoki błota; musieli razem z ogniem schronić się od nich co prędzej. To im na chwilę kazało zapomnieć o żółtych, pianą pokrytych bałwanach, wybiegających ku nim z pod mgły.
Noc znowu była pogodna, gwiazdami iskrząca się; tumany na dół opadły. Gdy uspokoiły się rozkołysane wody, Wichlicki poszedł obejrzeć wysokość przyboru i nie mógł powstrzymać okrzyku przerażenia. Ten deszcz skrócił im życie o dzień cały! A gdy od pierwszej chwili nie dostawało im całej doby do czasu możliwego przybycia pomocy, teraz zabrakło już dwuch dni! Wrócił, usiadł i wmawiał w siebie, że wszystko stracone, że najlepiej nie myśleć, nie liczyć, lecz spokojnie czekać końca, jak Selim. Czyżby ten dziki człowiek był istotnie od niego mężniejszy?! Prawda, on w modlitwie mógł znaleźć ukojenie. Szczęśliwy! Wichlicki też miał w duszy jakieś urywki, jakieś wyrazy, ale z nich hymnu potężnego, jasnego, któryby mu duszę rozświetlił, ułożyć nie umiał. Tymczasem twarz Czerkiesa taką zdradzała chwilami ekstazę... A jednak i on nie spał! Drżał i zębami szczękał od chłodu i wewnętrznego wzburzenia, skulony w nędznym legowisku. Gdybyż choć trochę ciepła i jasności!
Burza nie pozwoliła im uzbierać drew, ogień przeto tlił się zaledwie, podtrzymywany mokrym mchem i liśćmi z pościeli. Wichlicki chciał koniecznie zasnąć: kurczył się, zbierał w sobie, skupiał ciepło i chwilami zapadał w odrętwienie, pełne widziadeł, z którego budził się jeszcze bardziej rozbity, chory, z utęsknieniem wyglądający słońca. Oblegały go roje myśli, które za dnia umiał tłumić. Widział to, „czego już nie ujrzy“. Widział Helenę spłakaną, rozżaloną, i matkę pogrążoną w boleści... Ręce ku nim wyciągał i wołał głosem wewnętrznym:
— Przebaczcie!
Serce mu pękało, całą istotą buntował się przeciw gwałtowi, zwolna spełniającemu się nad niemi... Helena młoda — myślał — pocieszy się! Nikt ją już więcej może nie spróbuje wyprowadzić w świat szerszy... zostanie tutaj... Wyjdzie za Szymona... ale nieraz jeszcze się uśmiechnie... Nie! byle nie za Szymona!... Niechby wyszła za Jurka!... Ale matka... matka!... Dla niej zgon jego wniwecz obróci dwadzieścia ośm lat pracy i troski... Miała jego jednego, a teraz zupełną będzie sierotą!...
Gdybyż choć zostawił co po sobie! Jaką wielką pracę, jaki ślad! Taka kobieta, jak jego matka, zniosłaby cios mężniej... Ale on nie zostawił nic, nic... prócz pensji, którą być może wyznaczy jej Towarzystwo... Dotychczas wznosił tylko fundament... W uniwersytecie żył odosobniony, zdobywał wiedzę... potym walczył o majątek, stanowisko... Choć go mieli za zimnego, oschłego praktyka, kochał jednak to, co inni kochali, tylko po swojemu... A choć milczał, nieraz burza w nim wrzała...
— Bo zaleliby mię, zaleli, jak teraz te fale zaleją — myślał z goryczą o ludziach. — Ba! gdyby był wiedział, że się wszystko tak rychło skończy, może... nie rozpychałby tak gwałtownie, nie deptał, wdzierając się wyżej... Wszak nie mógł inaczej... pracował dla siebie, dla chleba... Ale gdyby mu zostawili trochę więcej czasu, wypłaciłby się, oddał... Tak wszyscy przecie... Szczęśliwi ci, którzy, tocząc kruszynę, wierzą i upewniają drugich, że pchają góry przed sobą.
Ale natychmiast wyobraźnia jego ruchliwa i czuła przedstawiła mu zupełnie inny obraz... Widział całe morze drobnych drgnień pojedyńczej woli, składających się na potężne, majestatyczne ruchy dziejowej fali... Ci działają, których wysiłki zlewają się harmonijnie z ruchami wszystkich... ku słońcu. Cierpią, fala wyrzuca ich często, wiatr w pianę rozbija, ale — żyją!... On nie ciągnął nigdy w stronę przeciwną, ale nie żył... był bierny, istniał, jak kamień istnieje; więc nie będzie miał nieśmiertelności, nie będzie miał własnym piętnem naznaczonych czynów, a teraz nie ma spokoju; zostanie po nim tylko puste miejsce i żal u blizkich mu osób...
O tak: trzeba, aby każdy czyn, każdy ruch nasz zawierał jasną cząstkę ideału, inaczej... wszystko jest śmiercią, znikomością, martwotą... powtarzał sobie. Ale wszystkie te uwagi, rozmowy, rozmyślania w istocie ślizgały się po wierzchu jego świadomości. Wszystko mroziła, pozbawiała życia jakaś zimna, twarda bryła, w jaką stężała nagle jego dusza, jaką czuł wciąż wewnątrz siebie, gdzieś w okolicy serca. Marzenia posępne jak zmora nie słuchały żadnych dowodzeń. Dziwił się, że z takim trudem i przymusem wspomina Helenę, matkę, innych...
Zerwał się wietrzyk. Szmer fal, lekko uderzających o głazy ukryte we mgle i ciemnościach, wrócił go do rzeczywistości. Słuchał ich szeptu miarowego, kojącego i zwolna uspokajał się — cichła paląca rozpacz, burzliwe wrzenie. Czuł się wyczerpanym. Miejsce ich zajmowała smutku pełna pokora i dziwna, niewytłumaczona tkliwość. Przestał się oburzać, dręczyć, nie pragnął nawet; tylko w duchu chylił się do stóp społeczeństwa, które go wychowało i stworzyło, do stóp matki, Heli, pani Strasiewiczowej — wszystkich tych znanych i nieznanych mu istot, które mógł dotknąć, ból zadać, lub z których ofiar korzystał.
— Przebaczcie! — mówił szeptem. — Zawiodłem was... Znikam i unoszę z sobą wasze wysiłki... Znikam! Ach, jakbym pragnął żyć, jakbym żyć pragnął! Poznać wszystko i zużyć włożone we mnie siły. Jak chłop orałbym grunta... byłbym z temi... najniższemi... najbiedniejszemi... Nigdy fałsz, nawet słowo dwuznaczne nie skalałoby ust moich.
Czuł żal, że nie może, że nie będzie tym wymarzonym... Brud drobnych fałszów, zamilczeń, ustępstw, jakie w rozmaitych życia okolicznościach musiał był spełniać, palił go teraz, jak ślady haniebnego piętna. Leżał bez ruchu i jęczał w gorączce.
Naraz wydało mu się, że chęcią, całym jestestwem jest inny! Stały, czysty, niezłomny... oczyścił się, odmienił... ale za chwilę już go nie będzie... I wszystko leciało w ciemną przepaść rozpaczy wobec tego jednego wyrazu: śmierć. Przywaliła go góra, która na każdego czyha, którą każdy razem z sobą nosi, ale jej nie widzi! Czy nie lepiej rzucić się i skończyć odrazu?! Nie, stanowczo, on nie ma duszy ze stali! On nędzny i słaby, nie w stanie myśleć spokojnie o śmierci!
Wtym zdawało mu się, że z wyżyn górskich jakaś mglista postać niewieścia z płaczem chyli się ku niemu i wypowiada imię jego w długim szeregu zmarnowanych synów. I znowu ogarnęły go i żal i tkliwość. A co jeżeli go żałują i szukają, a on na dzień, na godzin kilka przed wyzwoleniem z własnej umrze ochoty? Nie, on będzie czekał do ostatniej chwili! Będzie wyciągał duszę jak nitkę do ostatniej możności. Niech stanie się, co się ma stać w naturalnym biegu! On nic nie skróci i nic nie ujmie z bólów mu przeznaczonych... Rozpacz tam tych byłaby stokroć większa, gdyby ujrzeli, że osłabł, że zwątpił. Będzie dźwigał swój krzyż!
Usnął uspokojony, ogrzany promieniami wschodzącego słońca.
Spokój nie opuścił go już więcej, choć, obudziwszy się, ujrzał wodę bardzo blizko: podmywała im nogi.
— Oho! — krzyknął. — Widzę, że trzeba będzie wznieść rusztowanie dla rzeczy.
I w tej chwili błysnęła mu myśl, że przez sztuczne wzniesienie będzie jeszcze można choć na dzień jeden odwlec chwilę ostatecznego końca. Wziął się przeto zaraz do dzieła, żałując, że mu to wcześniej do głowy nie przyszło.
Wydobywał z wody kamienie, pozostawiając jako podstawę jeszcze nie zalane. Pracował dzień cały, unurzał się, zamoczył, ale był wesół.
— Widzisz, Selimie, jaka wieża! — rzekł do Czerkiesa, który, chmurny, nie brał udziału w robocie. — Gdybyśmy wcześniej zaczęli, bylibyśmy mogli wybudować do samego szczytu.
Muzułmanin mruknął coś pod nosem, ale stał się także weselszym; sam usiadł wyżej i powiesił kindżał, patrony, karabin i resztę pozostałej im żywności.
Woda wciąż jednak przybierała i cieniuchną, jak lakier połyskującą warstewką pokryła dawne ich obozowisko. Noc przedrzemali, siedząc na stoku usypanego kopca, plecami oparci o skałę. Najbardziej brak ognia dawał im się we znaki, ale nie mieli drzewa i nie było miejsca na ognisko; drżeli więc od zimna i niewywczasu i głębokie przygnębienie opanowało ich znowu... Nie mówili do siebie... Selim szeptał wciąż, zapewne pacierze, a Wichlicki znowu starał się odpędzić czarne myśli, krążące nad nim jako stado sępów... Znikad nadziei, znikąd pociechy!... Rozwieje się, zniknie, jak mgła, jak atom wody, wysuszonej przez słońce!... Odpędzał pokusę samobójstwa. Liczył szczerby na przeciwległych skałach, wpatrywał się w cieniutkie żyłki wody, wypełniające wgłębienia dokoła skazanych na rychłe zalanie kamieni. Nie przeklinał, nie burzył się już, ale z coraz większą trudnością walczył z pragnieniem rzucenia się w głębinę i uspokojenia na zawsze. Coraz częściej zapadał w jakiś półsen, w którym nic nie czuł prócz bólu drżącego od zimna ciała... Oburzało go ogromnie to psie uczucie. Budził się przeto, głową wstrząsał.
— Chcę umrzeć, jak rycerz! — powtarzał.
Obojętnie, prawie pogardliwie spoglądał na wiszary, na szarą, gładką wodę, na błękitne, dalekie niebo, przesycone słońcem. Chmurniał tylko, gdy wzrok jego padał na ciemną, pokornie zgarbioną postać Selima.
— Zaco ten umiera? Sprowadziłem go tu za liche pieniądze... A jednak nie skarży się!... Selimie, siądź wyżej, tu ci będzie lepiej!
Czerkies podniósł opuszczone powieki i objął go długim spojrzeniem.
— Giaurze — rzekł hardo — Selim siedzi, gdzie chce.
— Nie chciałem cię obrazić, Selimie! — odparł spokojnie, choć zawrzał gniewem.
I znowu godziny upływały w milczeniu. Słychać tylko było szmer drobnej fali, pluskającej się pod niemi.
Noc była straszna. Mżył deszcz; nie widzieli nic, słyszeli tylko coraz bliższy szmer wstrętnego, zimnego potworu, czuli, jak obejmował im nogi i zwolna wchłaniał, cal za calem. Zalał ich już po kolana, cierpieli niewymownie, a nie mieli ani siły, ani ochoty się ruszyć. Nareszcie, gdy mrok rzednieć zaczął, a deszcz ustał, Wichlicki otrząsnął się z letargu i wdrapał wyżej, gdzie suchego miejsca nie więcej nad piędź ziemi zostało. Tu stanął i, dygocząc od zimna, patrzał na bezmiar wody, błękitniejącej w brzasku. Wyjął z woreczka kilka kawałków cuchnącego mięsa i zaczął je pożerać. To go trochę rozgrzało i wróciło mu przytomność.
— Selimie! — odezwał się. — Chodź, nie bądź uparty. Tu jest miejsce dla nas obu. Chodź, bracie! — rzekł łagodnie.
Czerkies nie ruszył się, nie podniósł spuszczonej głowy. Jak wilk kłapał zębami, plecy mu się trzęsły, każdy włosek drżał w brodzie. Wichlicki chwycił go pod ramiona i wciągnął wyżej pod skałę; w tej chwili kamienie, podmyte z tej strony, osunęły się a on sam wpadł po pas w wodę. Oblało go zimno straszne, przejmujące, płomienne prawie; by uciec przed nim natychmiast, oparł się o głazy, chciał wyskoczyć. Ale kamienie znowu się pod nim osunęły. W tej chwili wzrok jego padł na zsiniałą, cierpieniem zeszpeconą, zezwierzęconą twarz Selima z obłąkanemi od strachu oczyma, i widok ten wrócił mu spokój i wolę. Zamknął oczy, zaciął usta, plecami oparł się o skałę — i czekał. Członki tężały mu, ból łupał w kościach, trząsł nim, jak wichura trawką, i drżenia okropne uchodzącego życia przedostawały się do głowy, do mózgu, do rdzenia istoty. Nakoniec wszystko zdrętwiało, tylko serce tłukło się jeszcze w strasznych, niepohamowanych uderzeniach, za każdą nową falą wody, zalewającą mu piersi. Znowu opadły go marzenia. Widział Helę, matkę, góry i kraj ciepły... Chciał coś mówić, ale nie mógł, więc rzucał się w przepaść i unosił z sobą zamiast nieprzyjaciół... kamienie! Potym ogarniały go ciemności, zapomniał o wszystkim... Otworzywszy oczy, dziwił się znowu, skąd się bierze ta niezmierzona błyszcząca jasność tak blizko niego... Czuł, że skamieniał, że coś potężnego więziło mu ręce i nogi. A jednocześnie widział, że Selim oszalał: wyraźnie słyszał, jak krzyczał: „Giaurze, nie umieraj!... Ludzie!.. Czy słyszysz?... strzelają!“ Sam Czerkies schwycił za broń i wystrzelił, potym zaczął trąbić w lufę karabina, a ten chrapliwy hymn, niby tryumf śmierci, roznosiły echa po dolinie, po wodzie, po świecie całym...
Jego, Wichlickiego, nic już nie obchodziło; czuł, że umiera. Nie widział ludzkich postaci, które istotnie zjawiły się na skałach; nie widział, jak biegały rozpaczliwie wzdłuż szczytów, aż uspokoiły się; jedna z nich zniknęła, inne zeszły po zrębach, jak można było najniżej, i zrzuciły sznur. Po chwili długiego, jak wieczność, oczekiwania z za węgła wynurzyła się mała, z próchniaków naprędce sklecona tratwa, a na niej do połowy zanurzony w wodzie płynął Jurek.
Selim poznał go, śmiał się, wykrzykiwał jego imię i szeptał coś do ucha Stanisławowi, którego głowę trzymał na kolanach, aby ją uchronić od zalania.
Ciało młodzieńca już wspłynęło.
— Żyje?! — hukał Jurek.
— Żyje!... — szeptał Selim — ale się śpieszcie, gdyż mdleją mi ręce!... śpieszcie się!...