Rob-Roy/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  XXIII.
Wraca; nie mówiąc nikomu,
Wrócił, gościa zastał w domu!
„A to ślicznie! hola bracie!
Co tu waszmość porabiacie?
Stara piosnka.

Zacny urzędnik odebrawszy z rąk służącéj latarnię, z miną Dyjogenesa, a może i z równie słabą nadzieją odkrycia pożądanego skarbu, przystąpił do rozpoznania gości, których tak niespodzianie zastał w pokoju Owena. Zbliżył się naprzód do mego przewodnika, który siedząc przy stole, jak namieniłem, zwrócił oko na przeciwną ścianę, założył na krzyż ręce i nie okazując najmniejszéj niespokojności, wybijał piętami o nogi stołu takt piosnki, któréj gwizdać nie przestał. Postać jego pełna zimnéj odwagi i obojętności, zmięszała na chwilę przenikliwość i pamięć burmistrza.
— Ah!... eh!... oh!... — wykrzyknął nakoniec, — Czy to być może?... Nie, to niepodobna... Ale... O! nie, nie.... Jednak te oczy!... A niech mię d... porwą; wszak prawdziwie to on! — Zbójco! szatanie w ludzkiém ciele! powiédz mi, czy to ty jesteś?
— Na honor! na sumienie! sam własnym oczom nie wierzę! — Ty niecnoto, w więzieniu Glasgowa? — Może nie wiesz, ile waży twoja głowa?
— Wiem doskonale, — na dobrą hollenderską wagę, zaważy przynajmniéj jednego burmistrza, cztérech radnych, sześciu pisarzów, i dwunastu dozorców więziennych.
— Bezczelny łotrze! żałuj za grzechy, bij się w piersi, bo na jedno moje słowo...
— Prawda, — rzekł nieznajomy założywszy w tył ręce z najzimniejszą krwią, — ale tego słowa nie wymówisz nigdy.
— Nie wymówię? — a to dla czego mój ptaszku, powiédz mi dla czego?
— Dla trzech głównych przyczyn. Najprzód, że się dawno znamy. — Powtóre, że była kiedyś w Stuckavrallachan pewna poczciwa staruszka, z łaski któréj ta sama krew w żyłach naszych płynie; lubo nie bez wstydu wyznać mi przychodzi, iż tak bliski krewny poświęca się podłym zarobkom handlu, i jak nędzny wyrobnik między warsztatami życie przepędza! — Potrzecie nakoniec, że jeżeli się poważysz choć słowo pisnąć, jeżeli tylko palcem poruszysz, nim kto na ratunek pośpieszyć zdoła....
— Znam ja ciebie niecnoto! — zawołał nieustraszony burmistrz, — i wiem, że niebardzo bezpiecznie sprzeciwiać się tobie.
— I ja wiem, panie burmistrzu, że dobra krew w tobie płynie, i nie chciałbym krzywdy tak bliskiego krewnego; ale wolny ztąd wyjść muszę, jak wolny przyszedłem, inaczéj, w dziesięć lat jeszcze ze drżeniem wspominać będą o tém, co zajdzie dzisiejszéj nocy w glasgowskiém więzieniu.
— Dajże pokój, krew nie woda, — rzekł pan Jarvie po krótkim namyśle; — wiem co jéj winienem, po co sobie wydzierać oczy, kiedy można uniknąć. — Piękna nowina dla staruszki w Stuckavrallachan, żeś ty mi koście pogruchotał, albo żem ja tobie stryczek na kark zarzucił! — Ale przyznasz hultaju, że gdyby nie to, zyskałbym więcéj w jednym dniu, jak ty przez całe życie w twoich górach.
— Że chciałbyś zyskać, nie przeczę, ale czyby się udało, nie wiem. — Wy mieszkańcy nizin, nie macie jeszcze dość mocnych i ciężkich więzów na górala.
— O! co do tego, bądź pewny, że potrafiłbym znaleźć i bransoletki i podwiązki, jak raz na twoją miarę; a możebym nawet przysłużył się konopnym halsztuchem! — Nikt z żyjących na ucywilizowanym świecie tylu sztuczek nie wypłatał co ty; — kradłbyś nawet z własnéj kieszeni, gdybyś w cudzych nic nie znalazł; — ale do czasu dzban wodę nosi; i wspomnij moje słowo; jeśli tak dłużéj będzie, umrzesz na powietrzu.
— Cóż robić! będę miał przynajmniéj tę pociechę, że krewny mój włoży po mnie żałobę.
— Nie troszcz się, mój Robie! będzie dość czarnego na twoim pogrzebie, gdy policzysz kruki które cię osiądą. Ale powiedz mi co się stało z owym tysiącem funtów szkockich, którem ci pożyczył; i kiedy ja się z niemi zobaczę?
— Co się z niemi stało? trudno na to odpowiedziéć, ale zapewne są tam gdzie śniég przeszłoroczny.
— Tak; ale śnieg znajdziesz jeszcze i dzisiaj na wiérzchołku Schehalionu, niecnoto! — Czy chcesz abym sam poszedł po moje piéniądze?
— A rozumié się, bo ja ich przecież nie noszę przy sobie. Co zaś do tego kiedy się z niemi zobaczysz, zaśpiewam ci starą piosnkę, jak król wróci do swojéj ziemi.
— Cicho Robie, cicho! — to już trąci buntem. Czy nam znowu chcesz sprowadzić papizm, despotyzm, księży, i tym podobne klęski? — Pilnuj lepiéj swego rzemiosła. — Kraść, rozbijać, nakładać kontrybucyje, wszystko to prędzéj ci ujdzie, jak podżegać do wojny domowéj.
— Tylko nie praw mi kazania, panie burmistrzu. Jesteś Whig zapalony; znamy się dawno; ale mniejsza o to. Gdy wybije godzina sprawiedliwości, postaram się o załogę dla banku na Salt Market, i tym sposobem odwdzięczę ci dzisiejszą uczynność. Lecz nim to nastąpi, ilekroć mię ujrzysz, radzę ci, udawać lepiéj żeś mię nie spostrzegł.
— Wiem że jesteś nieustraszony zbójca Robie, i że skończysz na gałęzi; jednak nie pójdę za przykładem ptaka, który własne gniazdo szpeci, chyba konieczna zmusi mię potrzeba? — Ale któż jest ten panicz? — rzekł daléj wskazując na mnie. — Zapewne jeden z twoich czeladników, — kandydat do szubienicy?
— Za pozwoleniem panie Jarvie, — odezwał się Owen, który podobnie jak i ja, oniemiał zadziwiony podczas téj szczególnéj dwóch krewnych rozmowy. — Bardzo przepraszam, jest to pan Frank Osbaldyston, syn jedyny mego pryncypała, którego miejsce w domu naszym nie zająłby ten przeklęty Rashleigh (tu poczciwy Owen westchnął głęboko), gdyby...
— Słyszałem już o tém, — przerwał bankier szkocki. Twój stary pryncypał uparty jak kozioł, chciał go podobno gwałtem w kantorze osadzić; a on, wolał raczéj przystać do bandy koczujących aktorów, jak zajmować się uczciwą pracą. Dobrze, dobrze młodziku; niechże teraz duch Hamleta przybędzie na pomoc panu Owenowi!
— Nie zasługuję na te zarzuty, panie Jarvie, — rzekłem, — lecz szanuję uczucie, które było do niego powodem, a przytém nadto wiele winienem panu wdzięczności za wyrządzoną przyjacielowi memu przysługę, aby mię słowa pańskie, jakkolwiek dotkliwe, obrażać miały. Przybyłem tu jedynie z chęcią pomożenia Owenowi w interesach mego ojca; a za mój wstręt do handlu, sam tylko przed sobą będę odpowiadać.
— Wybornie! — zawołał góral, — miałem już wprzódy słabość do tego młodzieńca; teraz go tém więcéj szanuję, że pogardza kantorem i warsztatem, jako podłém i niegodném dusz szlachetnych zatrudnieniem.
— Głupiś Robie! — rzekł burmistrz, — głupiś jak marcowy zając; chociaż nie wiem dla czego zając ma być głupszy w marcu, jak w listopadzie. Kantor, daje zysk większy i uczciwszy, jak pałka w ręku górala; a warsztat za to przynajmniéj wart poszanowania, że gotuje łotrom ostatnią chustkę na szyję. — Co do tego młokosa, którego twoje pochwały wpędzą żywcem do piekła, jeżeli stryczek nie przeszkodzi; tyle mu dopomogą wiersze i komedyje, ile tobie hultaju, sztylet i pistolety. Czyliż mniemasz, że Totire tu patulae, jak to mówią, wskaże mu miejsce pobytu Rashleigha Osbaldyston? — albo że Makbeth przyniesie mu pięć tysięcy funtów na wykupienie wekslów, których wypłata za dni dziesięć przypada?
— Dni dziesięć? — zawołałem; a wyjąwszy skwapliwie list, który mi dała Djana Vernon, oderwałem pieczęć, którą podług jéj przykazu, do dziesięciu dni tylko przed wypłatą wekslów szanować miałem. Z pod wiérzchniéj koperty, wypadł bilet zapieczętowany pod nogi pana Jarvie, który go podniósł prędko, przeczytał po adres, i ku wielkiemu memu podziwieniu, wręczył krewnemu swemu góralowi, mówiąc:
— Niepojętém jakiémś szczęściem bilet ten spotyka osobę, do któréj był pisany; inaczéj, stawiłbym tysiąc przeciw jednemu, że nigdy by rąk jéj nie doszedł.
Góral spojrzawszy na adres, chciał już bilet otworzyć, lecz wstrzymałem rękę jego:
— Wprzód nim panu pozwolę przeczytać to pismo, rzekłem, — winieneś mię przekonać, że masz do tego prawo.
— Bądź spokojny, panie Osbaldyston, — odpowiedział góral najzimniéj. — Przypomnij sobie tylko sędziego Inglewooda, pisarza Jobsohna, pana Morris; a nadewszystko przypomnij sobie pokornego sługę swego Roberta Campbella i piękną Djanę, a nie będziesz wątpić, że list ten jest do mnie pisany.
Nie mogłem wyjść z podziwienia nad własną moją nieprzenikliwością. Przez całą noc, głos tego człowieka i skład twarzy (acz przy słabém świetle księżyca i lampy, nie łatwo dający się rozpoznać), obudzały w myśli mojéj wspomnienia, którym jednak ani czasu, ani miejsca pewnego naznaczyć nie umiałem; lecz w owéj chwili spadła mi z oczu zasłona. Był to rzeczywiście Campbell, poznałem go po dumném spojrzeniu, twardych lecz szlachetnych rysach, mocnym głosie, i owym właściwym Szkotowi sposobie wymawiania, którego w potocznéj rozmowie umiał się wystrzegać, ale który go zdradzał przy każdém żywszém wzruszeniu. — Lubo wzrost miał zaledwie mierny, jednak budowa jego wróżąca niepospolitą siłę i zręczność, byłaby wzorem doskonałości, gdyby z dwóch względów nie mijała zwykłéj składu ciała proporcyi — barki były zbyt szérokie w miarę wysokości, a ręce nadzwyczajnie długie. Słyszałem późniéj, iż nieraz się przechwalał, że wdziéwając ubiór swój narodowy, mógł nie schyliwszy się zawiązać podwiązki, i że długość rąk ułatwiała mu szczególniéj robienie pałaszem, w czém okazywał nadzwyczajną zręczność. Cóżkolwiekbądź te wady budowy ciała nadawały mu jakąś dziką i prawie nieludzką postać, i mimowolnie przywodziły mi na pamięć bajki staréj Mabeli o dawnych Piktach, którzy niegdyś łupili Northumberlandyję, a podług jéj powieści, trzymając średnie miejsce między człowiekiem i szatanem, mieli podobnie jak Campbell, długie ręce, szérokie plecy, i odznaczali się chytrością, męztwem, i zawziętością w boju.
Wnosząc z okoliczności towarzyszących pierwszemu mojemu spotkaniu z Campbellem, wątpić nie mogłem, że rzeczywiście bilet musiał być do niego pisany. — On to grał pierwszą rolę między tajemniczemi osobami, które kierowały postępowaniem Djany, i nawzajem zdawały się ulegać jéj wpływowi; — lubo ze smutkiem rozważałem, iż los téj zajmującéj istoty zależał od ludzi tak podejrzanych, z tém wszystkiém niepodobna mi było myślić inaczéj — Ale jakimże sposobem Campbell mógłby naprawić interesa mego ojca? — Tę zagadkę rozwiązałem, przypominając sobie zaskarżenie Morrisa. — Jeżeli Rashleigh na prośbę Djany Vernon potrafił wynaléść Campbella wtenczas właśnie, gdy przytomność jego była nieodbicie potrzebną, czemużby Campbell, podobnież na jéj żądanie, nie miał mi odkryć pobytu Rashleigha? — Chcąc sprawdzić mój domysł, zapytałem Campbella, jak dawno widział zacnego mego kuzyna i gdzie go teraz znaléść można?
— To czego po mnie żądają, — rzekł Campbell jakby nie usłyszał pytania, — jest cokolwiek przytrudne; ale cóż robić? — Panie Osbaldyston, ja niedaleko mieszkam; krewny mój pokażę ci drogę. — Niech pan Owen ułatwia jak może interesa w Glasgowie, panowie zaś raczcie mię odwiedzić w moich górach. — Wierzaj mi pan, że pragnę pomódz jego ojcu. Jestem ubogi, ale lepszy rozum jak bogactwo. — Potém zwracając mowę do p. Jarvie, — Kuzynie, — rzekł, — jeżeli się nie lękasz zwiédzić piękne góry nasze, i zakosztować sarniéj pieczeni, przybądź razem z tym młodym panem do Drymen lub Bucklivie... albo najlepiéj do wsi Aberfoil; znajdziecie tam kogoś, co wam pokaże moje mieszkanie. — Cóż na to kuzynie? — Daj mi rękę. — Rob was nigdy nie zdradzi.
— Nie, nie, mój Robie! — odpowiedział ostrożny mieszczanin. — Rzadko kiedy opuszczam Glasgow, i nie mam ochoty wałęsać się po dzikich waszych górach, pośród równie dzikich i na pół nagich mieszkańców: to jest przeciwne memu znaczeniu i powadze urzędu, który piastuję.
— Niech tam d.... porwą urząd twój i znaczenie! Najlepszą kroplę krwi płynącéj w twoich żyłach, otrzymałeś z łaski pradziada naszego, powieszonego w Dunbarton, a ty mi śmiész mówić, że uchybiłbyś powadze odwiédzając mię w moim kraju? Słuchaj, kuzynie. — Oto winienem ci tysiąc funtów szkockich; zapłacę wszystko do szeląga, jeżeli przyjedziesz do mnie z panem Osbaldyston.
— A zapłacisz, pewno, bez zawodu?
— Przysięgam na popioły tego, który spoczywa pod szarym kamieniem w Inch-Calleach!
— Dość Robie, dość. — Obaczymy co się da zrobić; ale nie mniemaj, abym zabrnął zbyt daleko na wasze góry. Musisz nas spotkać w Backlivie, albo w Aberfoil; a nadewszystko nie zapomnij o tém, co najpotrzebniejsze; rozumiesz?
— O to się nie bój, — będę rzetelny jak ta szabla, która nigdy nie zawiodła méj ręki. — Ale czas opuścić te mury. — Powietrze więzienia niezdrowe dla górala.
— Wierzę ci, wierzę; gdybym postąpił jak powinienem, nie prędkobyś oddychał inném powietrzem. Miły Boże! gdyby o tém wiedziano, że ja sam podaję rękę złoczyńcy, wieczna hańba okryłaby pamięć moją i czcigodnego mego ojca!
— Tere tere, tere fere! — dość tych wyrzekań. — Jak błoto oschnie, łatwo się z niego oczyścić. Ojciec twój umiał także patrzeć przez szpary na grzeszki przyjacielskie.
— Może masz słuszność Robie. — Był to mądry człowiek, świéć Panie nad jego duszą! — Wiedział, że nikt bez ale, i że ręka rękę myje, — to więc nie zapomniałeś go jeszcze?
— Jakżebym miał o nim zapomniéć? — Nie było równego mu tkacza; — on to mi zrobił piérwszą parę pończoch. — Ale dość już tego kuzynie; wiesz o piosence:

Jeszcze raz wina, i daléj w drogę,
Bo już tu dłużéj bawić nie mogę.

— Dajże pokój! — zawołał urzędnik poważnie, — zapominasz o tém, żeśmy zaledwo sabbath ukończyli; zapominasz, że nim wyjdziemy, możesz jeszcze zaśpiéwać innym tonem. — Panie Stanchells proszę otworzyć.
Otworzyły się drzwi, a pan Jarvie uprzedzając wszelkie pytania ze strony Stanchellsa, rzekł:
— To są moi przyjaciele, panie kapitanie, moi przyjaciele.
Zeszliśmy do sieni, wołano kilkakrotnie na Dugala, ale żadna odpowiedź nie dała się słyszyć; a Campbell przybliżywszy się do burmistrza, rzekł po cichu z ironicznym uśmiechem:
— Nie spodziewam się, aby Dugal oczekiwał tu spokojnie na podziękowanie za przysługi dzisiejszéj nocy; jeżeli się nie mylę, musi już przebywać w pełnym biegu wąwóz Ballahama.
— Jak to, co znowu? — zawołał rozgniéwany burmistrz. — Ten wisielec śmiałby mnie tu zamknąć w więzieniu! — Daléj do młotów, do siekiér! — zawołać ślusarza! — powieszę tego hultaja!
— Jeżeli złapiesz, — rzekł Campbell, — ale poczekajcie tylko; zdaje mi się że drzwi niezamknięte.
Jakoż Dugal nietylko drzwi nie zamknął, ale nawet zabrał klucze, aby kto inny tego nie zrobił.
— Jak widzę ten Dugal nie napróżno nosi głowę na karku, — szepnął znowu do nas Campbell, — pomyślał poczciwiec, że drzwi otwarte lepiéj mu usłużą aniżeli zamknięte.
Wyszliśmy na ulicę.
— Robie! — rzekł szanowny urzędnik, — jeżeli nie odmienisz sposobu życia, radzę, abyś na wszelki przypadek miał w każdém więzieniu znajomego stróża.
— Jeszcze lepiéj byłoby dla mnie, — odpowiedział Campbell, — gdyby w każdém mieście krewmy mój piastował urząd burmistrza. — Życzę wam dobréj nocy, czyli raczéj dobrego dnia. — Pamiętajcie o Aberfoil.
Nie czekając odpowiedzi, dał skok na drugą stronę ulicy i zniknął w ciemności. W téj chwili usłyszeliśmy świśnienie, jakby na znak umówiony, i zaraz drugie, zupełnie podobne pierwszemu.
— Czy słyszysz, jak się wabią te szatany? — rzekł pan Jaryie, — im się zdaje, że już są na górze Benlomond, gdzie mogą świstać bezpiecznie, nie zważając na sabbath.
Kiedy to mówił, upadło coś z brzękiem przed nami.
— Wszelki duch Pana chwali! — zawołał burmistrz. Cóż to takiego? Poświećno Mattie... A na sumienie! to klucze więzienia! — Tém lepiéj, nie trzeba będzie płacić za nowe i odpowiadać na zapytania, jakim sposobem zginęły. — Piękniebym się miał, gdyby nasz burmistrz Grahame wiedział o tém co zaszło téj nocy!
Ponieważ byliśmy jeszcze niedaleko od więzienia, wróciwszy przeto oddaliśmy klucze dozorcy, który nieśmiał opuścić sieni, i oczekiwał nowego stróża, mającego zająć miejsce Dugala.
Mieszkanie pana Jarvie było mi po drodze, korzystałem więc z jego latarni, a on z mego ramienia, i tak wspierając się wzajemnie, przebywaliśmy kręte ulice Glasgowa, podówczas źle oświécone, a jeszcze gorzéj brukowane. — Starzy zazwyczaj czule przyjmują znaki poszanowania od młodszych. — Pan Jarvie podziękował mi za moją pomoc i dodał: — że ponieważ nie należę do towarzystwa aktorów, których całą duszą nienawidzi, zrobię mu przyjemność, jeśli dnia następnego przyjdę doń na śniadanie:
— Będzie śledź świéży i cielęce zrazy przypiekane na ruszcie, będzie i pan Owen, o którego uwolnienie postaram się niezwłocznie.
— Ale mól szanowny panie, — rzekłem przyjąwszy wdzięcznie zaprosiny. — Kpi panu powiedział, że ja byłem tym aktorem?
— Jakiś gaduła Fairservice, który przyszedł do mnie przed samą północą, prosząc, abym natychmiast kazał obębnić po całém mieście, że ktokolwiek da o panu wiadomość o panu, dostanie sowitą nagrodę. Powiedział mi kto jesteś, i że ojciec wypędził pana z domu za to, żeś nie chciał pomagać mu w handlu, żeś pisał wiérsze i przystał nakoniec do towarzystwa aktorów. — Przyprowadził z sobą jakiegoś Hammorgaw, jednego z naszych kościelnych śpiéwaków, który poświadczył, że go zna oddawna. Wypchnąłem za drzwi obu, aby mi tak późno w nocy nie kłopotali głowy. — Teraz się domyślam, co to znaczy. — Ten Fairservice, jest to rodzaj pół-waryjata; ale zdaje mi się, bardzo do pana przywiązany — i nie ma nic dziwnego; ja sam pana polubiłem, bo nie można nie polubić młodzieńca, który nieszczęśliwemu przyjacielowi na pomoc pośpiesza. — Tak i ja czynię, tak uczynił przede mną ś. p. czcigodny ojciec mój wielki Dyjakon. Ale chcesz mieć czyste palce? nie dotykaj smoły, mówi przysłowie. — Pamiętaj o tém. — Wprawdzie nie ma tak mądrego człeka, któryby nie popełnił żadnego głupstwa. — Zaraz.... raz, dwa, trzy.... oto ja sam téj nocy dopuściłem się trzech rzeczy, którychby ś. p. ojciec mój nigdy nie popełnił.
Gdyśmy już stanęli przed bramą pana Jarvie; zatrzymał się, i mówił daléj tonem pełnym skruchy. — Najprzód, zajmowałem się doczesnemi sprawami w dzień sabathu: — powtóre, dałem porękę za Anglikiem; — potrzecie, dozwoliłem złoczyńcy wymknąć się z więzienia. — O słabości ludzka!.... Mattie! — ja sam daléj trafię, poświęcisz panu Osbaldyston do jego mieszkania, tam na rogu, u Łucyi Flyters. — Panie Osbaldyston, zachowaj się téż przyzwoicie; — Mattie jest córką uczciwych ludzi, i spowinowacona z domem Leirda O’Limmerfield.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.