Rodzina de Presles/Tom II/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
ZDZIECINNIAŁY.

Poprosimy czytelnika, by nam zechciał łaskawie towarzyszyć do parku w zamku Presles, w kilka dni po wypadkach, które opisaliśmy w poprzednim rozdziale.
Trzech członków rodziny zgromadzonych było w tej chwili pod sklepieniem zieleni owych odwiecznych kasztanów, po tylekroć już tu przez nas oglądanych.
Był to generał, oraz dwie jego córki, Dyanna Herbert i Blanka de Presles.
Starzec siedział w fotelu trzcinowym z głową w tył przechyloną i jak się zdało nie wiele zwracał uwagi na to, co czytała głośno Dyanna z nowin politycznych legitymistycznego paryzkiego dziennika.
Spojrzenie jego, błąkające się gdzieś w przestrzeni, ścigało bieg obłoków na niebie, pędzonych morskim wichrem.
Słuchając monotonnego czytania dziennikarskich frazesów, łatwo było odgadnąć, że myśl młodej kobiety zajętą była czemś ważnem w tej chwili i że jej oczy i usta machinalnie tylko posłusznemi były woli, kiedy tymczasem dusza była daleko ztąd.
Jak ojca i siostra, Blanka również zdała się nie bardzo swobodnie słuchać tego co czytano i jej myśl bujała gdzieindziej widocznie.
Tu młoda dziewczyna o jasno-blond włosach i przezroczej białej cerze, była tak szczupła, wątła, delikatna, że wyglądała na dziecko jeszcze, choć już w rzeczywistości dosięgała siedemnastego roku życia.
Na stole kamiennym, przed którym siedziała, leżał stos kwiatów świeżo zerwanych, które ona brała po jednemu i układała w girlandę, dobierając starannie kolory.
Ale i ta jej praca była również machinalną tylko wyłącznie.
Wielkie jej błękitne oczy zamarzone były jakieś, a gwałtowne podnoszenie się łona pod delikatną muślinową tkaniną sukienki, pozwalało domyślić się jakiegoś niepokoju, który może nie był bynajmniej przykrym.
Nagle Dyanna przerwała czytanie i oczy jej dotychczas utkwione w kolumnach dziennika, zwróciły się na twarz generała.
Sen, — wszak wio o tem każdy, — przerywa się, skoro odgłos jakiś ciągły nagle ustanie, również dobrze jak wówczas, gdy niespodziewany bałaś przerwie ciszę.
General nie spał, — ale śnił, — że użyjemy tego wyrażenia.
W chwili, gdy głos Dyanny ucichł, sen jego pierzchnął. Starzec podniósł głowę z poręczy fotelu i popatrzał na córkę wzrokiem zdziwienia.
Lekki uśmiech okrążył usta młodej kobiety, uśmiech mimowolny a jakiś dziwnie bolesny.
— Mój ojcze, — szepnęła, — zdaje mi się, że nie słuchałeś mego czytania.
— Przeciwnie, słuchałem cię uważnie... — odpowiedział żywo generał, głosem dziecka, pochwyconego przez nauczyciela na przewinieniu.
— A czy zajmowało cię moje czytanie? — ciągnęła dalej Dyanna.
— Bardzo.
— Czyś tego pewien?
— Najpewniejszy w świecie.
— W takim razie wytłómacz mi tu, ojcze, jedną rzecz, którą niezupełnie dobrze zrozumiałam.
— Jakąż to?
— Ot, tę....
I Dyanna rzuciwszy na dziennik oczy, zadała ojcu jakieś kilka pytań na chybi trafi w jakiejś kwestyi, rozwijanej przez redaktora «Gazety Francyi.«
Tak przyciśnięty do muru, pan de Presles, zmuszony był przyznać, że chwilowo nie zwrócił był uwagi i że jemu również artykuł ten nie wydawał się zbyt jasnym.
To przyznanie się pozwoliło postawić Dyannie pytanie, które od chwili już miała na ustach:
— W takim razie, mój drogi ojcze, — spytała, — o czemże myślałeś?
Generał zawahał się.
— Jeżeli pytanie moje jest niedyskretnem, w takim razie cofam je, — dodała młoda kobieta.
— Niedyskretnem? o! nie, ani trochę... tylko, aby ci na nie odpowiedzieć, musiałbym sobie przypomnieć dopiero....
— A nie przypominasz sobie tego? To ostatnie pytanie zadanem było z palącym niepokojem.
Generał przesunął ręką po czole, zdawał się namyślać, szukać czegoś przez chwilę; potem rzekł:
— Nie... nie przypominam sobie.... Niestety, kochaną moja Dyano, trzeba to przyznać, że z dniem każdym, z każdą godziną, pamięć moja słabnie strasznie.
— A jednak, — podjęła córka, — wczoraj jeszcze słyszałam, jak opowiadałeś jak najdokładniej odlegle bardzo wspomnienia, wspomnienia z czasów poprzedzających nawet moje urodzenie....
— Masz słuszność moje dziecko.... Rzeczy ubiegłe pozostawiły w mym umyśle i pamięci niezatarte ślady.... Zdarzenia najbłahsze nawet z czasów mej młodości i dojrzałego wieku, przedstawiają mi się jak najdokładniej skoro je tylko chcę przywołać... a równocześnie zapominam com robił wczoraj.... To rzecz niewytłómaczona i bardzo smutna....
Blanka, która od chwili przysłuchiwała się rozmowie, wstała z miejsca, podeszła do starca i przemówiła doń głosem słodkim i sympatycznym:
— Zdaje mi się, że się mylisz, kochany mój ojcze i że pamięć twoja lepszą jest niż sądzisz, a nie będę bynajmniej w kłopocie by ci tego dowieść....
— To dowiedźże kochane dziecko, — odpowiedział starzec, uśmiechając się do młodszej swej córki.
— To nie będzie trudno, — odpowiedziała tą ostatnia. — Utrzymujesz, że nie przypominasz sobie tego, co się działo wczoraj.... Wczoraj jak zawsze kochałeś twoją Blankę, a ja stanowczo twierdzę, żeś o tem nie zapomniał... Czy to nie prawda?...
— Prawda.
— Wczoraj jak zawsze kochała ciebie Blanka i znowu stanowczo utrzymuję, że o tem pamiętasz najdoskonalej... Alboż nie tak?..
— Tak, to prawda...
— Widzisz więc, ojcze, że mam słuszność i że nie straciłeś pamięci i że na przekór, wystarczyłoby ci jeszcze zawsze serce, by ci przypomnieć, że kochasz twe dzieci i że te dzieci uwielbiają ciebie.
— Nie wszystkie, niestety! — wyszepnął starzec głosem zdławionym, gdy tymczasem Blanka okrywała ręce jego pieszczotami a Dyanna, p oglądająca na ten obraz zdała, ocierała łzy ukradkiem.
— Kochany, dobry mój ojcze, — ciągnęła Blanka po chwili dalej, — to nie wszystko jeszcze, pozo — staje mi dowieść ci jeszcze, że nie zawodzi cię pamięć i w innych rzeczach jeszcze, nietylko zaś w tych, co dotyczą twej rodziny....
— Słuchajmyż, moja mała, jakie dasz dowody.... Nic sobie więcej nie życzę nad to, byś mnie przekonała....
— A więc: co robiliśmy wczoraj?...
— Wczoraj?
— Tak, wczoraj po południu, tak we dwie godziny może po śniadaniu?...
— Ależ ja nie wiem....
— Pomyślno troszeczkę, poszukaj....
— A więc zdaje mi się, że wyszliśmy zamku i poszli do parku....
— Aż do tego miejsca, w ktérem jesteśmy teraz, nieprawdaż, kochany ojcze?...
— Tak mi się zdaje.
— Otóż to!... doskonale!... — wołała Bianka, klaszcząc w drobne rączęta.
Generał i starsza jego córka nie mogli powstrymać się od uśmiechu na widok tego naiwnego zapału.
Blanka podjęła:
— Czy byliśmy sami?...
Pan de Presles badał sumiennie swe wspomnienia, w końcu jednak odpowiedział z pewnem wahaniem:
— Tak... zdaje mi się, że byliśmy sami....
— I masz słuszność, ojcze! Z pewnością byliśmy sami, bo Jerzy zabrał z sobą siostrę do willi Herbert!... Widzisz, ojczulku, jak sobie przypominasz wszystko wybornie!... Nic ci nie wybiegło z pamięci!... To doskonale!... Idźmyż teraz dalej....
— O cóż mnie chcesz pytać jeszcze?
— O wszystkie zdarzenia wczorajszego popołudnia.... O! nie skończymy tak odrazu!... Prowadzę dalej moje badanie.... Kiedyśmy tu przyszli, czy siedliśmy?...
— Z pewnością, skoro zasiadamy tu codziennie....
— Tak istotnie.... A wtedy co się działo dalej?...
— Zdaje mi się, że przypominam sobie, żeś mi czytała dziennik....
— Tak, ojcze, czytałam ci go... a nawet był okropnie nudny i wyobrażam sobie, żeś go nie bardzo pewnie słuchał.... Czy się mylę?...
— Może i masz słuszność.
— Przypominasz sobie, żeś nie słuchał!... brawo!... A potem?...
— Potem?...
— Tak.
— A! tego to już nie wiem...
— Trzeba wiedzieć.
— Co się stało dalej....
— Może usnąłem....
— O, wcale nie....
— W takim razie zrzekam się tej odpowiedzi....
— Bo jesteś roztargniony, ojczulku i nie starasz się przypomnieć sobie.... Poddam ci trochę a jestem pewna, że wspomnienia twe powrócą natychmiast....
— Pragnę tego!...
— Zobaczysz. — Czy zostaliśmy w zupełnej samotności aż do chwili powrotu Dyanny i Jerzego?....
Pan de Presles pogrążył się przez kilka minut w bezowocnem rozmyślaniu.
Blanka przyszła mu w pomoc.
— Dalej, ojczulku, przypomnijżo sobie, — rzekła. — Czy nie było czasem jakich odwiedzin?...
— Odwiedzin?... A! tak... przypominam sobie.... Ale któż to był?...
— To ciebie o to pytam, ojczulku....
— Marceli Labardès, zdaje mi się....
— Niezupełnie.... Ale jeśli to nie on, to ktoś, co z nim jest blizko złączony....
— Wiem... — zawołał żywo generał, — wiem teraz... Nie, to nie był Marceli.... To jego syn przybrany, to młody Raul de Sineuse....
Po raz drugi poczęła Blanka klaskać radośnie w ręce.
Słysząc wymówione nazwisko Raula, Dyanna pobladła.
Blanka nie spostrzegła ani pomieszania nagłego, ani bladości Dyanny.
— Widzisz, kochana siostrzyczko, — zawołała z akcentem tryumfu, — widzisz, że miałam słuszność!... We wszystkich ważniejszych rzeczach, pamięć ojca jest pewną siebie i tak wierną, jak pamięć zupełnie młodego człowieka.
Pani Herbert nic nie odpowiedziała.
Młoda dziewczyna dwukrotnie przycisnęła różowe swe usteczka do pochylonego czoła generała, potem podjęła znowu:
— Wszakże kochasz pana de Labardès, ojczulku, nieprawda?...
— Jakżebym go nie kochał? Marceli to najszlachetniejsze, najlepsze w świecie serce.... Zresztą Jerzy winien mu jest życie a to wystarczyłoby, aby dlań pozyskać całkowicie moje przywiązanie.
— A, — ciągnęła Blanka dalej, utkwiwszy spojrzenie stanowcze i otwarte wielkich swych oczu w przyćmionych źrenicach starca, — co myślisz o jego przybranym synu, panu Raulu de Simeuse?... Nie wiem, czy się nie mylę, ale zdaje mi się, że odwiedziny jego witasz z przyjemnością....
— Nie mylisz się, moje dziecko....
Błysk radosny rozświecił źrenice Blanki.
— A zatem, — przemówiła pieszczonym głosem, — a zatem pan de Simeuse ci się podoba, ojczulku?...
— To dzielny młodzieniec, — odpowiedział generał, — to prawdziwy szlachcic....
A ciszej smutno dodał:
— Byłbym szczęśliwym ojcem, gdyby Bóg był dozwolił, żeby Gontran podobnym był do Raula!... Nieszczęściem dla nas wszystkich, tak nie było....
Potom wstrząsając głową, jakby z niej chciał wypędzić smutne myśli, które go obiegły, odpowiedział z uśmiechem:
— Ale i ty, dziecko moje, powiedz mi co myślisz o Raulu?...
Na to pytanie tak nagle postawione, Blanka zarumieniła się aż po białka oczu. Po chwili dopiero wymówiła z widocznem wzruszeniem, którego ukryć nie była zupełnie w stanie.
— O! ja się na tem nie znam zupełnie.... Jednakże pan Raul wydaje mi się bardzo dorzecznym człowiekiem. Taki łagodny jest i tak grzeczny! zresztą tak cię kocha, drogi mój ojczulku... gdybyś wiedział, jak on wydaje się szczęśliwym... tak jak ja niemal szczęśliwym, zapewniam cię, ojcze, kiedy się oprzesz na jego ramieniu.... Któregoś tu dnia przez roztargnienie, powiedziałeś mu: »mój synu...« twarz jego rozpromieniła się cała i zdaje mi się, że widziałam łzę rozrzewnienia w jego oku....
Młoda dziewczyna przerwała sobie nagle i zwracając się do siostry:
— Tyś przy tem była, Dyanno, — rzekł», — czyś nie zauważyła tego tak jak ja?
— Nie, — odpowiedziała pani Herbert oschle, — nie, nie zauważyłam tego.... Prawda i to, że ja mniej się zajmuję panem Simeuse niż ty, jak się zdaje.
— Jak ty to mówisz, moja siostro!... Czy wiesz że słysząc cię teraz możnaby pomyśleć, że jesteś nieprzyjaciółką pana Raula?...
— Nie jestem nieprzyjaciółką niczyją, — zawołała Dyanna głosem, któremu daremnie starała się odjąć akcent goryczy, — a tak samo jego jak pierwszego lepszego z brzegu....
— Widoczne, że pan Rani ci się nie podoba, nieprawda? przyznaj.
— W istocie, Blanko, — rzekła pani Herbert żywo i tym tonem jak ktoś, kto chce coprędzej zakończyć przykrą rozmowę, — nie wiem dla czego zadajesz mi wszystkie te pytania.... Ja zaledwie znam pana de Simeuse.
— Co też mówisz?... znasz go zaledwie!... A, proszę! przecież go widzisz niemal codziennie....
— Być może; ale nie rozmawiam z nim nigdy... de mogłam przeto wyrobić sobie pod tym względem żadnej opinii.
— A! — szepnęła Blanka smutnie, — widzę ja, że ty go nienawidzisz!...
— O, to nie! ale chociażby nawet młody ten człowiek budził we mnie antypatyę, nie pojmuję zupełnie zkąd mogłabyś taką wagę przywiązywać do moich względem niego uczuć. Pan de Simeuse nie jest twoim krewnym... nie jest nawet dla nas dawnym znajomym.... Przyjmujemy go dla pana de Labardès i to jest wszystko....
— To prawda... wyszepnęła młoda dziewczyna, głosem zaledwie zrozumiałym, — i to jest wszystko... masz słuszność.
Nie dodała ani słowa, a twarz jej śliczna pobladła nagle i pochyliła się na piersi, wznoszonej ciężkiem westchnieniem.
Kiedy między dwoma siostrami zamieniały się te słowa, któreśmy przytoczyli, generał przestał zwracać uwagę na rozmowę swych córek i umysł jego, uniesiony w krainę jakichś marzeń nieokreślonych, bujał gdzieś po nieznanych przetworach.
Głęboki niepokój wewnętrzny malował się w zawsze tak czystych i pięknych rysach Dyanny.
Z jej serca gwałtownie wzruszonego, zaledwie poruszanymi szeptem usty, wybiegła gorąca modlitwa, która wzniosła się w niebo ku tronowi Przedwiecznego, niby jęk najwyższej boleści duszy zrospaczonej.
— Panie, Boże miłosierdzia, Ty co wiesz przez jakie niezasłużone tortury przechodzę od tak dawna, miej litość nademną!.. Poddałam się z rezygnacyą, Panie, wszystkim Twym ciosom. Pod Twą ręką co mnie smagała, schylałam głowę bez skargi, bez szemrania... Ale teraz wyczerpały się siły moje i czuję, że zbrakłoby mi odwagi do nowego męczeństwa.... Bacz więc, Panie, w Twej wszech-potężnej dobroci oddalić odemnie ten kielich! Panie! Panie! wysłuchaj mego błagania i nie dopuść, aby Blanka pokochała Raula...
W chwili, gdy Dyanna kończyła tę inwokacyę, | lekki szelest dobiegł uszu Blanki, która podniosła głowę.
Piasek alei na prawo, prowadzącej do placyku pud kasztanami zatrzeszczał pod krokami dwóch ludzi, oddalonemi jeszcze, ale zbliżającymi się do tego salonu zieleni.
Jednym z tych ludzi był Gontran de Presles.
Ani Dyanna zaś, ani Blanka, ani generał nie znali drugiego.
Ze swobodą, naturalną w wieku tak młodej dziewczyny oderwał ją ten widok od chwilowego smutku i myśli jej wnet w innym pobiegły kierunku.
— Dyanno, — ozwała się, — patrzajno kto to tam idzie....
Pani Herbert podniosła głowę.
— Gontran, — odpowiedziała przypatrzywszy się.
— Tak, ale nie jest sam. Któż to mli towarzyszy?
— Nie wiem.
— Jakiś nieznajomy. W takim razie ja uciekam.
— Dla czego?
— Alboż nie widzisz, że w tej chwili wyglądam, jak strach na wróble! — zawołała Blanka z niewinną kokieteryą. — Otóż ponieważ mojem zdaniem nie należy straszyć nikogo, uciekam....
I łącząc czyn ze słowami, młoda dziewczyna podwiązała wstążki szerokiego kapelusza z włoskiej słomy, uścisnęła generała, pochwyciła wiązkę kwiatów leżącą na stole i leciuchna jak leśna rusałka, zniknęła w klombach, pozostawiając ojca z Dyanną.
My zwróćmy się teraz ku Gontranowi i jego towarzyszowi, dążącym w stronę gazonu.
Towarzyszem wicehrabiego nie był kto inny, jak nowa nasza znajomość, baron Polart.
Ten ostatni odznaczał się strojem ceremonialnym, raczej balowym niż wizytowym. A składał się on z granatowego ubrania, opatrzonego wielkiem i złoconemi guzikami połyskującemi jak zwierciadła, białego krawata, z pretensyonalnym węzłem, białej kamizelki, haftowanej srebrem i perłami, czarnych obcisłych spodni, odsłaniających nogę obutą w jedwabne pończochy i trzewiki. Trzy spinki brylantowe wielkiej wartości spinały koszulę i połyskiwały między fałdami koronkowego żabotu; takiemiż były spięte mankiety.
Prześliczny łańcuszek od zegarka, z matowego złota i różowego koralu, wił się dokoła szyi, po wypukłej piersi i ginął w lewej kieszonce kamizelki.
Baron, ufryzowany pretensyonalnie, miał na głowie kapelusz na sprężynkach, mogący się zginać i kłaść pod pachę jak dzisiejsze szapoklaki.
Z jaki tuzin pierścionków tworzyło poduszki na palcach pod rękawiczkami perłowego koloru, mortyryzującemi palce jego grube a krótkie.
Prawa jego ręka bawiła się małą laseczką z trzciny, której złota gałka przyozdobiona była rubinami i szafirami.
Tak przystrojony baron Polart, jakkolwiek bardzo piękny mężczyzna w wulgarnem wprawdzie tego słowa znaczeniu, podobnym był do wystrojonego kupca wody kolońskiej.
Jedno spojrzenie rzucone na niego, byłoby w zupełności wystarczyło znawcy do powiedzenia:
— Może ten pan jest i baronem; ale z pewnością nie jest szlachcicem....
Jeżeli jednak nie wyglądał dystyngowanie, wyglądał za to przynajmniej bogato, Dopiął przeto połowy swego celu.
Gontran de Presles idąc obok swego nowego przyjaciela, a jak raczej powinnibyśmy powiedzieć: swego nowego pana, miał głowę nieco spuszczoną i jak się zdało, nie czuł by mu pochlebiało to towarzystwo.
Nadrabiał jednakże miną i za każdy raz ilekroć spojrzenie pana barona zatrzymało się na nim, uśmiechał się wielce uprzejmie do niego.
Baron rozglądał się tymczasem na prawo i lewo po trawnikach zielonych jak szmaragd, po licznych perspektywach i szpalerach parku, tym wzrokiem chciwym i drapieżnym komornika fanatycznie zamiłowanego w swym zacnym zawodzie, taksującym z góry, co do grosza niemal, wartość nieruchomości, które ma zagrabić.
— Ah! mój kochany wicehrabio, — zawołał nagle, — czy pan wiesz, że to wszystko tu jest zachwycającem! Te dobra Presles to majątek książęcy! czarodziejskie miejsce pobytu. Znam ja wprawdzie dość takich zamków najsłynniejszych we Francyi, których właściciele są serdecznymi moimi przyjaciółmi, ale wyznaję, że z tych wszystkich ta mi się najwięcej podoba...
— Baronie, jesteś pochlebcą!...
— Nie, słowo honoru... mówię co myślę,... Ten park jest dwadzieścia razy piękniejszym niż park domu Laffitte!... Majątek pańskiego ojca musi być kolosalnym...
— Znacznym jest w istocie...
— I to do ciebie, wicehrabio należeć będą po nim te dobra?...
— Bez wszelkiej kwestyi.... Komużby przypadły jeśli nie mnie?...
— Jednakże pan nic jesteś jedynakiem.
— Na nieszczęście! mam dwie siostry. Ale to jest majątek dziedziczny, który przejść może wyłącznie na własność dziedzica nazwiska. Otóż ja, jak panu wiadomo, jestem ostatnim de Presles....
— Szczerze panu tego winszuję, będziesz miął rezydencyą godną samegoż króla Francyi w swej własnej osobie!... Tylko że, a ta myśl sprawia mi wielką przykrość, zapewniam pana, nie pozostanie ona na długo w pańskiem ręku....
— Dla czegóż to?...
— Bo ją pan sprzedasz, do dyaska! aby coprędzej przedestylować pieniądze!...
— To nie pewne jeszcze...
— Dajże pan pokój!... Alboż to pan jesteś z tego drzewa, z którego się wyrabia wiejskich szlachciców, pilnujących wyrębu swych lasów i zasiewu swych pól? Ja, co ci to mówię, wicehrabio, to rzecz inna... to są zajęcia, co odpowiadają w zupełności moim gustom. To też togo dnia, w którym wystawisz pan dobra swe na sprzedaż, może będziem się mogli porozumieć z sobą.... Taki zamek jak ten, nadawałby mi i się całkowicie, Zresztą nie wyszedłby z rąk rodziny, boć pan pamiętasz przecież, przypuszczam, żeśmy sobie pokrewni....
Gontran mimowolnie wzruszył ramionami niedostrzeżonym ruchem, co mu nie przeszkodziło jednaki odpowiedzieć:
— A! tak, naturalnie, że pamiętam o tem kochany baronie.... Jesteśmy krewnymi i to dość bliskiemi nawet.
Baron Polart skłonił się z uśmiechem i ujmując rękę Gontrana uścisnął ją kordyalnie w swoich obu dłoniach z głęboką wdzięcznością.
W głębi ducha przecież, nie łudził się bynajmniej co do przekonań Gontrana w kwestyi pokrewieństwa między de Presles’ami a Polart’ami.
— Wierzy w to nie więcej odemnie, — myślał sobie, — a gdyby nie to, że popełnił głupotę, która go zdaje całkowicie w moje ręce, w bezwzględną odemnie zależność, z pewnością kazałby mnie wyrzucić za drzwi lokajom swego ojca.
Potem zaś dodał:
— Zresztą to przyjemność nielada, przytemność wyborowa igrać tak tym błaznem z arystokratycznej go rodu, jak kot igra z myszą. A! mam cię, panie! wicehrabio i nie wypuszczę cię aż za dobrym wykupem!
Kiedy tak pan baron formułował w swym umyśle refleksye, które przytoczyliśmy, refleksye nieco zagrażające spokojowi Gontrana de Presles w przyszłości, równocześnie postępowali obaj aleją prowadzącą do gazonu pod kasztanami.
— Jeśli się nie mylę, — rzekł baron, — widać tam trzy osoby.
— Nie mylisz się pan....
— Niezawodnie to ojciec pański i dwie twoje siostry?...
— W samej rzeczy.
W tejże samej chwili Blanka zniknęła w zaroślach szpalerów.
— Zdaje mi się, — podjął baron, — że nasze przybycie skłania jedną z tych pań do ucieczki...
— Tak... to prawda.
— Którąż to z pańskich sióstr tak płoszymy.
— Blankę, młodszą... to dziecko jeszcze i nic nie jest w stanie wyrównać jej nieśmiałości.
— Zresztą, — dodał baron, śmiejąc się, — kiedy krogulce ukazują się na widnokręgu, synogarlice uciekają; to już reguła!...
Na jedną sekundę krew szlachecka Gontrana zakipiała mu w żyłach, kiedy posłyszał ten żart prostacki.
— Mój kochany baronie, — rzekł oschłym tonem, — panna de Presles nie ma się czego lękać ze strony ptaków drapieżnych, ani teraz, ani nigdy.... Nie zapominaj pan o tem....
— Nie unośże się tak, mój młody koguciku! — odpowiedział drwiąco pan Polart. — Ja to wiem równie jak ty dobrze! Rodzina wasza stoi na takiej wysokości, że żaden z jej członków upaść nie może!...
Gontran, poskromiony na nowo tem słowem, które przypominało mu jego zależność, energicznie spuścił oczy, zarumienił się i milczał.
Tymczasem jednak nowo przybyli doszli do gazonu pod kasztanami.
Wicehrabia przedstawił siostrze swojej i ojcu pana de Polart, który przyjętym został z ostrożną grzecznością przez starca, a z niezmiernym chłodem przez Dyannę.
Takiem już byłe położenie tej rodziny, że ktoś obcy, przyprowadzony przez Gontrana, już przez ten sam fakt stawał się jej podejrzanym.
Pan de Polart z niezmąconą niczem pewnością siebie, zdawał się niespostrzegać tego przyjęcia niezbyt sympatycznego i rozpoczął rozmowę z miną najswobodniejszą w świecie.
Baronowi nie brak było wrodzonego sprytu, ni powierzchownej edukacyi... widział był wiele, zwiedziwszy kolejno wszystkie niemal stolice Europy; rozmowa jego przeto była urozmaiconą; zajmującą, cokolwiek pozbawianą dystynkcyi w formie.
Tego dnia jednak, pan de Polart znalazł się wobec audytoryum bardzo źle usposobionego do odpowiadania mu i przez to znalazł się w konieczności monologowania, co wszakże nie ambarasowało go ani trochę. Rzadkie jednozgłoskowe odpowiedzi Dyanny i najmniejsze poruszenia głową hrabiego Presles zdawały mu się dostatecznym dowodem ich uwagi i zajęcia.
Po upływie trzech kwadransy takiej szczególnej jednostajnej rozmowy, zamierzał już niezawodnie zdecydować się pożegnać, kiedy przybycie nowych osób zmieniło jego postanowienie i skłoniło do przedłużenia jeszcze wizyty.
Osobami tymi byli nie kto inny jak Jerzy Herbert, Marceli de Labardès i Raul Simeuse.
Ci dwaj ostatni od dwóch godzin przeszło znajdowali się już w zamku, w apartamencie Jerzego.
Na skutek długiej rozmowy, która miała właśnie miejsce pomiędzy Marcelim a mężem Dyanny, rozmowy, której on był obecnym, Raul zdał się przejętym najszczerszą radością, a wyraz tej radości wybijał się mimowoli na jego twarzy.
Jerzy poglądał na niego z życzliwym uśmiechem i rzekł do Marcelego półgłosem:
— W dniu, kiedy po raz pierwszy powziąłem nadzieję, że moja ukochana Dyanna zostanie moją żoną, w dniu tym wyglądałem tak samo.... A! mój drogi! Cóż to za piękne rzeczy młodość i miłość!...
Nieseyty!... — szepnął pan de Labardès do siebie z cicha, — niestety ja nie zaznałem uciech młodości ni miłości czarów.... Szczęśliwsi są odemnie ci, co mogą kochać i wierzyć w szczęście!... Ja wierzę tylko w wyrzuty sumienia....
— A teraz, — podjął Jerzy Herbert, — jeśli chcecie możemy pójść do pań, które są w parku z moim teściem....
Wszyscy trzej mężczyźni opuścili zamek i podążyli do parku, gdzie, jak to powiedzieliśmy powyżej, zastali nietylko generała i jego córkę, ale jeszcze Gontrana i pana barona Polart.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.