Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część druga/Księga trzecia/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Marat za kulisami.

Marat, jak zapowiedział Simonii Evrad, nazajutrz po rozmowie przy ulicy Pawiej poszedł do Konwencyi.
W Konwencyi był maratowski margrabia Ludwik de Montaut, ten sam, który ofiarował jej później zegar, w skazujący godziny według dziesiętnego systemu[1], osadzony na popiersiu Marata.
W chwili, gdy Marat wchodził, Chabot zbliżył się do Montaut’a.
— Były szlachcicu... — rzekł.
Montaut podniósł oczy.
Dlaczego nazywasz mnie byłym szlachcicem?
— Bo nim jesteś.
— Ja?
— Byłeś przecie margrabią.
— Nigdy!
— Ba!
— Mój ojciec był żołnierzem, mój dziad tkaczem.
— Co ty nam tu prawisz, Montaut?
— Nie nazywam się Montaut.
— Jakże się więc nazywasz?
— Nazywam się Maribon.
— W gruncie — rzekł Chabot — wszystko mi to jedno.
I szepnął do siebie:
— Każdy teraz nagwałt się wypiera margrabiostwa.
Marat zatrzymał się w lewem przejściu, patrząc na obu.
Za każdym razem, gdy Marat wchodził, powstawał szmer, lecz w dali. Dokoła niego milczano. Nie zważał na to. „Gardził skrzeczeniem Bagna“[2].
W półcieniu dolnych ławek, Coupe de l’Oise, Prunelle, Villars biskup, który był później członkiem akademii francuskiej, Boutroue, Petit, Plaichard, Bonet, Thibeaudeau, Valdruche, pokazywali go sobie palcem.
— Patrz, Marat.
— Więc nie chory?
— Chory, skoro w szlafroku.
— W szlafroku!
— Dalibóg, prawda!
— Wszystkiego sobie pozwala.
— Śmie tak przychodzić do Konwencyi!
— Ponieważ przyszedł raz uwieńczony laurem, to może teraz przychodzić w szlafroku.
— Miedziane czoło, a grynszpanowe zęby.
— Szlafrok zdaje się nowy.
— Z jakiej materyi?
— Rypsowy.
— W prążki
— Spójrz na wyłogi.
— Ze skóry.
— Tygrysiej.
— Nie, z gronostajów.
— Fałszywych.
— Ma i pończochy!
— To dziwna.
— I trzewiki ze sprzączkami.
— Srebrnemi!
— Nie przebaczą mu tego chodaki Camboulasa.
Na innych ławkach udawano, że nie widzą Rozmawiano o czem innem. Santhonax pod Dussaulx’a.
— Wiesz, Dussau!x.
— Co?
— Były hrabia de Brienne...
— Który siedział w więzieniu la Force z byłym de Villeroy?
— Tak.
— Znałem obu. I cóż?
— Tchórzyli do tego stopnia, że się kłaniali każdej czerwonej czapce każdego stróża i nie chcieli raz zagrać partyi pikiety dlatego, że im podano karty z królami i damami.
— Cóż tedy?
— Wczoraj ich zgilotynowano.
— Obu?
— Obu.
— Krótko mówiąc, jak się zachowywali w więzieniu.
— Nikczemnie.
— A jak się znaleźli na rusztowaniu?
— Odważnie.
Dussaulx zawołał:
— Łatwiej umrzeć niż żyć!
Barrere zabrał się do czytania raportu dotyczącego Wandei. Dziewięćset ludzi z Morbihan wyruszyło z armatami na pomoc miastu Nantes. Redon zagrożone było przez chłopów. Napadnięto Paimboeuf. Kilka statków krążyło pod Maindrin, by przeszkodzić wylądowaniu. Od Ingrande aż do Maure, cały lewy brzeg Loary najeżony był bateryami rojalistów. Trzy tysiące chłopów opanowało Pornic. Krzyczeli: Niech żyją Anglicy! List Santerre’a do Konwencyi, czytany przez Barrèra, kończył się temi słowy: „Siedem tysięcy chłopów napadło Vannes. Odparliśmy ich, zostawili w naszym ręku cztery armaty...“
— A ilu jest jeńców? — ktoś przerwał.
Barrere czytał dalej... — Post-scripturrf listu: „Nie mamy jeńców, bo już nie bierzemy żywcem“[3].
Marat, wciąż nieruchomy, nie słuchał; zdawał się zatopiony w jakiejś ważnej myśli.
Trzymał w ręku i miął w palcach papier, na którym mógłby ktoś, rozwinąwszy go, wyczytać te kilka wierszy, pisanych ręką Momoro’a, a będących prawdopodobnie odpowiedzią na zadane przez Marata pytanie:
„Nic nie poradzi przeciw wszechpotędze komisarzy delegowanych, zwłaszcza komisarzy Komitetu Ocalenia Publicznego. Genissieux napróżno wyrzekł na posiedzeniu 6 go maja: Każdy komisarz jest więcej niż królem, nic to nie pomaga. Są panami życia i śmierci. Masade w Angers, Trullard w Saint-Amand, Nyon przy generale Marcé, Parrein przy armii w Sables, Millier przy armii w Niort — są wszechwładni. Klub Jakobinów posunął się nawet do zamianowania Parrein’a generałem brygady. Okoliczności do wszystkiego upoważniają. Delegowany Komitet Ocalenia Publicznego trzyma na wodzy generała naczelnie dowodzącego.“
Marat przestał miąć papier, schował go do kieszeni i zbliżył się zwolna do Montauta i Chabota, którzy, zajęci rozmową, nie widzieli go wchodzącego.
Chabot mówił:
— Maribon, czy tam Montaut, posłuchajno: wracam z Komitetu Ocalenia Publicznego.
— Cóż tam robią?
— Oddają szlachcica pod dozór księdzu.
— Ach!
— Szlachcica, jak ty...
— Nie jestem szlachcicem — rzekł Montaut.
— Księdza...
— Jak ty.
— Nie jestem księdzem — rzekł Chabot.
Rozśmieli się obaj.
— Wytłómacz tę zagadkę — rzekł Montaut.
— Oto tak. Ksiądz, nazwiskiem Cimourdain, został delegowanym z nieograniczonem pełnomocnictwem przy pewnym wicehrabi, nazwiskiem Gauvain; ten wice-hrabia dowodzi kolumną ekspedycyjną armii Wybrzeży. Idzie o to, aby szlachcic nie mógł szachrować, a ksiądz zdradzać.
— Rzecz prosta — odparł Montaut. — Trzeba tylko śmierć do tego domieszać.
— Po to właśnie przychodzę — odezwał się Marat.
Rozmawiający podnieśli głowy.
— Dzień dobry, Maracie — rzekł Chabot — rzadko bywasz na naszych posiedzeniach.
— Doktór zalecił mi kąpiele — odpowiedział Marat.
— Nie należy dowierzać kąpielom; Seneka umarł w kąpieli.
Marat się uśmiechnął.
— Niema tu, Chabocie, Nerona.
— Jesteś ty — rzekł głos gromki.
Był to Danton, idący ku swojej ławce.
Marat się nie odwrócił.
Nachylił głowę pomiędzy twarze Montauta i Chabota.
— Słuchajcie — mówił — przychodzę tu w ważnej sprawie; trzeba, by jeden z nas trzech przedstawił dziś Konwencyi projekt dekretu.
— Nie ja — rzekł Montaut — nie słuchają mnie; jestem margrabią.
— Mnie także — rzekł Chabot — nie słuchają; jestem kapucynem.
— I mnie także — rzekł Marat — nie słuchają; jestem Maratem.
Nastąpiła chwila milczenia.
Głęboko zamyślonego Marata nie łatwo było wybadywać; Montaut atoli spróbował go zapytać.
— Jakiegoż to, Maracie, chcesz dekretu?
— Dekretu karzącego śmiercią każdego dowódcę, któryby dozwolił uciec wziętemu do niewoli buntownikowi.
Chabot wtrącił.
— Ten dekret już istnieje, zagłosowano go w końcu kwietnia.
— Zatem tak jakby wcale nie istniał — rzekł Marat. — Wszędzie, w całej Wandei, każdy pomaga wymykać się jeńcom, a kto ich przechowuje, nie bywa karany.
— Bo dekret stracił na sile.
— Należy mu całą moc przywrócić.
— Bezwątpienia.
— I zabrać w tym celu glos Konwencyi — rzekł Marat.
— Nie potrzeba na to Konwencyi — odparł Chabot — Komitet Ocalenia Publicznego wystarczy.
— Cel — dodał Montaut — będzie dopięty, jeżeli Komitet Ocalenia Publicznego każę rozlepić dekret we wszystkich gminach Wandei, a przytem da jeden i drugi dobry przykład.
— Na ważniejszych głowach — rzekł Chabot — na generałach.
— W rzeczy samej, to wystarczy — mruknął Marat.
— Maracie — mówił dalej Chabot — idź ty sam powiedzieć to Komitetowi Ocalenia Publicznego.
Marat spojrzał mu bystro w oczy, co nawet dla Chabota nie było przyjemnem, i rzekł:
— Komitet Ocalenia Publicznego, to u Robespiera; ja nie bywam u niego.
— Pójdę ja — powiedział Montaut.
— Dobrze — odparł Marat.
Nazajutrz wysiano na wszystkie strony rozkaz Komitetu Ocalenia Publicznego, zalecający rozlepić po wszystkich miastach i wioskach Wandei i ściśle wykoywać dekret, który stanowił karę śmierci za wszelkie wspólnictwo w ucieczce z niewoli rozbójników i powstańców.
Ten dekret był pierwszym dopiero krokiem; Konwencya miała iść dalej. W parę miesięcy potem, 11 bramair’a II go roku rzeczypospolitej (w listopadzie 1793), z powodu Lavala, który przyjął do swego domu Wandejczyków uciekających, zadekretowała, ze każde miasto, dające schronienie buntownikom, będzie zburzone i zniszczone.
Ze swej strony monarchowie europejscy, w manifeście księcia Brunświckiego, wydanym z natchnienia emigrantów i zredagowanym przez margrabiego de Linnon, intendenta księcia Orleańskiego, oświadczyli, że każdy Francuz, ujęty z bronią w ręku będzie rozstrzelany, a jeśli choć jeden włos spadnie z głowy króla, Paryż zostanie z ziemią zrównany.





  1. Doba, podług stosowanego wszędzie systemu dziesiętnego, podzielenia została na dziesięć równych części.
  2. Deputowani środek trzymający między skrajnemi stronnictwami, zwano ich także Brzuchem,
  3. Monitor XIX. t.; st. 81. P. A.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.