Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga piąta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W chwili, kiedy Michalina Flechard spostrzegła wieżę zarumienioną od słońca zachodzącego, znajdowała się od niej o dobrą milę. Zdolna zaledwie do postąpienia paru kroków, nie cofnęła się przed tą milą. Kobiety są słabe, ale matki są silne. Poszła.
Słońce zaszło, zmierzch nastał, a po nim ciemność głęboka; idąc ciągle, kobieta słyszała bijącą zdaleka na niewidzialnej dzwonnicy godzinę ósmą, potem dziewiątą. Była to prawdopodobnie dzwonnica w Parigné. Od czasu do czasu przystawała, przysłuchując się jakiemuś głuchemu hukowi, który był może jednym z niewyraźnych łoskotów nocnych.
Szła prosto przed siebie, krusząc osty i zielska kolczaste zakrwawioną stopą. Prowadziła ją słaba jasność, która wydobywszy się z oddalonej wieży, rysowała wyraźnie kontury baszty i otaczała ją w cieniu tajemniczą promiennością. Jasność potężniała, ile razy huk stawał się wyraźniejszy, potem bladła.
Rozległe płaskowzgórze, po którem dążyła Michalina Fléchard, porosłe trawą i krzakami, puste było, bez drzewa, bez domu. Wznosiło się nieznacznie i jak okiem dosięgnąć, opierało się długą, prostą i sztywną linią o widnokrąg ciemny, gwiaździsty.
Podtrzymywał kobietę w tem wspinaniu się do góry ciągły widok wieży.
Widziała ją rosnącą zwolna.
Huki przytłumione i blada jasność, wydobywająca się z wieży, powracały, jak już nadmieniliśmy, w pewnych przerwach; ustawały, potem powtarzały się znów, jakby dając nieszczęsnej, strapionej matce, bolesną jakąś do rozwiązania zagadkę.
Nagle ustały; wszystko znikło, huk i jasność. Nastąpiła chwila zupełnego milczenia, rodzaj posępnej ciszy.
W tej właśnie chwili Michalina Fléchard doszła do skraju płaskowzgórza.
U stóp swoich spostrzegła parów, którego dno ginęło w sinej ciemności nocy; nieopodal, na szczycie płaskowzgórza, widziała gmatwaninę kół, nasypów, a w nich otwory, słowem bateryę dział; a przed sobą gmach wielki, jakby zbudowany z ciemności czarniejszych od nocy samej, a wyraźnie oświetlony tlejącem i w bateryi lontami.
Gmach składał się z mostu, którego arkady nurzały się w parowie, i z rodzaju zamku wzniesionego na moście; zamek zaś razem z mostem opierał się o wysoką ciemną okrągłość, to jest o wieżę, ku której to matka z tak daleka zdążała.
Przez okienka z wieży widać było błąkające się światła, a po wrzawie, dochodzącej z wewnątrz, można było odgadnąć, że pełno tam ludzi, których kilka sylwetek przez wierzch się dobywało aż na platformę.
Około bateryi było obozowisko, którego wedety Michalina Fléchard zdołała rozróżnić, ale sam a nie została dostrzeżoną wśród ciemności i krzaków.
Doszła do skraju płaskowzgórza tak blizko mostu, że dotknięcie go ręką zdawało jej się prawie możliwem. Od mostu jednak oddzielała ją głębokość parowu. Rozróżniła w cieniu trzy piętra zamku.
Nie wiadomo, jak długo tak stała, milcząca i zatopiona w zadumie przed tym parowem rozwartym i przed tą ponurą budowlą; miara czasu zatarła się zupełnie w jej umyśle. Co to było? co się tam działo? Czy to było Tourgue? Doznawała zawrotu jakiegoś oczekiwania, podobnego do uczucia powitania i rozłąki. Pytała sama siebie, po co tu przyszła?
Patrzyła i słuchała.
Nagle straciła wszystko z przed oczu.
Opona z dymu wzniosła się między nią a wszystkiem, na co patrzyła. Ból gryzący przymknął jej oczy. Zaledwie opuściła powieki, gdy uczuła, że świetlaną nabiegły jej purpurą. Otworzyła oczy.
Miała w około siebie nie już noc, lecz dzień; ale był to rodzaj złowieszczego światła dziennego, które płomień rozlewa. Miała przed oczami początek pożaru.
Dym czarny stał się szkarłatnym; kłębił się w nim wielki płomień; płomień ten ukazywał się, potem znikał. Takie przerażające skręty miewają błyskawice i węże.
Płomień wychodził niby język z czegoś, co miało podobieństwo do paszczy, a było oknem pełnem ognia. Okno to, uzbrojone kratą żelazną, rozpaloną do czerwoności, należało do niższego piętra zamku, zbudowanego na moście. Z całego gmachu widoczne było to okno. Dym zasłaniał wszystko inne, nawet płaskowzgórze, a na tle płomienia purpurowego widać było tylko czarne wybrzeże parowu.
Michalina Fléchard patrzyła zdumiona. Dym jest obłokiem; obłok jest snem; nie wiedziała już, co miała przed sobą. Miałaż uciekać, czy też zostać? Zdawało się jej, że jest prawie po za granicami rzeczywistości.
Powiew wiatru przeleciał i rozdarł zasłonę z dymu, a z tego rozdarcia wynurzyła się całkowicie, nagłe, odsłonięta Bastylia tragiczna, z wieżą, mostem i zamkiem, olśniewająca, straszna, wspaniale pozłocona od pożaru, który się na niej odbijał od góry do dołu. Michalina Fléchard mogła rozpoznać wszystkie szczegóły, rysujące się ze złowieszczą dokładnością na tle ognistem.
Dolne piętro zamku, zbudowanego na moście, paliło się. Na niem widać było dwa inne piętra jeszcze nietknięte, ale stojące jakby w koszu z płomieni. Ze skraju płaskowzgórza, na którem stała Michalina Fléchard, widać było niewyraźnie ich wnętrze przez warstwy dymu i ognia. Wszystkie okna były pootwierane.
Przez wielkie okna drugiego piętra Michalina Fléchard dostrzegła wzdłuż ścian szafy, które wyglądały jakby książkami napełnione; a niedaleko jednego okna, na ziemi, w półcieniu, małą niewyraźną kupkę, coś, co miało nieokreślony i kłębowaty pozór gniazda lub gromadki piskląt, a chwilami zdawało się poruszać.
Kobieta przypatrywała się temu.
W pewnych chwilach przychodziło jej do głowy, że to było podobne do kształtów żyjących; miała gorączkę; nic nie jadła od rana, szła bez wypoczynku, była wycieńczona i czuła się w stanie jakiegoś obłędu, któremu nie dowierzała instynktowo. A jednak oczy jej coraz uporczywiej w jeden punkt wlepione, nie mogły oderwać się od tego mglistego nagromadzenia jakichś przedmiotów, prawdopodobnie martwych na pozór i bezwładnych, leżących na podłodze tej sali, wznoszącej się nad pożarem.
Nagle ogień, jakby obdarzony wolą, sięgnął z dołu jednym ze swych wytrysków do uschniętego bluszczu, pokrywającego właśnie front, na który patrzyła. Rzekłbyś, że płomień odkrył tę sieć suchych gałęzi; iskra chciwie się na nią rzuciła i biegła wzdłuż wici z przerażającą chyżością, jak po nasypce prochowej. W oka mgnieniu płomień dostał się do drugiego piętra, a wtedy z góry oświetlił wnętrze pierwszego. Jasne światło wydobyło nagle z cienia trzy małe uśpione istotki.
Była to drobna, prześliczna gromadka: nóżki i rączki poplątane, główki jasne, uśmiechnięte.
Matka poznała swoje dzieci.
Wydała krzyk przeraźliwy.
Matki tylko wydać są zdolne taki krzyk niewypowiedzianej trwogi. Nic nad to dzikszego, nic bardziej roztkliwiającego. Gdy go kobieta wydaje, zdaje ci się, żeś usłyszał wilczycę; gdy wilczyca nim zawyje, zdaje ci się, że słyszysz kobietę.
Krzyk Michaliny Fléchard był zawyciem. Homer mówi, że Hekuba zaszczekała[1].
Ten właśnie krzyk usłyszał margrabia Lantenac.
Wspominaliśmy, że margrabia zatrzymał się.
Znajdował się między wyjściem z korytarza, przez który wyprowadził go Halmalo, a parowem. Przez krzaki powikłane nad sobą widział most w płomieniach, wieżę purpurową od łuny, a przez szparę między dwiema gałęziami spostrzegł z drugiej strony nad swoją głową, na skraju płaskowzgórza, naprzeciwko palącego się zamku, twarz obłąkaną i zbolałą, kobietę pochyloną nad parowem.
Ta to kobieta krzyk ów wydała.
Ta twarz nie należała już do Michaliny Fléchard, lecz do Gorgony[2]. Nędzni bywają straszliwymi. Wieśniaczka przeobraziła się w Eumenidę. Chłopka jakaś zwyczajna, ciemna, bez świadomości, przybrała nagle epiczną wielkość rozpaczy. Wielkie boleści są olbrzymiem rozszerzeniem duszy. Ta matka, to macierzyństwo; wszystko, co streszcza ludzkość, jest nadludzkiem. Stała tam, nad brzegiem parowu, przed tym żarem, przed tą zbrodnią, jak grobowa jaka potęga; krzyk miała dzikiego zwierza, a gest bogini; twarz jej, ziejąca przekleństwa, podobna była do maski płomienistej. Nic wspanialszego nad błyskawice jej oczu we łzach tonących; wzrok jej ciskał pioruny na pożar.
Margrabia słuchał. Padało to na jego głowę: słyszał coś niewyraźnego i rozdzierającego, łkania raczej, aniżeli słowa.
— Ach mój Boże! moje dzieci! To moje dzieci! ratujcie! gore! gore! gore! Czyż zbójcy jesteście? Czy niema tam nikogo? Toż moje dzieci spalą się! Jurciu, moje dzieci! Alanie, Janku! Ale cóż to ma znaczyć? Któż tam zaprowadził moje dzieci? One śpią. Jestem szalona! To niepodobieństwo. Na pomoc!
Tymczasem około wieży i na płaskowzgórzu widać było ruch wielki. Cały obóz zdążał do ognia, który tek nagle wybuchnął. Oblegający, załatwiwszy się z walką, mieli teraz do czynienia z pożarem. Gauvain, Cimourdain, Guéchamp wydawali rozkazy.
Co tu począć? Z płytkiego strumyka w parowie można było zaczerpnąć zaledwie kilka konewek wody. Strapienie wzrastało. Cały brzeg płaskowzgórza mrowił się wylękłemi postaciami, spoglądającemu na ogień.
Straszne było to, co się oczom przedstawiało.
Wszyscy patrzyli, a nikt nie mógł zaradzić.
Płomień, biegnąc po bluszczu, który się zajął, dosięgnął wyższego piętra. Tam napotkał spichlerz pełen słomy, na którą się rzucił. W jednej chwili zapłonęło całe poddasze. Płomień pląsał; radość płomieni posępna to rzecz. Zdawało się, że zbrodniczy podmuch podsycał ten żar jeszcze. Rzekłbyś, że straszliwy Wilkołak zmienił się cały w wir iskier, żyjąc zabójczem życiem ognia, i że ta potworna dusza stała się pożarem. Piętro z biblioteką było jeszcze nietknięte; wysokość pułapu i grubość murów opóźniały chwilę wdarcia się ognia; ale fatalna owa chwila zbliżała się. Płomienie pierwszego piętra lizały już to drugie piętro, a płomienie trzeciego pieściły także. Dotykał go już straszny pocałunek śmierci. U dołu otchłań wrzącej lawy, u góry sklepienie z żaru. Za pierwszą dziurą w podłodze groziło zawalenie się w gorejącą czeluść; za pierwszą dziurą w suficie zagrzebanie pod żarem. Dzieci nie obudziły się jeszcze: przez draperye z ognia i dymu, zasłaniające kolejno i odsłaniające okna, widać je było w tej grocie ognistej, na tle światłości meteoru, spokojne, pełne wdzięku, nieruchome, jak trzy potworki uśpione w piekle. Tygrysby zapłakał, widząc te róże w tej czeluści, te kolebki w tym grobie.
Matka załamywała ręce.
— Gore! ja wołam gore! czyż wszyscy głusi, że nikt nie przychodzi? Kto mi dzieci me pali, śpieszcie przecież ludzie, co tam jesteście! Szłam i szłam tyle dni i oto, jak zastaję moje dzieci! Ogień! ratujcie! aniołki! pomyśleć, że to są aniołki! Cóż one takiego zrobiły te niewiniątka! mnie rozstrzelano, a ich palą! Któż to robi takie rzeczy! na pomoc! ratujcie moje dzieci! czy nie słyszycie! ulitowalibyście się nad suką! moje dzieci, moje dzieci! ach Jurcia! widzę brzuszek tej pieszczotki! Jasio! Alanek! tak się nazywają. Widzicie przecie, żem ja ich matka! Okropne dzieją się rzeczy. Szłam dnie i noce. Mówiłam nawet tego rana z jedną kobietą. Ratujcie! ratujcie! gore! Cóż to za potwory! To zgroza! Najstarszy niema pięciu lat, malutka niema dwóch. Widzę ich gołe nożyny! Śpią, Najświętsza Panno! ręka niebios oddaje mi je, a ręka piekieł mi je odbiera. I ja szłam tak długo! Moje dzieci, które wykarmiłam własną piersią! byłam nieszczęśliwą, że ich znaleźć nie mogłam! Miejcie litość nademną. Ja chcę moich dzieci, ja muszę mieć moje dzieci. A przecież to prawda, że one tam są w ogniu. Patrzcie, jak moje nogi całe we krwi! Ratujcie! Niepodobna, żeby na ziemi byli ludzie i żeby pozwolili tak umrzeć tym biednym malutkim! na pomoc! mordują! Nie widziano jeszcze nic podobnego! Ach, zbójcy! Co to za straszny dom! Skradziono mi je, ażeby zabić potem! Jezu miłosierny! ja chcę moich dzieci. Och, ja nie wiem co ja zrobię! Nie chcę, ażeby zginęły! na pomoc! ratujcie! Och, gdyby miały tak umrzeć, zwaryowałabym.
Jednocześnie ze strasznem błaganiem matki, rozlegały się głosy na płaskowzgórzu i w parowie.
— Drabiny!
— Niema drabiny!
— Wody!
— Niema wody!
— Tam wysoko w wieży na drugiem piętrze, są drzwi.
— To drzwi żelazne.
— Wyłamać je!
— Niepodobna.
A matka z podwójną siłą zanosiła rozpaczliwe wołania:
— Gore! ratujcie! ale śpieszcie się! Kiedy tak, to zabijcie mnie! Moje dzieci! moje dzieci! Ach, straszliwy ogień! niech je wydobędą, albo niech mnie tam wrzucą.
W przerwach między temi krzykami słychać było spokojne trzeszczenie pożaru.
Margrabia pomacał się za kieszeń i natrafił na klucz od drzwi żelaznych. Wtedy nachylając się pod sklepienie przejścia, którem się wymknął, wszedł napowrót w korytarz, z którego wyszedł.
- ↑ Żona Pryama, króla Troi i matka 19-tu synów, między nimi Hektora, którzy wszyscy prawie zginęli podczas oblężenia tego miasta. Legenda mówi, że ją bogowie zamienili w sukę.
- ↑ Gorgony, mieszkanki piekieł, według mitologii greckiej, zamieniały w kamień swem spojrzeniem. Zamiast włosów, węże miały na głowie. — Eumenidy, furye.