Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga siódma/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Przodek.

Na kamiennej podłodze lochu, obok kwadratowego otworu do podziemia, stała lampa.
Widać też było na podłodze dzbanek napełniony wodą, kawał chleba żołnierskiego i wiązkę słomy. Komnata wykuta była w skale i więzień, ktoremuby przyszło do głowy podpalić słomę, daremnieby tylko się trudził; żadnego niebezpieczeństwa pożaru dla więzienia, dla więźnia zupełna pewność uduszenia się.
W chwili, gdy drzwi obracały się na zawiasach, margrabia przechadzał się po komnacie; był to ów machinalny chód tam i napowrót, właściwy każdemu dzikiemu zwierzowi w klatce.
Na odgłos otwieranych, a potem zamykanych drzwi podniósł głowę i lampa, stojąca na ziemi pomiędzy Gauvain’em a margrabią, oświetliła jasno twarze obu tych ludzi.
Spojrzeli na siebie takim wzrokiem, że obaj od niego stanęli jak wryci.
Margrabia wybuchnął śmiechem i zawołał:
— Dzień dobry panu. Sporo lat nie miałem szczęścia waćpana spotkać. Raczyłeś mnie odwiedzić. Dziękuję. Rad będę trochę z panem pomówić. Zaczynałem się nudzić. Pańscy przyjaciele tracą czas, Stwierdzenia tożsamości, sądy wojenne, to długie ceregiele. Jabym się prędzej uwinął. Jestem tu u siebie. Chciej pan wejść. Cóż pan powiesz na to wszystko, co się dzieje? Oryginalne to, nieprawdaż? Był niegdyś król i królowa; królem był król, a królową Francya. Królowę zaślubiono z Robespierem; ten pan i ta pani mają córkę, którą nazwano Gilotyną i z którą, jak się zdaje, mam zabrać jutro znajomość. Będę tem zachwycony, jak i tem, że pana widzę. Czy po to przychodzisz? Czyś awansował? Czyś został katem? Jeżeli to proste odwiedziny z przyjaźni, jestem niemi prawdziwie wzruszony. Panie wicehrabio; może już nie wiesz, co to jest szlachcic. Oto go widzisz — mnie. Przypatrz mu się. To ciekawe. Wierzy on w Boga, wierzy w tradycyę, wierzy w rodzinę, wierzy w swych przodków, wierzy w przykład swego ojca, w wierność, w prawość, w obowiązki względem monarchy, w poszanowanie starych praw, w cnotę; i z przyjemnością kazałbym cię rozstrzelać. Bądź łaskaw, proszę cię, siadaj. Na bruku, co prawda, bo niema w salonie tym krzesła, ale kto żyje w błocie, ten może usiąść na ziemi. Nie mówię tego, żeby pana obrazić, bo to, co my nazywamy błotem, wy nazywacie narodem. Nie żądasz pan pewnie, bym krzyczał: Wolność, Równość, Braterstwo! Jest to stara komnata mego domu; niegdyś panowie wsadzali do niej chłopów, teraz chłopi wsadzają panów. Błazeństwa te nazywają się rewolucyą. Zdaje się, że za trzydzieści sześć godzin utną mi głowę. Nie widzę w tem nic niestosownego. Gdyby np. znano się na grzeczności, przysłanoby mi moją tabakierkę, leżącą tam na górze w zwierciadlanej sali, w której bawiłeś się dzieckiem i w której bujałem cię na kolanach. Powiem panu coś: nazywasz się Gauvain, i... rzecz dziwna, masz w żyłach krew szlachetną, dalibóg, tę samą krew, co i moja; i ta sama krew, która ze mnie robi człowieka honoru, z ciebie robi łajdaka. Zdarzają się takie osobliwości. Powiesz, że to nie twoja wina. Dalipan, bywa się zbrodniarzem mimowiednie. Zależy to od powietrza, którem oddychamy; od czasów, jak nasze, nie jest się odpowiedzialnym za swe postępki; rewolucya jest szelmą dla wszystkich, i wszyscy wasi wielcy zbrodniarze są wielkie niewiniątka. Co za głupcy, zacząwszy od ciebie! Niech mi cię wolno będzie podziwiać. Tak jest, podziwiam chłopca, pochodzącego, jak ty, ze znakomitej rodziny, zajmującego wysokie w kraju stanowisko, mającego wielką krew do przelania za wielkie sprawy, wicehrabiego tej wieży Gauvain, księcia Bretanii, mogącego być dukiem z prawa i parem Francyi z dziedzictwa, co jest mniej więcej już wszystkiem, czego na tym padole może pragnąć rozsądny człowiek — a który, będąc tem czem jest, bawi się w to, czem jesteś, tak dalece, że sprawia na swych nieprzyjaciołach wrażenie głupca. Ale, pokłoń się pan odemnie księdzu Cimourdainowi.
Margrabia mówił swobodnie, spokojnie, bez żadnego na cokolwiek nacisku, tonem przyjętym w dobranem towarzystwie, z jasnem i niezmąconem okiem, trzymając obie ręce w kieszeniach. Przerwał, odetchnął głęboko i rzekł:
— Nie taję panu, że robiłem wszystko, co mogłem, aby cię zabić. Tak jak mnie widzisz, trzy razy, sam, własną ręką, celowałem na ciebie armatę. Nie było to grzecznie, przyznaję; lecz ktoby sobie wyobrażał, że w wojnie nieprzyjaciel stara się nam podobać, tenby opierał się na fałszywej zasadzie. Bo prowadzimy wojnę, panie synowcze. Wszak prawda, że zabito króla? Piękny wiek.
Zatrzymał się znów, potem mówił:
— I pomyśleć, że nicby się z tego wszystkiego nie stało, gdyby powieszono Woltera, a Russa posiano na galery! Ach! mądrzy ludzie, jakaż to plaga! Proszę, cóż tedy pan zarzucasz tej monarchii? Prawda, wysiano księdza Pucelle do jego opactwa w Corbigny, dając mu do wyboru powóz i tyle czasu na podróż, ile mu się podoba; a tego waszego pana Titon, który, jeśli pan pozwolisz, był wielkim rozpustnikiem i chodził wprzód do dziewcząt zanim począł chodzić na cuda dyakona Paris’a, przeniesiono z Vincennes do zamku Ham w Pikardyi, będącego, zgadzam się na to, miejscem dosyć niemiłem. Oto zarzuty, przypominam je sobie; krzyczałem na to w swoim czasie; byłem tak głupim, jak pan.
Margrabia pomacał kieszeń, jakby szukając tabakierki, i mówił:
— Lecz nie tak złym. Gadano, aby gadać. Bywały także buntownicze roztrząsania i domagania się, a potem przyszli panowie filozofy; spalono ich pisma, zamiast spalić autorów; wmieszały się do tego dworskie koterye; przyszły wszystkie te ciemięgi: Turgot, Quesnay, Malerherbes, fizyokraci i t. d., i zaczęła się zwada. Wszystkiego przyczyną bazgracze i rymopisy. Encyklopedya! Diderot! d’Alembert! Ach! przeklęte urwisy! I zadawać się z nimi człowiekowi dobrze urodzonemu, jak ten król pruski! Co do mnie, byłbym wymiótł tych wszystkich gryzipiórków. I myśmy także miewali w swem ręku wymiar sprawiedliwości. Można widzieć na tym murze ślady kół do ćwiertowania. Nie było z nami żartów. Nie, nie, precz z gryzmołami; dopóki stanie Arouetów (Wolterów), dopóty będą Maraci. Dopóki będą bazgrać pismaki, dopóty łotry będą rozbijać; póki będzie atrament, dopóty będzie czarna podłość; dopóki ręka ludzka będzie trzymała gęsie pióro, dopóty z głupstw płociach, okrutne będą się rodzić głupstwa. Wszystko opierają na bredniach. Co nam pleciecie o jakichś tam waszych prawach. Prawa człowieka! Prawa ludu! Słowa puste, głupie, urojone, próżne, bez znaczenia. Kiedy ja powiem: Havoise, siostra Conana II-go, przyniosła w posagu hrabstwo Bretonii Hoëlowi, hrabiemu Nan’es i Comouailles, który pozostawił tron Alanowi Żelaznej Rękawicy, stryjowi Berty, która zaślubiła Alana Czarnego, pana na Roche-sur-Yon, i miała z nim syna Conana Małego, który był dziadem Guy’a, czyli Gauvain’a z Thours, naszego przodka, to mówię rzecz jasną, i to moje prawo! A wasi wisielcy, buntownicy, co nazywają swemi prawami? Zabić Boga i króla. Nie ohydneż to! Ach! bałwany! Żal mi cię, mój panie; ale należysz do szlachetnej krwi bretońskiej; Gauvain de Thours był twoim i moim dziadem; pradziadem też naszym był ów znakomity książę Montbazon, par Francyi, który miał mnóstwo orderów, dobywał przedmieścia Tours, był ranny w bitwie pod Arques i umarł w ośmdziesiątym szóstym roku życia wielkim łowczym Francyi, na zamku swym Couziéres w Turonii. Mógłbym ci powiedzieć jeszcze o księciu de Laudunois, synu pani de la Garnache; o Klaudyuszu Lotaryńskim, o księciu de Chevreuse i o Henryku de Lenoncourt i o Franciszku de Laval-Boisdauphin. Ale na co się to przyda? Pan ma zaszczyt być idyotą i chodzi mu o równość z moim parobkiem. Wiedz tedy, że byłem starcem, kiedyś był jeszcze dzieciakiem. Ucierałem ci nos, smarkaczu, i utrę ci go jeszcze. Rosnąc, zmalałeś. Odkąd przestaliśmy się widywać, każdy z nas poszedł w swą stronę; jam szedł po stronie uczciwości, ty po przeciwnej. Ach! nie wiem, jak się to wszystko skończy; lecz ci panowie, twoi przyjaciele, są to wspaniale łotry! Ach! tak, to piękne, przyznaję, pyszne postępy, zniesiono w wojsku trzydniową karę wodną na żołnierzy pijaków; ustanowiono maximum, konwencyę, biskupa Gobel[1], pana Chaumette[2] i pana Hébert’a, i burzą hurtem wszystko dawne, od Bastylii do kalendarza. Świętych zastępują jarzynami. Dobrze, panowie obywatele! rządźcie, panujcie, dogadzajcie sobie, hulajcie, nie wstydźcie się. Mimo to wszystko, religia będzie religią, monarchia będzie wypełniała piętnaście wieków naszej historyi; stare możnowładztwo francuskie, z uciętą nawet głową, będzie wyższe od was. Na to, co robicie z historycznemi prawami rodów królewskich, tylko wzruszamy ramionami. Chilperic, w gruncie rzeczy, był tylko mnichem, którego zw ano Danielem; Chilperic’a wymyślił Ranifroy, aby go postawić przeciw Karolowi Martelowi; wiemy o tem tak dobrze, jak i wy. Nie o to rzecz idzie. Rzecz w tem, aby być wielkiem królestwem, być starą Francyą, być państwem wspaniale urządzonem, w którem szanują najprzód świętą osobę monarchy, samowładnego pana kraju, potem książąt, potem dostojników koronnych, potem oficerów armii i marynarki, potem urzędników dyrekcyi i nadintendentury finansów. Dalej idzie wyższe i niższe sądownictwo, a za niem zarząd akcyzy, poborcy podatków i urządzenie trzech stanów w państwie. Piękne to i szlachetne, a wyście to zniszczyli. Zniszczyliście także urządzenia prowincyonalne, bo takie, jak wy, biedne nieuki, ani się domyślali nawet, czem były prowincye. Geniusz Francyi składa się z geniuszu całego kontynentu i każda jej prowincya przedstawiała jedną z cnót Europy; szczerość Niemiec była w Pikardyi, szlachetność Szwecyi w Szampanii, przemysł Holandyi w Burgundyi, ruchliwość Polski w Langwedoku, powaga Hiszpanii w Gaskonii, mądrość Wioch w Prowancyi, przebiegłość Grecyi w Normandyi, wierność Szwajcaryi w Delfinacie. Aniście o tem wiedzieli; potłukliście, połamali, podruzgotali, zburzyli, postąpiliście jak głupie bydlęta. Ach! nie chcecie szlachty! Więc nie będziecie jej mieli! Wdziejcie po niej żałobę. Nie będziecie mieć rycerzów, nie będziecie mieć bohaterów. Żegnaj dawna wielkości. Znajdźcie mi dziś Assasa[3]. Drżycie wszyscy o swoją skórę. Nie będziecie już mieć walecznych z pod Fontenoy, którzy kłaniali się wprzód nim zaczęli zabijać; nie będziecie mieć wojowników w jedwabnych pończochach, jak przy oblężeniu Léridy; nie będziecie już mieli tych sławnych dni bitew, w których kity z piór mknęły jak meteory; jesteście narodem umarłym; gwałt najazdu was zgniecie. Jeżeli wróci Alaryk II-gi, nie stanie już przeciw memu Klodoweusz; jeśli wróci Abderam, nie zastanie już przeciw sobie Karola Martela; jeżeli wrócą Saksony, nie zastaną już przeciw sobie Pepina. Nie będziecie już mieli takich walk sławnych, jak pod Agnadel, Rocroy, Lens, Steffarde, Nerwinden, Steinkerk, Marsala, Raucoux, Lawfeld, Mahoń; nie będziecie już mieć Louvines z Filipem Augustem, biorącym do niewoli jedną ręką Renaud’a, hrabiego Bulonii, a drugą Ferranda, hrabiego Flandryi. Będziecie mieli Azincourt, lecz nie będziecie mieć pana de Bacquille, wielkiego chorążego królewskiego, który zginął owinięty w swoją chorągiew. Dalej! idźcie, róbcie swoje! Bądźcie nowymi ludźmi. Nikczemnijcie.
Margrabia zamilkł na chwilę, potem rzekł:
— Ale zostawcie nam naszą wielkość. Zabijajcie szlachtę, zabijajcie księży. Wywracajcie, niszczcie, mordujcie, tratujcie wszystko nogami; rzućcie stare zasady pod stopy swoje: tron, ołtarz, Boga samego! Wasza to rzecz. Jesteście zdrajcy i podli, niezdolni do poświęcenia i ofiary. Powiedziałem swoje. Teraz każ mnie gilotynować, panie wicehrabio. Mam zaszczyt być najniższym twym sługą.
I dodał:
— Ach! wypowiedziałem ci całą prawdę! Cóż to-mi szkodzi? Jam już umarły.
— Jesteś wolny — rzekł Gauvain.
Zbliżył się do margrabiego, rozpiął swój płaszcz dowódcy, zarzucił mu go na ramiona, a na oczy kaptur zasunął. Obaj byli jednego wzrostu.
— Co to znaczy? — zapytał margrabia.
Gauvain zawołał głośno:
— Otwórz mi, poruczniku.
Drzwi się roztwarły.
Gauvain zawołał:
— A zamknij dobrze za mną.
I popchnął ku wyjściu zdumiałego Lantenac’a.
Zamieniona w odwach dolna sala oświetlona była, jak sobie czytelnik przypomina, krytą latarnią, przy której wszystko wydawało się jakby w zamgleniu; rzucała więcej cieniu niż światła. Ci z żołnierzy, którzy nie spali, widzieli przy tem przyćmionem świetle przechodzącego pośród nich i zmierzającego ku wyjściu człowieka wysokiego wzrostu, w płaszczu i kapturze okrytym galonem naczelnego dowódcy; oddali mu ukłon wojskowy, a on przeszedł.
Margrabia zwolna przeszedł odwach, przeszedł wyłom, potrąciwszy nieraz głową o mur, i wyszedł.
Szyldwach, sądząc, że widzi Gauvain’a, sprezentował broń.
Dostawszy się za wyłom, mając pod stopami polną trawę, o dwieście kroków las, a przed sobą przestrzeń, noc, wolność, życie, zatrzymał się i stał przez chwilę nieruchomy, jak człowiek, który dozwolił z sobą coś zrobić, uległ podejściu, i który skorzystawszy z otwartych drzwi, pyta się, czy źle, czy dobrze postąpił, waha się, czy iść dalej, i namyśla się po raz ostatni. Po kilku sekundach rozważnego zadumania wzniósł prawą rękę, trzasnął dwoma palcami i rzekł:
— Doprawdy!
I poszedł.
Zamknęły się drzwi lochu; został w nim Gauvain.





  1. Przyjął cywilną konstytucyę dla duchowieństwa; w r. 1793 potępił z częścią swego kleru obrzędy religijne.
  2. Dziennikarz i mówca uliczny, poplecznik gwałtów komuny, wywołał niszczenie dzieł sztuki katolickiej.
  3. Kapitan w wojsku francuskicm, poświęcił się w r. 1758 dla ocalenia armii, wołając, że Niemcy są pod obozem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.