Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga siódma/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gauvain wstał.
— Jak się nazywacie? — spytał Cimourdain.
Gauvain odpowiedział:
— Gauvain.
— Kto jesteście?
— Jestem naczelnym dowódcą kolumny ekspedycyjnej Wybrzeży Północnych.
— Czy jesteście krewnym lub powinowatym zbiegłego człowieka?
— Jestem jego wnukiem stryjecznym.
— Czy wiadomy wam dekret Konwencyi?
— Widzę jego afisz na tym stole.
— Co pan powiesz o tym dekrecie?
— Że sam jestem na nim podpisany, że rozkazałem go wykonać i że to ja kazałem wydrukować ten afisz, u spodu którego jest moje nazwisko.
— Wybierzcie sobie obrońcę.
— Będę się sam bronił.
— Daję wam głos.
Cimourdain odzyskał dawną obojętność. Tylko, że ta obojętność podobniejszą była do spokoju martwej skały niż do spokojności człowieka.
Gauvain milczał przez chwilę, jakby zbierał myśli.
Cimourdain znów się odezwał:
— Co powiecie na swoją obronę?
Gauvain zwolna podniósł głowę, nie spojrzał na nikogo i odpowiedział:
— To powiem: jedna rzecz przeszkodziła mi widzieć drugą, jeden czyn dobry, widziany zblizka, zasłonił mi sto czynów zbrodniczych; z jednej strony starzec, z drugiej dzieci — wszystko to stanęło między mną i moją powinnością. I zapomniałem o wioskach spalonych, o spustoszonych polach, o jeńcach wymordowanych, o pobitych rannych, i o kobietach rozstrzelanych; zapomniałem o Francyi wydanej Anglikom i wypuściłem na wolność zabójcę ojczyzny. Jestem winowajcą. Tak mówiąc, zdaję się mówić przeciw sobie; ale tak nie jest. Mówię w swojej obronie. Gdy winowajca uznaje swoją winę, już tem samem ocala jedyną rzecz wartą ocalenia — swój honor.
— I nic więcej nie masz pan do powiedzenia na swoją obronę? — spytał Cimourdain.
— Dodam to, że jako wódz, powinienem był dać z siebie przykład i że wy z kolei, jako sędziowie, powinniście także dać przykład.
— Jakiego przykładu pan żądasz?
— Mojej śmierci.
— I sądzisz pan, że ona jest zasłużoną?
— I konieczną.
— Proszę usiąść.
Furyer, komisarz audytor, wstał i odczytał najprzód rozporządzenie, wyjmujące z pod prawa byłego margrabię Lantenac’a; powtóre dekret Konwencyi, skazujący na karę śmierci każdego, ktoby dopomógł ujętemu powstańcowi do ucieczki; w końcu przeczytał kilka wierszy wydrukowanych u spodu afisza, a zakazujących „pod karą śmierci dawania jakiejkolwiek pomocy“ wyżej wspomnionemu powstańcowi, a podpisanych: dowódca naczelny kolumny ekspedycyjnej, Gauvain.
To odczytawszy, komisarz audytor usiadł.
Cimourdain założył ręce na piersi i mówił:
— Oskarżony, proszę słuchać z uwagą. Publiczności, proszę słuchać, patrzeć i milczeć. Jesteście w obliczu prawa. Przystąpi się teraz do głosowania. Wyrok wydany będzie prostą większością głosów. Każdy sędzia z kolei wypowie, swoje zdanie, głośno, wobec oskarżonego, bo sprawiedliwość niema nic do zatajenia.
Cimourdain dodał:
— Pierwszy sędzia ma głos. Mów, kapitanie Guéchamp.
Kapitan Guéchamp zdawał się nie widzieć ani Cimourdain’a, ani Gauvain’a. Spuszczone powieki zasłaniały jego oczy nieruchome, utkwione w afisz dekretu i patrzące na niego, jak się patrzy w przepaść. I mówił:
— Prawo jest formalne. Sędzia jest więcej i mniej niż człowiekiem, bo niema serca; jest więcej niż człowiekiem, gdyż ma miecz sprawiedliwości, w roku 414 od założenia Rzymu. Manlius Torquatus skażaj na śmierć swego syna za występek zwyciężenia nieprzyjaciół bez jego rozkazu. Pogwałcona karność wymagała przykładnej kary. Tu pogwałcone zostało prawo, a prawo jest jeszcze wyższem od karności. W przystępie politowania narażono ojczyznę na niebezpieczeństwo. Litość może przybrać rozmiary występku. Komendant Gauvain wypuścił powstańca Lantenaca z więzienia. Gauvain jest winny. Głosuję za karą śmierci.
— Piszcie, pisarzu — rzekł Cimourdain.
Pisarz napisał „Kapitan Guéchamp: śmierć.“
Gauvain podniósł głos.
— Guéchamp — rzekł — dobrześ głosował i dzięki ci za to składam.
Cimourdain znów się odezwał:
— Głos ma drugi sędzia. Mów, sierżancie Radoub.
Radoub wstał, obrócił się do Gouvain’a i po wojskowemu salutował oskarżonego. Potem zawołał:
— Jeśli to tak, więc zgilotynujcie mnie, bo daję wam najświętsze słowo honoru uczciwego człowieka, że chciałbym zrobić najprzód to, co zrobił stary, a potem to, co zrobił mój dowódca. Gdym zobaczył, jak ów ośmdziesięcioletni starzec rzucił się w ogień i wyniósł z niego troje robaczków, powiedziałem zaraz: Dzielny z ciebie zuch, mój poczciwcze. a gdym się dowiedział, że to mój dowódca ocalił głowę tego starca od waszej głupiej gilotyny, do stu fur kartaczy! rzekłem: Obywatelu dowódco, powinienbyś być moim generałem; jesteś człowiekiem co się zowie i ja, do stu piorunów! dałbym ci krzyż świętego Ludwika, jeśliby jeszcze były u nas krzyże, święci i Ludwiki! Co u licha, czy to się kierujemy teraz na niedołęgów, czy co? Jeżeli dla takiego głupstwa wygrało się bitwy pod Jemappes, pod Valmy, pod Fleurus, pod Wettignies, toż mi powiedzcie, niech wiem, co się święci. A to śliczne! Komendant Gauvain od czterech miesięcy tłucze tych gamoniów rojalistów, rąbiąc pałaszem, ocala rzeczpospolitę, odnosi pod Dol zwycięztwo, które wymagało nielada rozumu, a wy, mając takiego człowieka, chcecie się go pozbyć! I zamiast zrobić go swoim generałem, chcecie mu głowę uciąć! A to, dalibóg, bierze ochota rzucić się z nowego mostu na łeb w Sekwanę. A i tobie nawet, obywatelu Gauvain, mój dowódco, gdybyś zamiast być moim generałem, był moim kapralem, powiedziałbym w oczy, żeś przed chwilą strzelił kapitalne głupstwo. Stary dobrze zrobił, ocalając dzieci, ty, mój dowódco, dobrześ zrobił, ocalając starego, a jeżeli gilotynują się ludzie za spełnienie dobrych uczynków, to już, do wszystkich dyabłów! nie wiem, o co chodzi. Niema się co już zatrzymywać: zabijajcież wszystkich najlepszych ludzi. Nie; chyba to wszystko żart, nieprawdaż? Nie wierzę własnym uszom. Chyba we śnie to słyszę. Szczypię się, żeby poznać, że nie śpię. Nie rozumiem tego. Więc według was, należało, żeby stary pozwolił na spalenie żywcem dzieci, należało, żeby mój komendant pozwolił na ucięcie głowy staremu? Nie; to już lepiej zgilotynujcie mnie. Wolę to sto razy. Samo przypuszczenie, że dzieci mogły zginąć w płomieniach, byłoby zniesławieniem batalionu Czerwonej Czapki. Czyliż tego chciano? Kiedy tak, to już pożerajmy się wszyscy wzajem. Boć nakoniec znam się na polityce niegorzej od was, byłem członkiem klubu sekcyi Pik. Do stu piorunów! przemieniamy się w bydlęta, mówiąc bez ogródki! Streszczam mój sposób widzenia rzeczy. Nie lubię położenia, w którem człek głupieje, nie wiedząc już, co począć. Dlaczego, u dyabła, dajemy się zabijać? Żeby nam zabito naszego dowódcę! Nic z tego, Ludwisiu. bajcie mi mojego dowódcę! Potrzeba mi mojego dowódcy! Kocham go dziś bardziej jeszcze niż wczoraj. Wysyłać go pod gilotynę — ależ śmiech człeka bierze! Nie; my tego nie chcemy. Skończyłem. Mówcie sobie, co chcecie, ja z góry powiadam, że to być nie może.
I Radoub usiadł. Rana jego się otworzyła. Struga krwi, sącząc się z pod bandaża, spływała za uchem wzdłuż szyi.
Cimourdain obrócił się ku Radoubowi.
— Czy głosujecie za uwolnieniem oskarżonego?
— Głosuję za tem — rzekł Radoub — żeby go zrobiono generałem.
— Pytam was, za czem głosujecie?
— Głosuję za tem, żeby go zrobiono najpierwszym dostojnikiem rzeczypospolitej.
— Sierżancie Radoub, czy głosujesz za tem, żeby komendant Gauvain był uwolniony łub nie?
— Głosuję za tem, żeby mi ucięto głowę na jego miejscu.
— Uwolnienie — rzekł Cimourdain. — Pisarzu, piszcie.
Pisarz napisał: „Sierżant Radoub: uwolnienie.“
Potem pisarz dodał:
— Jeden głos za śmiercią. Jeden głos za uwolnieniem. Podzielone głosy.
Kolej głosowania przyszła na Cimourdain’a.
Wstał. Zdjął kapelusz i położył go na stole.
Nie był już ani blady, ani siny. Jego twarz miała barwę ziemi.
Gdyby wszyscy obecni w sali leżeli w trumnach całunami okryci, milczenie nie byłoby głębsze.
Cimourdain rzekł głosem poważnym, powolnym a silnym:
— Oskarżony Gauvain’ie, sprawa jest wysłuchana. W imieniu Rzeczypospolitej, sąd wojenny, większością dwóch głosów przeciw jednemu...
Umilkł na chwilę, zdawało się, że pasuje się z sobą, czy się wahał wobec śmierci? czy się wahał wobec życia? Wszystkie piersi wznosiły się przyśpieszonym oddechem. Cimourdain mówił dalej:
— ...Skazuję cię na karę śmierci.
Twarz jego wyrażała katusze złowrogiego tryumfu. Straszliwy uśmiech rozjaśnił ją, uśmiech zadowolenia, jakby mu pobłogosławił archanioł, którego powalił na ziemię.
Zajaśniało to na chwilę jak błyskawica i zniknęło. Cimourdain znów stał się nieczułym jak głaz, siadł, włożył na głowę kapelusz i dodał: Gauvan’ie, jutro o wschodzie słońca będziesz stracony.
Gauvain wstał, ukłonił się i rzekł:
— Dziękuję sądowi.
Odprowadźcie więźnia — rzekł Cimourdain.
Na znak dany przez Cimourdain’a, drzwi więzienia otworzyły się, Gauvain wszedł tam i więzienie się zamknęło. Dwóch żandarmów z dobytemi pałaszami stanęło po obu stronach na warcie.
Musiano wynieść Radoub’a, który padł bez zmysłów na podłogę.