Rozpruwacze/I
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozpruwacze |
Wydawca | Wydawnictwo M. Fruchtmana |
Data wyd. | 1938 |
Druk | P. Brzeziński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Trzymać złodzieja!… Łapać złodzieja… Policja — a — a!..
Nagle rozległ się w ciszy nocnej rozpaczliwy krzyk kobiety. Głos jej tonął w dali, w labiryncie ciemnych uliczek…
Nikt, widać, nie śpieszył napadniętej z pomocą. Głos jej słabł z każdą chwilą. Raz jeden jeszcze tylko wydarł się z jej piersi rozdzierający, beznadziejny krzyk, wyrzucony, jakgdyby ostatnim tchem:
— Ratunku!..
Po czym nastąpiła cisza, jakby wogóle nic nie zaszło.
Ratuszowy zegar dawno już oznajmił, że minęła północ. Miasto pogrążone było we śnie zimowym; chodniki, jezdnie, dachy domów pokryte były kobiercem śnieżnym. Dokoła nie widać było żywej duszy, Tylko nocny tramwaj mijał od czasu do czasu bezszelestnie, niby widmo, zostawiając za sobą czarne ślady. Bezdomni, którzy nawet we śnie czuwają, tej nocy spali snem kamiennym, nie spłoszeni przez nikogo.
Księżyc zawadiacko rozglądał się po stolicy. Jego blade promienie szperały w podwórkach, po dachach, zaglądając ciekawie do okien wysokich kamienic.
Policjant w kożuchu białym, ukryty za węgłem ulicy, stał niby przykuty do miejsca. Ciepły kożuch i ciepłe słomianki na nogach uspasabiały go do przymykania powiek. Sen zmorzył jego oczy i uszy policyjne zobojętniały na wszystko, co się wokół niego działo. Jedynie, uporczywa myśl o obowiązku powstrzymywała go od tego, by się zupełnie wygodnie ułożyć do snu.
Na rogu ciemnej, wąskiej uliczki zaczaił się cień ludzki. Ostrożnie, powoli sunął na wpół biegnącymi krokami, aż przystanął. Dłuższą chwilę nasłuchiwał tuląc się do ściany wysokiej kamienicy. Rozglądał się na wszystkie strony, niby lis otoczony przez ogary. Jego wprawne oczy zdawały się przenikać grube mury, parkany i ostrzegać przed niebezpieczeństwem, kryjącym się w ciemności. Nasłuchiwał z całym natężeniem złodziejskiej jaźni. Serce waliło, niby młotem, gdy prześlizgiwał się ostrożnie wzdłuż murów. Wyglądał niemal, jakby przylepiony do ścian domów. Jeno cień swobodnie rozkładał się na chodniku.
Człowiek ten myślał tylko o jednym.
…Byleby przez tę ostatnia ulicę „przetachać“ się, a potem… tyle forsy… kupa pieniędzy…
Prawą ręką dotknął wypchanej teki, którą pieszczotliwie ściskał za pasem. Grymas zadowolenia wykrzywił jego surową, męską twarz.
Już widział w swojej wyobraźni piękną, własną willę nad brzegiem morza. Przyśpieszył kroku i nagle znów przystanął.
Zdawało mu się, że słyszy szmery.
…Taka „klawa“ robota i tyle ryzyka i „cykorii“. Mało brakowało bym się wsypał. Ta baba narobiła takiego rwetesu, nie mało brakowało, a byłbym „wychlany“…
Znów ruszył. Denerwowały go własne ślady na śniegu. Z zasady nie zostawiał nigdy po „robocie“ odcisków palców, ani innych znaków. A teraz..
— Niech to djabli wezmą… „Skeły“ nie będą mieli wielkiej trudności w odszukaniu mojej meliny. Jestem zgubiony!
Przystanął: wzrok jego spoczął na stojącej białej bryle policjanta.
Postanowił się prześlizgnąć. Wtem kożuch poruszył się; głośne ziewanie przecięło powietrze.
Cień ludzki jeszcze bardziej przyległ do ściany i skamieniał. Włosy stanęły mu dęba. Serce biło silnie, jakgdyby usiłowało zagłuszyć uczucie trwogi.
W głowie błysnęła myśl. Myśl natrętna, której sam się przeraził.
— Nie, nie — szeptał do siebie. — Wszystko już uczyniłem w swym życiu przestępczym, ale zamordować człowieka znienacka, nigdy!… przenigdy!… Choćby to nawet był i policjant.
Posterunkowy po chwili znów się zdrzemnął. Odstawił na stronę karabin, oparłszy się wygodnie o ścianę.
Ludzki cień swobodnie odetchnął. Spoglądał na białą, śpiącą bryłę z zadowoleniem. Postanowił teraz sprzątnąć karabin i w ten sposób zabezpieczyć sobie ucieczkę aby „hint“ nie mógł strzelać w razie pogoni.
Człowiek ten zawsze należał do ludzi czynu. Nie namyślając się więc długo, cicho, jak wąż przesunął się w stronę policjanta. Słyszał wyraźnie jego chrapanie. Prawą ręką sięgnął po karabin.
Już, już miał go dotknąć palcami, gdy naraz policjant ocknął się. Jak nożem przeciął ciszę nocną głośny okrzyk.
— Stać!… Kto idzie?!… — Stać! bo strzelam!… — powtórzył niepewnie i groźnie zarazem.
Podejrzany człowiek nie tracił ani chwili. Całą siłą swoich wprawnych nóg, pędził przed siebie. Myśl o śladach, które zostawiał na śniegu dodawała mu sił do ucieczki.
Policjant z razu nie zorientował się co zaszło. W pierwszej chwili myślał, że dzielnicowy urządził mu kawał zabierając karabin, wnet jednak zrozumiał, że jest w błędzie.
Chwila wahania. Zrzucił z siebie ciężki kożuch i słomiane pantofle. Rewolwer błysnął w jego ręku. Kilka strzałów przeszyło powietrze, ale uciekający zdążył przerzucić karabin przez parkan. Żałował w duchu ryzykownego postępku.
— Złapią, będę miał brzydką sprawę — pomyślał.
Policjant, po kilku minutach pościgu, oparł się o parkan, sapiąc ciężko. Był w rozpaczy. Kroki uciekającego zupełnie już ucichły. Nie wątpił, że miał do czynienia z niebezpiecznym opryszkiem, ale po co potrzebny mu był karabin?
— Co robić, co robić — szeptał do siebie. — Co powiem w komisariacie na swoje usprawiedliwienie.
Zły był na siebie, że usnął. Ściskał kurczowo rewolwer i bliski był samobójstwa. Tylko myśl o Matusi, którą kochał, powstrzymywała go od desperackiego kroku.
— A może zataić ten wypadek? — pomyślał w duchu — Ale karabin? Karabin!… — wykrzyknął uderzając się pięściami po głowie.
Nagle przypomniał sobie kożuch, który porzucił na chodniku. Dreszcz zgrozy przebiegł mu po ciele. — Złodzieje mogą mnie nieźle urządzić. Ładniebym wyglądał — uśmiechnął się gorzko — gdyby mi i kożuch w dodatku sprzątnęli…
Uczynił krok naprzód. Wtem prawą nogą dotknał jakiegoś przedmiotu. Przystanął z bijącym sercem.
Może ten opryszek podrzucił bombę?
Chciał czymprędzej się oddalić, nie sprawdzając nawet na co nastąpił. Ciekawość jednak wzięła w nim górę.
Powoli, ostrożnie, przyświecił lampką elektryczną. Ujrzał skórzaną tekę.
Była wypchana i obwiązana dokoła mocnym szpagatem.
Postanowił udać się natychmiast do komisariatu. Wtem usłyszał odgłosy kroków. Przejęty strachem, wyciągnął rewolwer, gotowy do obrony.
— Stać!!! Kto idzie??? Nie ruszać się z miejsca, bo kula w łeb!… — dodał groźnie dzwoniąc przy tym zębami.
Kroki zbliżały się.
— Stać!!! Stać!!! Kto tam???
— To ja!!! — słychać było zdaleka.
— Co za ja? Kim jesteś? — krzyczał policjant coraz głośniej. — Stać, bo strzelam!…
— Ha ha ha… — usłyszał w odpowiedzi zdrowy, męski śmiech.
Policjant przeżegnał się, prosząc Boga, aby strzegł go od złych duchów i djabłów.
— Raz! Dwa! Trzy! — krzyknął na cały głos i wystrzelił w powietrze.
— Co to za strzelanina? Zwariowałeś? — rozległ się głos w odpowiedzi.
— Stać!… Ręce do góry!… — wołał policjant niemal ze łzami w oczach.
— Co się tu stało? Mów! — zagadnął już poważnie przybyły. — Jesteś nieprzytomny, czy co? Strzelisz do mnie… To ja, rewirowy Wołkow… Trącił go w ramię, budząc z odrętwienia.
— Gospodin rewirowy, największego zbrodniarza miałem dziś w ręku… — wyrzucił jednym tchem.
— Gdzie go masz?
— Miałbym go napewno, gdyby mi nie czmychnął z przed nosa…
— Ach tak!… Gdyby nie czmychnął? A gdzie karabin?
— Karabin… karabin… — wykrztusił policjant. — Nie miałem go przy sobie i strzelałem z rewolweru.
Wołkow zmierzył go badawczo od stóp do głowy.
— Wychodzisz na posterunek bez karabinu? Taki służbista z ciebie? A co masz pod pachą?
Michał Gawryk (tak nazywał się posterunkowy) zrobił krok w tył.
— Tekę znalazłem! — zawołał dumnie.
— Zobaczymy, jaka jest zawartość teczki.
— Nie mogę gospodin rewirowy. Muszę tekę doręczyć do komisariatu. Może są tu pieniądze, albo bardzo ważne dokumenty.
Rewirowy podskoczył zły i krzyknął:
— Co, mnie, rewirowemu boisz się tekę pokazać? Marsz do komisariatu. Tam poznasz mnie i dowiesz się kim jestem.
Michał podrapał się ręką w głowę, nie wiedząc, co począć.
— Kto wie, myślał w duchu, — czy to nie jest przebrany za rewirowego wspólnik zbiegłego bandyty.
Po drodze rewirowy odezwał się:
— Jak widzę, pochodzisz ze wsi. W Warszawie nie tak łatwo wytropić przestępcę. Podczas gdy tak rozmawiamy, bandyta hula sobie już przebrany, w nocnym lokalu i gwiżdże na nas. Teraz urządzić na niego obławę już nie warto. Lepiej zobaczyć, co jego teka zawiera. Ta teka to „sztuczka“ warszawskich złodziei.
— Złodziejskie sztuczki? A co to za sztuczki?
— Bardzo proste. Warszawscy złodzieje to wielkie cwaniaki, mój przyjacielu. Bywa nieraz, że kiedy uciekają przed pościgiem policji podrzucają naumyślnie przygotowane teki. Liczą na to, ze policjant schwyci tekę, a im da możność ucieczki.
Michał nabrał zaufania do rewirowego. Żałował już w duchu, że tak dobrego człowieka podejrzewał o złe zamiary. Bez słowa wręczył mu tekę.
Rewirowy pośpiesznie rozerwał sznurki. Policjanci zbliżyli się do lampy ulicznej. Obaj skamieniali, gdy przy bladym świetle ujrzeli jej zawartość. Teka była wypchana paczkami walut zagranicznych. Leżał tam również elegancki, damski rewolwer.
Rewirowemu pociemniało w oczach. Stał, jak rażony piorunem.
Michał krzyknął uradowany:
— Kładź gospodin z powrotem wszystko do teki! Lecę do komisariatu. Nareszcie zaawansuję!…
Rewirowy zbadał nabity rewolwer miniaturowy, kiedy Michał w pośpiechu układał w tece paczki walut.
Rewirowy pod pretekstem kontroli posterunków oddalił się w przeciwnym kierunku, a stójkowy Michał Gawryk poszedł w stronę komisariatu ściskajac w ręku rewolwer na wszelki wypadek. Ledwie uszedł kilka kroków, padło kilka strzałów.
Michał padł na chodnik jak podcięty dąb. Z jego ust wyrwał się przeraźliwy krzyk:
— O, Jezus!…