Rozpruwacze/II
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozpruwacze |
Wydawca | Wydawnictwo M. Fruchtmana |
Data wyd. | 1938 |
Druk | P. Brzeziński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Noc powoli ustępowała miejsca nadchodzącemu brzaskowi, śnieg począł padać, jak gdyby chciał zatrzeć ślady podłości ludzkiej i okryć białym całunem wypadki nocy.
Michał leżał zwrócony twarzą do ziemi. Na jego trupio bladej twarzy zastygł wyraz grozy i przerażenia. Gęsty śnieg sypał coraz większymi płatkami, jakby śpieszno mu było z nakryciem stygnących zwłok policjanta.
Nocne lokale poczęły wypluwać z sienie „lepszych“ gości: młodych donżuanów i starych grzeszników, którzy już sami są do niczego, a czerpią tylko zadowolenie z tego, że przyglądają się temu, jak inny grzeszą w ich obecności…
Zawodowe prostytutki i „puszczalskie“… Blondynki naturalne i „podrobione“. Damulki z półświatka, tytułujące siebie hrabiankami, zmęczone flirtem i tańcem. Mieszane towarzystwo uwija się szybko i dyskretnie otulając przesycone wrażeniami ciała w karakuły i foki, na które „ciężko“ pracowały…
Wesołe, starannie otynkowane i wytapetowane panny „z towarzystwa“ trzymają pod rękę swoich „chlebodawców“; rozmarzone lgną do panów bankierów, dyrektorów, prezesów i innych „lepszych“ egzemplarzy ludzkich, którzy mają monopol na sposoby życia i użycia.
„Wybrańcy“ losu wynieśli się już z nocnych lokali na zaśnieżone ulice. Miasto ożyło pod akompaniamentem pisków i krzyków rozbawionych parek. Głośne a czułe słówka pożegnania mieszały się z jeszcze głośniejszymi, opłaconymi z góry, pocałunkami…
Jako ostatnie wysuwają się nawpół pijane fordanserki, zmęczone „naciąganiem“, tańcem i „trzymaniem fasonu“. Kokietując i rozglądając się na wszystkie strony „dużymi oczami“, badają, czy jakiś amant nie ma ochoty zakończyć zapoczątkowanego w lokalu flirtu w „kawalerskim pokoju“.
Za nim depczą ospali muzykanci. Wygłodniałe żołądki przygrywają im lepiej, niż oni, do tańca. Wspominają z zazdrością zadowolone twarze, które oglądali na parkecie i przy stolikach, suto zastawionych.
W lokalach rozrywkowych pozostali tylko kelnerzy i kelnerki. Wyśmiewają oni teraz „frajerów“ których „ogolili“ i obliczają zarobki. Konsumują smaczne zakąski i popijają szampanem, opłaconym już z góry przez panów prezesów i dyrektorów. Drwią teraz z honorowych tytułów, które sami nadawali nocnym gościom…
Jeden tylko nocny lokal w stolicy jeszcze nie jest zamknięty. Tam goście nie przejmują się tym, że już świta. Zdawałoby się, że w tym lokalu hulanki i zabawy dopiero rozpoczynają się „na całego“.
W lokalu panuje mrok. Żarówki rzucają bladoróżowe światło na stoliki. Mocna woń tanich perfum unosi się na sali. Na środku śpiewa półgłosem jakaś zbankrutowana artystka; śpiewa o miłości, winie, pieniądzach, krwi i więzieniu.
Goście nucą ochrypłymi, pijanymi głosami, przytupując do taktu wykrzywionymi obcasami. Wyszminkowana, starsza już damulka o piętrowym biuście, siedzi przy pianinie i uderza w klawisze „artystycznymi“, długimi palcami, które nadają się raczej do podcinania żyletką kieszeni, niż do pianina.
W tylnych pokoikach brak światła. Panuje tam cisza, mącona tylko od czasu do czasu tajemniczym szeptem.
Podejrzane parki wysuwają się dyskretnie z separatek, aby ustąpić miejsca innym amatorom „ciszy“.
W lokalu panuje sztuczna wesołość, podsycana raz po raz dawkami alkoholu. Dwuznaczne wykrzykniki mężczyzn mieszają się z pijanymi chichotami kobiet.
Dym z papierosów i zagranicznych cygar, jest tak gęsty, że niby mgłą przysłaniał pijane twarze i wydekoltowane biusty. Zabawa sprawiała tu wrażenie, jak gdyby była ostatnią w życiu biorących w niej udział. Wykorzystywali przyjemne chwile, których jutro być może, będą już pozbawieni.
Wszyscy ci ludzie żyją z zarobków nocy. I noc zabiera im wszystka co pod jej osłona potrafią „zarobić“.
Przy wejściu i wyjściu z lokalu każdy gość wystawia umówione hasło. Kobiety i mężczyźni elegancko ubrani piją przy jednym stoliku z obdartusami. Im bardziej podejrzanie osobnik wygląda, tym częściej zabiera głos. Można łatwo poznać, że tacy mają tu przewagę nad elegantami.
Właściciel lokalu, człowiek o reprezentacyjnym wyglądzie przechadza się wśród stolików, rzucając każdemu zachęcający uśmieszek i przyjacielskie słówko. Przysiada się co chwila do innego stolika, potrafi podczas największego hałasu opanować sytuację i widać, że umie trzymać w ryzach rozbawioną hałastrę.
W kącie lokalu siedzą przy stoliku dwaj mężczyźni tak blisko siebie, jak bracia sjamscy. Szepczą między sobą, jakby się o coś sprzeczali.
Aniela, piękna, młoda dziewczyna, jedyna córka właściciela lokalu, stoi przy kasie za bufetem. Jej rasowa twarz przykuwa uwagę gości; każdy kłania się jej z respektem, wzamian za co otrzymuje niewinny rozbrajający uśmieszek, który nigdy nie schodzi z jej cudownie wykrojonych warg.
Ale dziś Aniela kręci się nerwowo na krześle, spoglądając co chwila na ścienny zegar. Goście dostrzegają jej niepokój, ale żaden nie śmie zapytać o powód. Tylko ojciec od czasu do czasu zbliża się do niej, mówiąc coś pocichu, jakby ją uspakajał.
Ojciec Anieli, osobistość znana w święcie podziemnym, ochrzczony został w młodości pseudnimem „Lipy“, na który rzetelnie zarobił. Od najwcześniejszych lat wałęsał się po całym świecie, coraz to pod innym nazwiskiem. Stąd wzięło początek przezwisko „Lipa“.
Urodzony z ojca starego katorżnika i matki znanej „doliniarki“, zapoznał się już w dzieciństwie z „fachem“ złodziejskim. Jako młodzieniec cieszył się już sławą „wunder-kinda“ w całej Rosji. Matka brała go ze sobą „do miasta“ przed ukończeniem siódmego roku życia; wtedy rozpoczęła się jego właściwa edukacja…
Wychowany bez ojca (zginął na katordze), był pod wpływem wyłącznym matki, która dbała o to, aby jej jedynak został „sławnym“.
W dniu, gdy ukończył piętnasty rok życia odumarła go matka. Przed śmiercią wezwała go do siebie i pożegnała tymi słowy:
— Stasiu drogi! Dziecino moja kochana! teraz mogę już spokojnie zamknąć oczy. Jesteś dorosłym człowiekiem i będziesz mógł sobie urządzić życie. Cieszy mnie, że moja praca nad tobą nie poszła na marne. Kradnij i rabuj, ile się da i gdzie tylko będziesz mógł. Nie żałuj frajerów. Oni naszych także nie żałują. Zemścij się za ojca, który przez tych przeklętych frajerów został zesłany na dwanaście lat katorgi. Twój ojciec pochodził z porządnej rodziny i nigdy nie był złodziejem. W więzieniu poznał mnie i pokochał. Ja, która pochodzę z rodu złodziejskiego i jego wciągnęłam w to przeklęte życie.
Nienawidzę frajerów, synu. Gardzę nimi całą duszą. A wiesz, dlaczego? Dlatego, że nigdy nie pozwalają nam podnieść się z błota. Nigdy nie podadzą usłużnej ręki, abyśmy mogli podźwignąć się i zostać uczciwymi ludźmi. Twój ojciec bardzo mnie kochał i przeze mnie został katorżnikiem. Za co? — mniejsza…
Tu przerwała, by zaczerpnąć tchu i dodała:
— Pamiętaj o dniu zadusznym i módl się za duszę twojej grzesznej matki.
Rozpłakała się i, całując go w czoło, ciągneła dalej:
— Porzuć jednak z czasem, jak dorośniesz, to podłe życie. — Porzuć! — powtórzyła. — Koniec jest bardzo marny, synku! Strasznie jest gnić w więzieniu!
Po tych słowach przycisnęła go do siebie, całując w czoło:
— Synu!… Bardzo mi ciężko rozstać się z tobą, nie dożywszy nawet czterdziestego roku życia. Lata przebyte w więzieniu wpędzają mnie przedwcześnie do grobu.
— Umieram! — krzyknęła chrapliwym głosem i dodała już zupełnie cicho:
— Jedno mnie tylko cieszy, że gdy umieram, dokumenty moje opiewają na „lewe“ nazwisko…
Po tych słowach wyzionęła ducha.
Stasiek Lipa był posłusznym synem. Modlił się chętnie, dawał biednym jałmużnę za spokój duszy matki, ale kradł też z powodzeniem. Policja poważnie liczyła się z jego „osobą“.
Podróżował za granicę, kradł w międzynarodowych pociągach, na okrętach, dworcach, w tramwajach, bankach, teatrach i nocnych lokalach. Wszędzie, gdzie tylko był tłok „zarabiał“. Legendy krążyły w świecie podziemnym o jego wyczynach.
Na krótko przed ukończeniem dwudziestu lat, porzucił „doliniarstwo“ i wyspecjalizował się w „obrabianiu“ kas. Na tym polu dokonywał cudów; prześcignął swoich nauczycieli w tym precyzyjnym „fachu“.
W Warszawie meldowany był za dokumentem, opiewającym na „lewe“ nazwisko uciekłszy z Berlina, gdzie uprzednio zamieszkał i „kiwał“. Osiedlił się tutaj na stałe.
Mimo licznych przestępstw, córkę Anielę, — trzeba mu przyznać — wychowywał wzorowo. Nigdy w jej obecności nie zdradzał się słowem, które mogłoby jej nasunąć podejrzenie co do jego zawodu. Do lat osiemnastu, córka nie miała pojęcia o przeszłości ojca. Uczyła się pilnie w gimnazium, a potem wstąpiła na uniwersytet. Posiadała wszystkie zalety, jakie dobrze wychowana panienka wynosi z porządnego domu.
Ojciec, który często ulatniał się gdzieś na dłuższy czas, nie wywoływał wyjazdami najmniejszego podejrzenia. Była przekonana, że ojciec ma przedstawicielstwa zagranicznych firm.
W dniu, kiedy ojciec z konieczności przerwał jej naukę i wywiózł do Warszawy, odbył z nią dłuższą rozmowę. Aniela płakała, a nieraz nawet nosiła się z myślą o samobójstwie. Młodość jednak przezwyciężyła doznany zawód, ślubowała sobie w duchu, że ojca nawróci na uczciwą drogę, co też ojciec jej przyobiecał; przysiągł córce, że zerwie z dawnym życiem.
Słowa dotrzymał, nie mógł jednak zupełnie zerwać z przeszłością; ciągnęło go do swoich. Żeby nie zatracać zupełnie kontaktu, założył wytworną restaurację-melinę i wsławił się tym wśród ludzi nocy, jako człowiek o żelaznym, prawdziwie złodziejskim charakterze, człowiek, który umie trzymać język za zębami, a usta na kłódkę.
Jego zewnętrzny wygląd pozwolił mu obracać się w najlepszych sferach. Nikt nie śmiał posądzać go o przynależność do ludzi podejrzanej kondukty. Krótko podstrzyżona „szpicbródka“ i siwiejące włosy na skroniach upodabniały go do barona austriackiego. Opanowany w ruchach, o czarnych przenikliwych oczach, ze złotymi binoklami na orlim nosie, przypominał każdego, tylko nie Staśka „Lipę“, człowieka z pod ciemnej gwiazdy.
Piękna prezencja, jaką obdarzyła go natura i znajomość obcych języków ułatwiały mu w ułożeniu eleganckiego życia. Pieniędzy nie brakło mu nigdy, miał ich tyle, ile tylko złodziejska dusza zapragnęła.
W więzieniu siedział krótko. Umiał zawsze usunąć się w porę. Był taki pewny siebie, że nawiązywał nawet znajomości z przedstawicielami sprawiedliwości rosyjskiej; policmajster i naczelnik odesskiego „ssysknowo otdeienia“ działali nieraz pod jego wpływem. Na Mołdowance było tajemnicą publiczną, że w jego domu odbywają się przyjęcia, gdzie szampan i ładne dziewczynki dopomagają „blatować“ opornych.
Stasiek „Lipa“ miał wielkie zasługi w świecie, podziemnym, z których był dumny: nie jednego „swojego“ wyciągnął z katorgi; ci, których w całej Rosji poszukiwano na mocy listów gończych, „melinowali“ właśnie u niego. Pod jego troskliwą i czujną opieką nie obawiali się policji.
Opowiadano sobie z ust do ust o jednym takim wypadku, wychwalając rozum i takt „Lipy“.
Pewnego dnia naczelnik „ssysknowo otdielenia“ zastał u „Lipy“ znanego międzynarodowego kasiarza, nazwiskiem Gruczkow, za głowę którego wyznaczono wielką nagrodę. Policjanci dobrze znali z fotografii Gruczkowa. Nic więc dziwnego, że poznał go i naczelnik.
Stasiek „Lipa“ nie stracił się; bez słowa wyjął złotą papierośnicę, wysadzoną brylantami i podał naczelnikowi.
— Kolega Gruczkow wręcza za moim pośrednictwem ten prezent panu naczelnikowi, aby był łaskaw o nim zapomnieć.
Gruczkow ukłonił się elegancko, dodając cynicznie:
— Jestem pewien, że pan naczelnik będzie zadowolony z zaszczytu poznania mnie osobiście. Radzę też przyjąć ten skromny upominek. Sądzę bowiem, że lepiej przyjąć złotą papierośnicę, niż kawałek ołowiu z mojego rewolweru.
Powiedziawszy to, począł bawić się od niechcenia browningiem, uśmiechając się pod nosem.
Stasiek „Lipa“ roześmiał się na głos, starając się wszystko obrócić w żart:
— Kolega Gruczkow jest dowcipny… Proszę pana naczelnika do stołu. Zdaje się, że wszystko już jest w najlepszym porządku.
Po tych słowach wsunął mu bezceremonialnie papierośnicę do kieszeni. Naczelnik zmieszany i niezdecydowany nie oponował.
Ze strachu wypił nawet za zdrowie Gruczkowa…
Gruczkow wstał od stołu, ukłonił się szarmancko, po czym zwrócił się do naczelnika:
— Radzę panu strzec mego upominku koleżeńskiego; obawiam się, że moi koledzy zechcą spróbować szczęścia u pana naczelnika.
Roześmiał się na głos i poklepał osłupiałego naczelnika przyjacielsko po ramieniu.
— Dziękuję jeszcze raz za dotrzymanie mi towarzystwa! — ukłonił się po raz wtóry i znikł.
Po wyjściu Gruczkowa, naczelnik odzyskał równowagę; groził, złościł się, krzyczał, że zadzwoni natychmiast po policję. Stasiek „Lipa“ uśmiechnął się i szepnął mu coś dyskretnie na ucho. Wysoki dygnitarz odrazu się uspokoił.
Bezkarność i powodzenie u dygnitarzy carskich miał przede wszystkim do zawdzięczenia pięknej żonie. Ta jednak pewnego poranka ulotniła się, jak kamfora, właśnie z jednym z dygnitarzy, zostawiając mu dwuletnią Anielę.
Stasiek przejął się bardzo ucieczką żony; został największym wrogiem kobiet i zaprzysiągł zemstę. Córeczkę z każdym dniem bardziej kochał i strzegł jej, jak oka w głowie. Dbał o to, aby nie odczuwała braku matki.
Aniela swoją urodą przypominała matkę. Środowisko, w jakim teraz, mimo woli, się znalazła, nie wpłynęło ujemnie na charakter dziewczyny. Dla przstępców czuła więcej litości, niż pogardy.
A jednak otoczenie zrobiło swoje. Była kobietą, a na domiar tego pięknością, nic więc dziwnego, że przyszła i miłość…