<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rzym za Nerona
Podtytuł Obrazy historyczne
Wydawca Wydawnictwo Towarzystwa Szkoły Ludowej
Data wyd. 1925
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XV.


Juljusz Flawjusz Kajusowi Makrowi zdrowia.


Zbyt wiele zbyt wielkich mam ci opowiadać rzeczy; nadto wzruszony jestem niemi i przejęty, bym to potrafił tak wykonać, jak pragnę.
Naprawdę od czego zacząć, nie wiem, i w jaki ująć porządek. To, co mnie dotknęło, com widział, com słyszał, zmięszało się w pamięci i tłumnie ciśnie pod nieudolne pióro. Nie wiem, czy wprawniejszeby nawet przedmiotowi podołało. Wybacz mi więc, Kajusie miły, że połowę pracy koło tego listu zostawiam tobie, niech myśl twa dopełnia tego, czego mu braknie, niech wyobraźnia odgadnie, niech serce przeczuje.
Siedzieliśmy jednego z tych dni u skromnej wieczerzy z Celsusem w triclinium mojej insuli, rozmawiając o świeżem świętokradztwie Aenobarbusa Nerona, który Rzymowi wyprawił widowisko, jakiego on nie miał jeszcze, swem nowem ożenieniem z Pitagorasem. Dojdą was tego wesela opisy, dopełnionego z całym religijnym obrzędem, na który spodleni kapłani nie wiem, jak zgodzić się mogli. Na urągowisko tłumu wystawiono świętość małżeństwa, jakby mu Neron chciał odjąć wszelkie religijne znaczenie i siłę. Śmieje się i urąga szaleniec i powiada: — Przede mną nikt z Cezarów, nikt z królów nie wypróbował jeszcze, ile z narodem, z senatem, z ludem, pozwolić sobie można.. — Lecz jakiż to naród i senat, bogowie wielcy! Nie pierwsze to i nie ostatnie szaleństwo i świętokradztwo. Wiecie, że Neron do bogów Rzymu wcale pobożnym nie jest, mając ich za równych sobie, a może od siebie słabszych... Przez jakiś czas czcił syryjską boginię, ale potem, posąg jej zbezcześciwszy, precz wyrzucić kazał i innym ofiar nie składa oprócz małej jakiejś nieforemnej figurki tajemniczej, którą mu plebejusz w ulicy idącemu ofiarował. Tej odkrycie jakiegoś spisku, opiekę możną nad sobą i siłę wielką przypisuje, pięć razy na dzień czyniąc przed nią libację.
Po tych zaślubinach szyderskich, od których czoła wszystkich poczciwych Rzymian pokrył wstydu rumieniec, a piersi oburzenie wstrząsnęło, wyjechał Neron. Wiesz może, jak się odbywają podróże, z rozrzutnością, której nic równego nie widzieliśmy ani my, ani ojcowie nasi. Tysiąc wozów ciągnie za nim, teatr jego, igrzysk przybory, niewolników dwór, purpurowe sieci o złotych węzłach dla rybołowstwa, posągi nawet ulubione; z obciętemi włosy poprzebierane po męsku niewiasty, co mu służą. Muły i konie kanuzyjskie[1] okrywają szkarłaty i srebrne uprzęże... Celsusowi pozwolono pozostać, byliśmy więc swobodni i pożywaliśmy cenę z nim i Chryzypem, gdy zgiełk i wrzawa dla nas niezrozumiałe po kilkakroć o uszy nasze uderzyły. Sądziliśmy zrazu, że uliczny jakiś bój między dokazującymi ulubieńcami Cezara, którzy pod jego niebytność w Rzymie czynią to, co on sam, gdy w nim zamieszkuje, lub nowo wymyślona jaka uroczystość dla Popei zakłóciły spokój chwilowo, i wieczerzaliśmy, nie zważając. Wtem wpadł Afer zbladły oznajmiając, że znaczna część Rzymu stanęła w płomieniach. Pożar poczęty około wielkiego cyrku, tam, gdzie do Palatynu i Celjuszowej góry przytyka, wiatr rozdymał potężnie. Rzucił się on na sklepy olejarzy i wszelakiej palnej kupi otaczające cyrk, a ramiony silnemi obejmował domy na wszystkie strony...
Przerażeni tą wieścią porwaliśmy się od wieczerzy, wdzieli naprędce obuwie i wybiegliśmy w ulicę, każdy w stronę, gdzie kto co miał najdroższego. Nie chodziło mi o moje mienie w insuli, ani o dom więcej zagrożony na Palatynie, kędy już płomień jakby falą ogromną się rozlewał, ale o Sabinę. Biegłem, wszystko rzuciwszy, do niej... Ale przecisnąć się było tak trudno, iż sam dziś nie wiem, jaką siłą potrafiłem przebrnąć tłumy, które zalegały wąskie uliczki, portyki, wschody świątyń i całe place. Krzyk, wrzaski, płacze, tumult był nie do opisania; niewiasty, dzieci, wyrzucane z domów i palące się na kamieniach sprzęty, trupy tych, których padające ściany przytłukły, ciżba niewolników ryczących, pokrwawionych, konie, wielbłądy, wszystko to w jedną masę zbite, wiło się otoczone płomieniem i dymem. Ludzie w rozpaczy, oszalali z mieczami w rękach torowali sobie drogę do domostw... Powywracane lektyki, pogruchotane wozy, omdlałe kobiety pomijać musiałem, a chociaż mi Afer i dwaj z nim idący niewolnicy dopomagali, nie wiem czybym potrafił przedostać się, gdyby nie oddział straży pretorjańskiej, idący przede mną, który spieszył ku Palatynowi i drogę mi torował, ścieląc ją rannemi i trupami.
O ratunku miasta ani pomyśleć było można... Tybr cały nie miał w sobie tyle wody, ile na ugaszenie płomieni było potrzeba; siła niszczącego żywiołu wzmagała się, idąc; co chwila grzmot obalającej się budowy nową oznajmywał ruinę... Rozpryskał się płomień szeroko i na nowe domostwa rzucał z wściekłością. We drzwiach wielu pochwycona ludność dusiła się, naciskając, i zalegała je trupami, a z góry padające belki dobijały co jeszcze było żywego. Z pośrodka ogni jakby dzikich zwierząt słychać było wycia, rozdzierające serce. Gdyby w tej chwili zniszczenia każdego własne nie obchodziło bezpieczeństwo, sam przerażający widok tego spustoszenia, włosyby na głowie najeżył i krew ściął w żyłach. Ale obojętnieje dla drugich, kto się sam ratować musi, co gorzej, staje się okrutnym jak zwierzę.
Gdyśmy się naostatek ku mojemu domkowi na Palatynie przybliżyli, przebywszy jakby walkę z nieprzyjacioły z tym tłumem zapamiętałym, stał on już w płomieniach. Pod pozorem uratowania pałacu Cezara od ognia, mury rozbijano taranami, zbliżyć się do nich nie było wolno, żołnierze i niewolnicy rozszarpywali, co znaleźli...
Biegłem do przyległego domu Sabiny: płonął już kryptoportykus, i tu już ciżba niewolników Neronowych nadbiegała niszczyć, łamać, rozwalać i łupić, z dziką chciwością rabunku... Przypomniałem Neronową Quintanę[2]. W chwili gdy się zbliżałem do drzwi, przez które wystraszona ludność uciekała, unosząc, co kto porwał, ujrzałem Sabinę jak obłąkaną, dźwigającą na rękach napół rozbudzone dziecię swe i śpiesznie przedzierającą się ku Apijskiej drodze. Była sama, zdawała się nie widzieć nic, nie myśleć o niczem tylko o ocaleniu życia dziecięciu. Biegła tak szybko, że mimo pośpiechu i sporszego kroku niepodobieństwem mi ją było dogonić. Obawiałem się co chwila z oczów ją nawet utracić.
Wśród tego tłumu wrzącego, który ją zewsząd otaczał, zląkłem się o jej życie... ale cudownym instynktem miłości macierzyńskiej omijała wszystko, co zagrażać jej mogło, wyślizgiwała się niebezpieczeństwom, przeciskała przez ludzi z siłą olbrzymią, uchodziła nie wiem jak nadjeżdżającym wozom, przebijała przez tłoczącą się ciżbę i leciała jakby nadprzyrodzoną jakąś osłoniona siłą.
Z oczyma wlepionemi w nią ścigałem ciągle wstrzymywany, popychany, bity, party, ranny wostatku i potłuczony, mieczem się osłaniając i ręką w togę obwiniętą.
Myślałem już, iż w Kapeńskiej bramie doścignąć ją potrafię: tu bowiem stał zbity koni i ludu natłok wrąc tylko w miejscu, poruszając się próżno, miotając, lecz naprzód nie mogąc posunąć. Dwa w niej sparły się prądy przeciwne: tych, co na widok płomieni śpieszyli do miasta z okolic, aby co mieli droższego ratować, i uciekających z pożaru z dziećmi, penatami, resztką ocalonego mienia. Zdawało się, że przyjdzie do bitwy — kiedy niekiedy z krzykiem padali słabsi, a po głowach ich, dusząc i gniotąc, posuwali się silniejsi... Sabina zawahała się, wstrzymała, alem ją widział ciągle: w rozpaczy bezsilnej parłem się i ja ku niej, na nic nie zważając, drogę sobie mieczem gotów torować, gdy nie wiem jak, tłum od miasta prący przemógł, obalił przeciwny, otwarło się nagle przejście, i runęliśmy wszyscy, ledwie na nogach się trzymając, po trupach i rannych na Apijską drogę. Tu było szerzej, ujrzałem ją znowu za bramą biegnącą jak wprzód, więc ocaloną... Byłem sam, Afer i niewolnicy rozdzieleni ode mnie znikli w ciżbie, ja ze zgniecionem ramieniem, pokrwawiony, zbity, cudem, że żyw byłem jeszcze.
Nie zatrzymując się, ścigałem ją ciągle, wołając, ale głos głuszyły wrzaski tłumu, a ona szła ciągle z równym pośpiechem i lekkością, niosąc dziecię przestraszone... Byłem prawie pewien, że uda się do domu Gemellusa, ale pominęła go, rzuciła się na prawo w ogrody, w stronę przeciwną. Biegłem za nią coraz żywiej, zmrok zapadał, lecz łuna pożaru szeroko oświecała okolicę, migało przede mną białe jej peplum, byłem coraz bliżej, zdyszany śpiesząc, gdy nagle znikła mi pośród zarośli, jak gdyby ziemia się pod jej stopami otwarła.
Dobiegłem do miejsca, pewien będąc, że po takim wysiłku musiała upaść zemdlona lub wypocząć usiadła; ale z największem podziwieniem mojem, nie znalazłem ani śladu. Zrazu, nie wierząc oczom, sądziłem, żem się omylił; obiegłem wkoło, napróżno, gdy na ziemi postrzegłem jej sudarium[3] kilku kroplami świeżej krwi zbroczone.
Zacząłem więc w tem miejscu baczniej się rozpatrywać i rozgarniać gałęzie. Bluszcze i winne latorośle poplątane okrywały jakiś rodzaj studni opartej o ścianę kamienną na pół obaloną i ukrytą pod zielenią. Schyliwszy się i opadłe podniosłszy gałęzie, dostrzegłem jakiś ciemny otwór i jakby wchód prowadzący do głębi pieczar.
Chociaż nie znałem miejsca i nie mogłem pojąć, gdzieby wchód prowadził, prawie pewien będąc, że się tu nie gdzie indziej skryć musiała w miejscu sobie znanem, bez wahania puściłem się w głąb tej ciemnicy.
Opierając się rękoma o ściany, szedłem wśród najzupełniejszej nocy... Przejście było wąskie i wilgotne... wschody kamienne chwiały się pod stopami jakby świeżo ułożone zostały pośpiesznie, wprędce i te się skończyły. Poczułem pod sobą ziemię wilgotną... Zdawało mi się, że żywy wstępuję w państwo umarłych. Zawahałem się nawet, nie przypuszczając, aby kobieta miała odwagę takiego szukać schronienia, lecz przeczucie i szał jakiś pędziły mnie dalej. A że z obu stron czułem otaczające mnie ściany, powiedziałem sobie, że łatwo mi będzie, gdy zechcę, powrócić. Szedłem więc coraz dalej, nie licząc kroków, tracąc zupełnie pamięć przebieżonej drogi, poczucie spędzonego na ten pochód czasu. Nie potrafię oznaczyć, jak szedłem długo... gdy szmer jakiś dziwny uszu mych doleciał... Stanąłem... Blade, zaledwie dostrzeżone światełko ukazało się w dalekich głębiach...
Jakkolwiek niczego się w świecie nie lękam, wyznam ci, Kajusie drogi, żem poczuł jakąś nieopisaną trwogę... Głos, który do uszów moich dochodził, był dziwnym, coś nakształt szumu dalekiej fali lub poruszanego wiatrem lasu. Wsłuchawszy się, rozpoznałem w nim ludzką mowę, jęk czy śpiew smutny... nie wiedziałem. Domyśliłem się, że mam się znaleźć pośród jakiegoś zbiegowiska ludzi nieznanych, obcy, sam jeden... silniej ścisnąłem miecz w dłoni, pot mi na czoło wystąpił. Byłbym się może cofnął, ale zdało mi się, jakbym w świetle galerji ujrzał wdali przesuwający się cień Sabiny z dziecięciem. To mnie skłoniło pójść dalej ku światłu... Krypta wkrótce rozszerzać się zaczęła, światło coraz wyraźniejsze czepiało się po jej ścianach wilgotnych, zobaczyłem kilka lampek glinianych ustawionych we wgłębieniach muru...
Baczniej wpatrując się, mogłem już rozeznać, iż przejście, do któregom się dostał, stanowiło niby nieforemne jakieś columbarium. Na bokach niewyraźne dostrzegłem napisy, znaki, godła i kilkakroć powtórzone wyrazy:

IN PACE...[4]

Byłem więc, wątpić już niepodobieństwem, w grobach jakichś... Lecz cóż Sabinę skłonić mogło do ukrycia się w miejscu tak oddalonem i niebezpiecznem?... Jakim sposobem ona o tem ukryciu wiedzieć mogła, by wprost ku niemu dążyć?...
Schodząc ciągle wdół, gdyż galerja się zniżała ku wnętrzom ziemi, nareszcie ujrzałem w głębi coraz więcej lamp pouczepianych przy ścianach i wielką ciżbę ludu stojącą w tem podziemiu... Mężczyźni, kobiety, dzieci, napełniali galerje krzyżujące się w różne strony.
Zbliżałem się więc z wielką ostrożnością, powoli, obawiając się być odkrytym. Musiałem też obwarować powrót na wypadek śpiesznej ucieczki, przejścia się rozgałęziały; aby się wydostać nazad, to, którem wszedłem, oznaczyłem mieczem, rysując pasy na ścianie.
Już prawie nie wiedząc, co czynię, posuwałem się dalej... rozpoznawałem twarze ludzi, ręce podniesione do góry, jak do modlitwy, i szaty ich ciemne. — Niektórzy klęczeli na ziemi, inni twarzą na niej leżeli... O kilkanaście kroków zobaczyłem wreszcie Sabinę, która usiadłszy pod ścianą, tuliła dziecię swoje i zdawała się płakać.
Obawiając się, aby mnie to zbiegowisko ludzi jakichś nieznanych, a jak z odzieży poznać było można, w większej części niewolników, nie postrzegło i nie rzuciło się na mnie, osłoniony togą, przytulony do muru, powolnie i ostrożnie zbliżałem się do miejsca, w którem Sabina usiadła. Nie mogłem zrazu pojąć, co ją tu sprowadziło, dlaczego się tu przyszła schronić wśród tej ciżby, która zdawała się jej być znajomą, bo dwie kobiety, stojąc przy niej, trzeźwiły ją i pilne miały koło niej staranie.
Z wrzawy i zgiełku ulicznego, z płomieni i trupów wszedłszy nagle w tę ciszę tajemniczej jakiejś otchłani — wątpiłem o sobie i o swym rozumie. Chwilami wydawało mi się, jakby sen jakiś przykry mnie nękał, obawiałem się utraty przytomności, tak to wszystko było niespodziane, przerażające. Łączyła się do tego jakaś trwoga nieokreślona, której sam wstydziłem się przed sobą. Ochłonąłem z niej nieco, gdym się przekonał, że oprócz kilku stojących z motykami ludzie byli bezbronni, wiele niewiast między nimi, a nikt nawet nie zajmował się mną, choć kilku zwróciło na mnie oczy i bytność moją dostrzec musiało. Sabina zajęta dzieckiem, osłabła, nie widziała mnie jeszcze, nie śmiałem przystąpić bliżej. Sunąłem się tylko, cienia szukając, aby rozpoznać ten lud, i stanąłem nareszcie oddzielony tylko od niej dwiema czy trzema kobietami.
Szmer, który słyszałem zdala, tu się już zmienił w cichą, dziwną jakąś, wspólnie odmawianą modlitwę, której wyrazy były mi niezrozumiałe. — Co byli ci ludzie? Co znaczyło to zgromadzenie tak spokojne w chwili, gdy Rzym wrzał cały i padał w ruinach? Jak błyskawica olśniła mnie myśl schadzek chrześcijan w arenariach, o których wiedzieli wszyscy i rozpowiadali dziwy. Nie mogłem już wątpić, że byłem pomiędzy nimi, lecz co tu robiła Sabina i kilka stojących przy niej matron rzymskich? Miałyżby one do nowej sekty należeć?
Takie sobie zadawałem pytania, gdy szmer powoli ucichł, a mężczyzna w odzieży po której poznać było można rycerza rzymskiego, wystąpił z małego bocznego wgłębienia. Pokropił on tłum zgromadzony jakąś wodą lustralną[5], odmówił modlitwę głośną, którą wszyscy za nim powtarzali, ucichło, i mówić począł.
Dziwnych słów jego, których z natężoną słuchałem uwagą, nie jestem już w stanie ci powtórzyć; zaniepokoiły mnie, wzruszyły do głębi. Wyrzeczone były z powagą wielką, więcej powiem, jakby natchnione wieszczo... Była w nich przepowiednia straszliwych gromów i kar niebios zagniewanych na Rzym zepsuty i Cezara. Ale Rzym miał nazwisko Babilonu, a Nerona domyśliłem się w liczbie sześciuset sześćdziesięciu sześciu[6]. Obraz wszakże był tak wierny, że omylić się nie mogłem. Wielu innych wyrazów gorących, wymownych, znaczenia dobrze pojąć nie mogłem. Czułem w nich tylko niezmierną siłę jakby Sybilli, z trójnoga zapowiadającej przyszłość. Tłum, który słuchał, to płakał, to jęczał, to upadał twarzą na ziemię, to ręce do góry wszystek podnosił.
Nie, Kajusie drogi, opisać ci tej chwili nie potrafię — olśniła mnie ona jakby przeczuciem jakiemś nowego przeistoczenia świata, wnijścia nowej epoki odrodzenia. Nie miałem już najmniejszej wątpliwości, że znajdowałem się wpośród chrześcijan, ale jakże inaczej wydali mi się, niżeli ich sobie wyobrażałem! Nieprzygotowany tu wbiegłem, nie wtajemniczony usłyszałem wyrazy, których prawdziwe znaczenie było mi skryte, a jednak to, co z nich pojąłem, czegom się domyślił, wstrząsnęło mną do głębi.
Świat odsłaniał mi się nowy.
Mowa tego kapłana trwała dosyć długo, przesłuchałem ją całą z chciwem pragnieniem, wreszcie, gdy nowe rozpoczęły się modlitwy, uspokojony o Sabinę, która widocznie należała do zgromadzenia i znalazła opiekę niewiast sobie znajomych, postanowiłem się wycofać z podziemia. Nie godziło mi się dłużej podsłuchiwać tajemnic, do których przypuszczony nie byłem, trzeba się było albo jawnie odkryć, nabawiając ich i Sabinę strachem, albo co rychlej uchodzić.
To też uczyniłem. Niechcąc szerzyć trwogi wśród wylękłego i tak zbiegowiska i zrodzić zamięszania, począłem się cofać powoli tąż drogą, którą przyszedłem. Nie miałem trudności w odnalezieniu jej, bo gdzie się krypty rozgałęziały, porobiłem był znaki mieczem na ścianie, a dalej krypta stanowiła jedną długą szyję, w której się już zabłąkać nie mogłem, mimo panującej w niej ciemności. Dla bezpieczeństwa ostatnią z palących się lampek zdjąłem ze ściany, i otulając się płaszczem, puściłem się ku wnijściu. Kształt jej mnie uderzył, nie była we wszystkiem do innych rzymskich podobną: wyobrażała gołębia i dwie greckie głoski, jakby początkowe imiona chrześcijan...
Prędzej, niżeli się spodziewałem, postrzegłem wschodki i tu, ustawiwszy ją, wydobyłem się z łatwością na ziemię... Z za gałęzi bluszczu, przez które przedzierać się musiałem, uderzyło mnie już czerwone światło pożaru...
Zdawało się, że nietylko nie ustał, ale powiększył się jeszcze, zniszczenie roznosząc zwycięsko. Widać już było z muru, na którym stanąłem, jakby szerokie morze płomieni i nad nim kłębiące się dymy krwawe. Wicher miotał niemi jakby olbrzymim velarium purpurowem nad areną teatru...
Gdzie niegdzie z pośrodka ogni sterczały białe kolumny świątyń obalonych i ściany gmachów, których oknami płomień wyciągał szyje, dym buchał gęsty i iskry gwiaździste... Jasno było jak we dnie, ale blask to był płowy, straszny jak wśród jesiennej burzy i piorunów. Aż tu dochodziło mnie ryczenie, huk, grzmot zmięszanych głosów ludzi, zwierząt, i syk niszczących płomieni. Niekiedy głośniej, przenikliwiej zawyło kilkaset jakichś głosów, oznajmiając tajemniczą klęskę i przestrach niewysłowiony... Przyznaję, był to widok nawet z męskich oczów łzy mogący wycisnąć.
Siedziałem na złomie muru osłupiały, sam niewiedząc, co począć z sobą, nie wiedząc, czy iść, po co, i dokąd? Insula moja w pośrodku miasta gorejącego, a z nią wszystko, co po stryju odziedziczyłem, już dawno w gruzach dymiących być musiało, dom na Palatynie widziałem rozbijany i łupiony... Co było robić z sobą? dokąd się udać?
Spokojniejszy o Sabinę, nierychło teraz zacząłem myśleć o sobie... noc zdawała się późna... wicher wzmagał się coraz silniejszy... powietrze skwarne niosło z sobą wyziewy spalenizny, jakby śmiertelnego stosu... Nic obiecywać się nie zdawało, aby ta klęska prędko ustać mogła.
Znużony, zgłodniały, senny powlokłem się szukać przytułku kędyś nad Drogą Apijską... Tędy płynęły jeszcze ciągle tłumy z Rzymu pożarem wygnane, od Palatynu, Góry Celjusza, Eskwilinu, z tych miasta części, które już płomienie objęły.
Płaczące i zawodzące kobiety z głowami spuszczonemi w ziemię, niekiedy z krzykiem rozpaczy odwracające się ku zgliszczom, jakby żegnały swe domy i bogi, mężczyźni uginający się pod ciężarem uratowanych sprzętów droższych, wielbłądy wylękłe i rozbijające ciżbę, stada rozhukanych wołów i powyrywanych koni napełniały drogę. Nie byli to już prawie ludzie ci, co szli tędy, ale jakaś dzicz o zachowanie życia rozbijająca się, wściekła, wojująca naoślep.
Wśród zgiełku jeden tylko, jak cała ta tragedja dziwny uderzył mnie obraz.
Na murze nad samą drogą siedział ze spuszczonemi nogami obnażonemi niewolnik grecki, cynik... Z ruin płonących gdzieś wyrwał znać zwitek pergaminowy, jakieś dzieło filozofa, a że mu dobrze ognie przyświecały, usiadł je czytać spokojnie.
Łysa jego głowa spuszczona była nad kartą rozwitą, i tak był zatopiony w rękopisie, iż straszliwej wrzawy pod stopami swemi nie czuł i nie widział. Niekiedy objuczone konie trącały o jego zwieszone nogi, uchylał je, lecz oczów nawet nie podniósł znad karty. Stanąłem przed nim z uwielbieniem... W nędznej odzieży, wychudły, opalony, z poprzedzieranymi uszami, ze znakami niewoli na namulonej szyi, obdarty... był wśród tej klęski szczęśliwym... zapomniał o niej i o sobie.
Pozazdrościłem mu prawie...
Szukając schronienia, wspomniałem na domek Celsusa, w którym parę razy z nim biesiadowaliśmy, stał on za bramą Ostyjską. Nie mając dokąd, postanowiłem udać się w tę stronę, z niejaką nadzieją, że i jego tam znaleźć mogę.
Z wielkim trudem przebijałem się przez uliczki pełne wszędzie zgiełku i tłumu, który dzikiemi krzyki wyrażał rozpacz i miotał przekleństwa.
Kupami stojący tu ludzie podawali sobie z ust do ust wieści dziwaczne, o podpaleniu przez Neronowe sługi, o roznoszonych przez pretorjanów i germańskie straże pochodniach, o rozbijanych i łupionych domach. Oburzenie było straszliwe, groźby nawet miotano głośno na Cezara i Senat, ale to wszystko tonęło w jękach i płaczach.
Już pod bramą Ostyjską spostrzegłem Afra siedzącego na ziemi z dwoma moimi niewolnikami. Z tych jeden mnie poznał, i wszyscy przybiegli zmieszanemi głosy oznajmując, że insula zgorzała całkiem, że do gruzów nawet niedozwalały się zbliżać rozstawione wszędzie straże i nic z nich ratować. Dom na Palatynie rozbito, tłukąc mury taranami... i rozgrabiono doszczętu.
Z chłodną krwią, patrząc na nieszczęśliwszych od siebie, zniosłem spotykającą mnie klęskę... milcząc powlokłem się z nimi ku domowi Celsusa, więcej rozmyślając nad przygodą Sabiny, i tem wszystkiem, czego byłem przypadkowym świadkiem, niżeli nad własnemi stratami.
Celsus, z którym rozstaliśmy się w progu mojego domu, bom go w zamięszaniu ulicznym natychmiast z oczu stracił, nie mając, jak przewidywałem, gdzie się podziać, wybiegł był także do swojego domu. Znalazłem go pogrążonego w zadumaniu, przerażonego straszliwym Rzymu upadkiem. Powitał mnie serdecznie, a widząc poranionego, zwalanego błotem, upadającego na siłach, kazał natychmiast przygotować kąpiel i łoże. Pierwsza zwłaszcza była mi bardzo potrzebną. Orzeźwiony nią, wziąwszy Afra ze sobą, nie mówiąc dokąd idę, powróciłem nocą jeszcze w to miejsce, którędy Sabina do krypt była zeszła, nie okazując tylko niewolnikowi skrytego wnijścia.
Czekaliśmy tu do dnia, ażali nie wyjdzie i pomocy jakiej potrzebować nie będzie, aleśmy spędzili, leżąc na ziemi, godzin kilka na próżnym niepokoju, nikt się bowiem nie ukazał. Pożar rozszerzał się ciągle, nocy tej nieszczęsnej nikt pewno oka nie zmrużył.
Nazajutrz płomienie rozciągnęły się jeszcze dalej i silniej, pożerając, co tylko na drodze spotkały; tak było i dni następnych... Świątynie Jowisza Statora, Romulusową, świątynię Westy i Rzymu penaty, Tuljuszową, Diany, Herkulesa, Ewandrową ogień spustoszył. Pamiątek tych starego Rzymu, kolebki jego, równie prawie każdemu żal było jako własnego mienia. Kapłani stali na wschodach i darli na sobie szaty z rozpaczy. Błądziliśmy wśród zgliszczów, zaduchu, dymu, razem z innymi pielgrzymami, stawaliśmy jak pijani i oszaleli... Powracałem do domu Celsusa, szedłem na Apijską drogę, przedzierałem się w ulice i tak przeżyłem dni kilka w jakimś obłędzie, nie wiedząc prawie, co się ze mną działo. Pożar to ugasał napozór, to znowu wzmagał się, rozrzucał, szerzył...
Czwartego podobno dnia, gdy znużony i bezsilny zasnąłem twardo w gościnnym domu przyjaciela, nad wieczór obudził mnie Celsus powracający z Palatynu.
— Wiesz — rzekł — Neron powrócił z Antium, za późno jednak, bo gmachy jego na Palatynie całe niemal zniszczone... tylko zgliszcza ich dymią i ściany nagie sterczą. Została dawna dzielnica nie cała i Mecenasowa wieża, do której przeniesiono uratowane wieńce Cezara, jego lutnie i posągi wystawiające go w stroju cytharedy. Najpierwej o nie zapytał... Faon powiada, że skóra wężowa oprawna w złoto, którą nosił, dopóki żyła Agrypina, mając ją za puklerz przeciwko czarom... znikła wśród zamięszania. Widziałem Nerona. Nie sądź, by opłakiwał Rzymu klęskę — uśmiecha się.
— Odbudujemy go stokroć piękniejszym — woła — to były liche lepianki, ciasne przejścia niegodne ludu rzymskiego, wśród których dusić się nieraz musiano... zbudujemy miasto Cezarów dla Cezarów ludu... świątynie... place... termy...
Potem wszedł na wieżę i przypatrywał się długo z zachwyceniem.
— Cudownie piękny pożar! — zawołał, klaszcząc w dłonie... — Co za obraz, jaka wspaniałość! Dajcie mi lirę, dajcie mi lirę...
Podano, stanął i śpiewał zniszczenie Troi, chwilami przestawał... jakby przysłuchując się wtórującym mu jękom i krzykom... złudzenie go radowało, unosiło... patrzał jakby na zagładę Iljonu... poklaskiwał w dłonie, wstrząsał się ze wzruszenia.
Gdy zszedł z wieży, tknął go widok nieszczęśliwych, przestraszył się może przekleństw i zaczął zajmować się losem tych, co schronienia nie mieli, rozkazał rozbijać szałasy na Marsowem polu, otworzyć monument Agrypy, ze spichrzów wydawać zboże i rozsypywać trochę pieniędzy.
Przy wieczerzy wszyscy milczeli posępni, on udawał wesołość. Pod koniec jął naglić pytaniami każdego zosobna aż do sług, co mogło być przyczyną pożaru?
Nikt nie odpowiadał... milczenie mówiło wiele, zdawał się je rozumieć, sposępniał.
— Cezar tylko — rzekł — Cezar wie jeden, co znaczy pożoga Rzymu, objawili mu to bogowie... Ukarany Rzym za to, że cierpiał bezbożną religję cudzoziemską i dawał się jej rozszerzać... Tymczasem oni! oni... Chrześcijanie są pożaru przyczyną! Oddawna prorokowali zagładę i sami ją spełnili... Nikt inny... słyszycie... oni... Sprawa to bezbożnych, której mściwi bogowie dopuścili... aby nas ukarać... Tylko krew chrześcijan powściągnąć może zemstę bogów...
Bełkotał tak niewyraźnie przez wieczerzę całą, mięszając do pogróżek przeciw chrześcijanom obietnice wspaniałego odbudowania stolicy.
Słowa Celsusa nabawiły mnie przestrachem o los Sabiny.
— Jakiż więc los chrześcijan czeka? — spytałem Celsusa.
— Straszliwe, bezlitośne prześladowanie — odpowiedział — wytępienie zupełne; gotuje się na nich edykt proskrypcji, rozkazują chwytać, więzić tych, coby się nie chcieli wyrzec zabobonu swojego, oddawać na pożarcie dzikim zwierzętom, pod miecz katowski.
— Będą się oni palili, jak Rzym z ich przyczyny się palił — mówił Neron. — Lud się uspokoi, i bogowie przebłagają...
Przerażony tą wieścią, nie dosłuchawszy prawie opowiadania, pożegnałem go; odziałem się i postanowiłem natychmiast iść szukać Sabiny, chociażby mi przyszło po raz drugi spuścić się do arenariów, byle ją przestrzec, uprowadzić, ocalić. W tym celu zostawiwszy Afra i niewolników u Celsusa, pobiegłem mimo nadchodzącej nocy ku ogrodom. Pamiętałem dobrze to wnijście, i jużem się miał, odgarnąwszy gałęzie, do otworu krypty przedzierać przez zarośla, gdym ujrzał przed sobą jakby z pod ziemi powstającą postać kobiecą. Była to matrona, którą już raz obok Sabiny widziałem w podziemiu. Oboje stanęliśmy przestraszeni; ona jednak prędzej niż ja oprzytomniała, patrzyła na mnie długo, zdając się oczekiwać jakiegoś znaku.
A widząc mnie pomięszanym, milczącym, odezwała się nareszcie.
— Co wy tu robicie? Jestem właścicielką tego ogrodu, mam was więc prawo zapytać? Czy szukacie schronienia?
— Na Junonę waszą! — zawołałem pokornie, składając ręce i zaklinając się obyczajem sług — powiedzcie mi... chciejcie mi powiedzieć, gdzie jest Sabina Marcja? Znacie Sabinę Trebonjuszową?
Uśmiechnęła się na to smutnie poważna niewiasta.
— Dla czegóż jej tu szukacie? — zapytała.
— Nie badajcie mnie, proszę, ale odpowiedzcie co rychlej — zawołałem — idzie tu o jej życie i bezpieczeństwo — jestem jej krewnym...
— Więc pewnie Juljuszem Flawjuszem! — odezwała się niewiasta.
— Tak jest, samiście rzekli — ale gdzież Sabina?
— Równie ważnem, jak dla was wiadomość o Sabinie, dla mnie to, czemu tu jej szukaliście? Odpowiedzcie mi, wówczas i ja wam odpowiedzieć się postaram.
Śmiało całą jej moją opisałem przygodę; widziałem przerażenie malujące się na jej twarzy, pochwyciła mnie za rękę i rzekła głosem słabym:
— Wy nie zdradzicie nieszczęśliwych?
— Możecież mnie posądzać?
— Nie, nie — rzekła — z czoła waszego patrzy szlachetna dusza... jestem spokojną. Powiem wam: Sabiny tu niema, ale jest ona bezpieczniejszą, niżby tu była. Nie chciała u mnie przyjąć gościnności, ocaliły jej niewolnice trochę sprzętu i resztki mienia; na drugiej mili, za drugim kamieniem drożnym od Rzymu stoi nad drogą Apijską, sepulcrum[7] rodziny Marcjów, tam ją znajdziecie z kilką sługami wiernemi. Zanieście jej pozdrowienie od Pomponji. —
Ledwie tych słów dosłuchawszy, niecierpliwy powróciłem do domu Celsusa, aby dostać konia i natychmiast ku niej pośpieszyć.
Afer najął mi celesa[8] i chciał towarzyszyć koniecznie, alem tylko miecz przypasawszy, sam ruszył, aby niewolnicy nawet nie domyślali się, dokąd jadę i poco.
Ponad całą tą drogą otoczoną mauzoleami, monumentami, konditorjami, piramidami i poliandrjami[9] wszelkiego rodzaju, znalazłem tłumy ludu; wszystkie izby grobowe pootwierane były i służyły za schronienie bogatszym i ubogim rodzinom.
Znałem dobrze grobowiec Marcjów, bośmy nieraz w izbach jego bywaliśmy z Sabiną, służyły one nam dawniej na wieczorne biesiady i przyjacielskie rozmowy rodziny, ale wcale nie były wygodne na stałe mieszkanie, przeznaczone będąc na krótki pobyt, nie na stałe w nich życie. Oprócz izby podziemnej, w której stały sarkofagi i urny, było kilka na górze, dosyć nawet wykwintnych.
Mały ogródek i cyprysów kilka otaczały skromny monument, nad którego drzwiami Kwintus Marcjusz wypisać kazał:

SIBI ET CONJUGI
ET LIBERIS ET LIBERTIS...[10]

Marmurowe podwoje zastałem otwarte, Sabinę z dziecięciem siedzącą we drzwiach górnego piętra i spoglądającą na Rzym oczyma zapłakanemi.

Z poza ogrodów i drzew zieleni widać ztąd było owo morze ognia, jakby kocioł ogromny, wrzący roztopionym kruszcem.
Tak się wpatrzyła i zamyśliła, że mnie ani dostrzegła, gdym nadszedł, ani dosłyszała zbliżającego się kroków. Czekałem chwilę z poszanowaniem, póki się nie ocknie z dumania.
Dziecię spało tuż przy niej na rozesłanych kobiercach i szatach.
Spostrzegłszy mnie nareszcie, zarumieniła się; widziałem jednak, że była mi rada. Jam przystępował do niej zmięszany, upokorzony prawie posądzeniami mojemi pierwszemi, nie wiedząc, jak rzecz rozpocząć.
— Od pierwszego dnia was szukałem i szukam — rzekłem powoli.
— I jakżeś mnie znalazł? — spytała.
— Będę szczerym — odezwałem się. — Gdyście uciekali z domu waszego na Palatynie, dziecię unosząc, z całych sił was ścigałem. Nie wiem, jakim cudem wy i ja przebiliśmy się przez ten tłum w bramie Kapeńskiej.
— Jak to? wy byliście tam ze mną?
— I dalej jeszcze, Sabino — rzekłem — byłem w ogrodzie na Apijskiej drodze, u studni, przy której znikliście mi z oczów, i gdzie okrwawione tylko znalazłem wasze sudarium.
Niespokojna wstała z siedzenia, patrząc na mnie.
— Tu — szepnąłem ciszej, obawiając się, aby nas kto nie podsłuchał — wypadkiem trafiłem na wnijście, i spuściłem się za wami w ciemne otchłanie.
— Jakto! — wykrzyknęła — wy byliście?...
— Byłem, za wami goniąc, w arenariach, i przytomnym modlitwie i nabożeństwu chrześcijan.
Słysząc to, zakryła swoje oczy.
— Nie obawiajcie się — przerwałem — tajemnica ta jest dziś moją, zachować ją potrafię, potrafię poszanować. Przebacz mi, Sabino, wszystko, o com cię posądzał... lecz powiedz zarazem, godziłoż się dla obcych opuszczać stare bogi opiekuńcze Rzymu.
Wstała zapłomieniona, z powagą nakazując mi milczenie.
— Nie bluźnij — odrzekła powoli — ty nie znasz tego wielkiego, jedynego Boga wszystkich ludzi, przed którego obliczem ułudą i prochem są bogi wasze. Jemu odtąd ja służę. Nie jestem Rzymianką, jestem chrześcijanką! — dodała.
Lecz wierz mi, Juljuszu — zaczęła mówić po małej przerwie — nie uczyniłam tego lekkomyślnie. Nie jest to płochej niewiasty rozrywka, ale postanowienie wielkiej wagi. Szukałam prawdy i światła, znalazłam je.
— Zamilczę więc — odpowiedziałem — ale na prochy tych ojców naszych, co pod stopami twojemi spoczywają, Sabino, zaklinam cię, bądź baczną, ratuj siebie dla dziecięcia swego, dopóki czas. Z tą przestrogą i prośbą przybywam do ciebie. Neron powrócił do Rzymu z Antium, przypisuje on pożar Rzymu chrześcijanom, aby mógł mścić się na nich, gotując prześladowanie wielkie. Nie przebaczą nikomu. Aenobarbus uśmiecha się zawczasu krwi, którą przeleje. Uciekaj z dziecięciem do Baj, do Tusculum, przynajmniej dopóki ściganie chrześcijan nie przeminie.
Gdym to mówił, sądząc, że ujrzę na jej twarzy smutek lub przerażenie, zdziwiłem się, widząc pokój i jakby wewnętrzną radość, wybijającą się na oblicze.
Uśmiechnęła mi się.
— Zła rada twoja — rzekła mi — ale ci się przebacza, bo nie znasz nauki Tego, co umarł za ludzi! Kto wyznaje wiarę naszą, ten z postrachu ziemskiej potęgi nie ucieka. Z tymi, którzy są dziś współbraćmi memi, cierpieć będę... Jeśli okrutnik skaże mnie na śmierć, pójdę spokojna. Mały mój Paulus znajdzie w tobie ojca i opiekuna. Jeżeli i dziecięciu nie przebaczą, poniosę go na ramionach przed tron Boży, aby z aniołami śpiewał Jego chwałę.
Ostatnie wyrazy szczególniej mnie uderzyły, bom ich znaczenia dobrze nie zrozumiał; mowa jej była dla mnie nową i dziwną. Sabina promieniała jakby radością jakąś; stałem upokorzony jej męstwem, milczący.
— Bądź o mnie spokojnym — rzekła — stanie się, co Bóg przeznaczył, ale cofnąć się w chwili niebezpieczeństwa byłoby to zaprzeć się Boga, prawdy... znikczemnieć.
Nie, Juljuszu, ty sambyś tego po mnie, dla ocalenia mizernego życia, nie wymagał. Gdy Cezar przysyła centurjona z rozkazem śmierci, wszakże otwieracie sobie żyły, lub nóż wbijacie w piersi ze stoickim pokojem, czemużbyśmy my, gdy nakazuje Bóg umrzeć, z równym pokojem i męstwem słuchać go nie mieli.
Moritura te salutat![11] — rzekła, uśmiechając się i podając mi rękę...
— Czemuż — poczęła po chwili — zamiast pożegnania z tobą, nie mogę ci powiedzieć — do widzenia tylko. Jakżebym była szczęśliwą... gdybym cię choć śmiercią moją nawrócić mogła!
— Sabino — odpowiedziałem — daleko pewniej życie mnie twoje, słowa i nauki nawrócą. Wiesz, jak ten świat rzymski ze swem zepsuciem jest dla mnie ohydnym, jak nigdy nie mógł zaspokoić pragnień moich, jakem się zawsze spodziewał, przeczuwał inne prawa, obyczaje i życie. Czemużbym prawdy nie miał przyjąć z ust twoich?
Spuściła oczy.
— Ja dla ciebie złąbym była nauczycielką — odrzekła powoli — nie czuję z[12] sobie siły po temu, ale wyszukać ci potrafię kogoś, co mnie zastąpi... Nie ufam sobie.
— Nikt jednak w świecie skuteczniej nad ciebie nie mógłby przemówić do mnie, Sabino droga — mówiłem — ty wiesz, jak ciebie kocham.
— Nie mów mi tego, o czem wiedzieć nie powinnam — przerwała mi. — Wiem, że kochałeś mnie taką miłością, jakiej świat wasz ciebie nauczył; nasza całkiem jest inną. I ja, Juljuszu, kochałam ciebie i kocham, bo naszem prawem jest miłość, ale my wszystkich zarówno kochać obowiązani jesteśmy...
Na te słowa oburzające porwałem się prawie gniewny. Sabina kazała mi usiąść i mówiła dalej spokojnie.
— Ty mnie zrozumieć nie możesz i tłumaczysz opacznie. Nasza miłość jest braterską, czystą, spokojną; taką ci oddawna dało serce moje. Kochałam cię i kocham może więcej nad innych, może goręcej, niżbym powinna, ale dopiero po Bogu moim, którego kocham nad wszystko, i w Bogu...
Tu znowu stała się dla mnie niezrozumiałą.
— Nie oburzaj się — mówiła — dla was są to dziwne słowa, do których inne przywiązujecie znaczenie. Czemże jest miłość w tym świecie waszym? Kochacie aby używać, dla siebie tylko, drogiem wam jest, co wam przyczynia rozkoszy, dlatego, że jest dla was jej narzędziem — ale pojmujecież miłość, która cierpi, a tem mocniej kocha, im więcej boli ją kochanie? pojmujecież poświęcenie, pojmujecie wreszcie miłość czystą, świętą, siostry i brata, nieskalaną nawet myślą namiętną?
Takiej miłości uczy, taką tylko dozwala wiara nasza. To, do czego zobowiązują się kapłanki Westy, jest każdej chrześcijanki obowiązkiem.
— Jakto? niema więc małżeństw? — zawołałem.
— Są — rzekła — ale pobłogosławione przez Boga, wiecznotrwałe, nierozerwalne, na życie, na śmierć, na wieczność...
Zamilkłem, nie umiejąc wątpliwości pogodzić i pochwycić odrazu tego, co ona wypowiadała tak wymownie ale urywkowo.
— Nie pragnę więcej nic nad to, abym się mógł nawrócić — rzekłem wreszcie — czyńcie ku temu, co wam serce siostry wskaże... jam gotowy.
Wieczór się zbliżał, mrok zapadał, zdala biła jasna łuna palącego się Rzymu, zapach zgorzelizny aż tu nas dolatywał, niekiedy szum jakby zmięszanych głosów i syczenie płomieni... Chmura czarna wisiała nad Rzymem i długiemi pasy wyciągała się ku górom...
Wstała z siedzenia i patrzała znowu długo, jakby się modliła pocichu.
— Płonie Rzym — zawołała, podnosząc rękę — oczyszcza się ogniem nieprawości morze... a na ostygłych zgliszczach gotują dla nas stosy i krzyże... a poza niemi już świta nowego dnia jutrzenka... My nie dożyjemy tego wielkiego dnia triumfu, ale będziemy sługami, co przyszłą ucztę zgotują... A do biesiady nie dziewięciu gości, ale wszystkie społem zasiądą narody, ludy i stany, niewolnicy i królowie... jako bracia rodzeni... I będzie jeden Bóg, jeden lud, jedna wiara, rodzina jedna... jak jedno jest słońce prawdy — Chrystus...
Lecz nierychło dzień przyjdzie wielki, nieprędko słowo stanie się czynem... Narody uznają Chrystusa i przyjmą naukę jego a naśladować go nie zechcą; przetrwa życie pogańskie, obyczaj zostanie stary... wyrazami nowemi dawny człowiek okrywać się będzie... Juljuszu, Juljuszu — dodała... — ile wieków potrzeba, aby słowo czynem się stało?
Powtarzam ci, jak umiem, jej wyrazy, nie dobrze może zrozumiane, więc i nie oddane wiernie. Byłem wzruszony i przejęty. Noc się zbliżała, należało mi odjechać, począłem ją jeszcze prosić i zaklinać, aby starała się ocalić.
— Nic nie uczynię — odpowiedziała — aby się narazić na niebezpieczeństwo, ale nie pocznę też nic, by się od niego ukryć i uchować, gdy drudzy cierpieć będą. Jeżeli w jakikolwiek sposób pociągnioną zostanę do wyparcia się wiary mojej, stracić wolę życie, niż fałszem skalać usta.
— Pomnij — odezwałem się jeszcze — że dom twój rozbito i zrabowano, że i w nim znaleźć się mogły jakie chrześcijańskie oznaki; to samo już będzie dostatecznym powodem do oskarżenia. Cezar może pożądać twojego domu i ogrodu na Palatynie, bo dziś mówią o rozszerzeniu gmachów, o wzniesieniu dlań kolosu, jakiego równego świat nie widział — nie możeż to być powodem do oskarżenia, do prześladowania ciebie? nie lepiej, żeby uniknąć go ucieczką?
— Ucieczką? dokąd? — spytała — któż kiedy uciekł od swoich przeznaczeń, Juljuszu?
Nie śmiałem nalegać, wymogłem tylko, że we wszelkiem niebezpieczeństwie nie zapomni o mnie, odezwie się, zawoła. Kazała mi odchodzącemu pocałować swe dziecię śpiące.
— Pamiętaj — rzekła — o niem...
Tak rozstaliśmy się.
Kończę ten list długi do zbytku...
Rzym jeszcze płonie, zdaje się, że płomień nie ugaśnie, aż oparłszy się o pustynię. Trzy części stolicy leżą w gruzach, ledwie czwarta ocaleje...
Neron troskliwym okazuje się dla ludu, ale w oczy śmieje się użalającym się na swe straty patrycjuszom i rycerstwu, do senatorów tyłem się obraca. Rozdrażnienie przeciwko niemu wielkie, upodlenie przed nim większe jeszcze.
Za dni kilka napiszę znowu sam, lub Celsusa uproszę, aby ci doniósł, co dziać się będzie. Celsus równie jak ja zdaje się do Galji wybierać, mnie tylko los Sabiny wstrzymuje... Na legje wasze rachuje tu bardzo wielu... zrozumiesz łatwo.







  1. Pochodzące z Canusium, miasta w Apulji.
  2. Quintana — licytacja w pałacu Nerona, na której sprzedawano rzeczy, które Cezar z towarzyszami, przebrani, rabowali jako zwykli rzezimieszkowie, w Rzymie, dzieląc potem pomiędzy siebie zysk osiągnięty z tejże licytacji.
  3. Chustka do otarcia potu.
  4. W pokoju (niech odpoczywa) — napis nagrobkowy.
  5. Lustralna (woda) — oczyszczalna (przy obrzędach religijnych).
  6. Według objawienia św. Jana rozdz. XIII: »Widziałem bestję, występującą z ziemie...« A liczba [jej] jest sześćset sześćdziesiąt sześć.
  7. Grobowiec.
  8. Celes — tu zn. koń pod siodło.
  9. Poliandria — wspólne grobowce albo cmentarze.
  10. Sobie i żonie i dzieciom i wyzwoleńcom.
  11. Ta, która ma umrzeć, pozdrawia cię.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – w.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.