Słoń Birara/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Słoń Birara |
Wydawca | Udziałowa Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Przemysłowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
ROZDZIAŁ I.
MAŁY AMRA.
|
— Amra! Amra! — usłyszał chłopak głos matki.
Pomyślał, że dziś po raz trzeci odrywa go od pracy, jednak poszedł do chaty.
Idąc, obliczał, że ma jeszcze do zrobienia dziesięć koszyczków bambusowych. Zamówił je stary kupiec — Anglik, handlujący owocami na wybrzeżu. Już słońce stoi wysoko.
Dzień stanowczo za krótki jest dla pracującego chłopca!
A tu raptem odrywają go...
Wszedł do chaty.
Ciemno w niej było.
Przez strzechę z pożółkłych liści palmowych nie zaglądały do wnętrza złociste promienie słońca.
Ojciec chłopaka, kulawy Warora, któremu podczas służby w pułku strzelców królewskich, na wojnie w Kaplandzie pocisk urwał stopę, siedział na ziemi, schylony nad niziutkim zydlem.
Wykuwał z mosiądzu zapinki, sprzączki i małe naczyńka. Postukiwał młoteczkiem, a ostrem dłutkiem żłobił metal.
Warora trudnił się snycerstwem.
Rzeźbił nietylko w mosiądzu i bronzie, lecz też w drzewie, miękkim kamieniu z Radżputany i w kości słoniowej.
Kaleka siedział pochylony nad stołkiem i nie spojrzał nawet na syna.
W głębi chatki przy płonącem na kamieniach ognisku, matka Amry mełła na kamieniu proso.
Od czasu do czasu rzucała okiem na kocioł; warzyła w nim polewkę z ryżu, czerwonego pieprzu i suszonej ryby.
— Amra... — szepnęła, ujrzawszy wchodzącego syna.
Chłopak podszedł i podniósł na matkę pytające oczy.
Bez słowa przycisnęła go do siebie i, głaszcząc po włosach, wzdychała raz po raz.
Nie pytał jej o nic, zajęty myślą o koszyczkach, które musi w terminie oddać białemu kupcowi.
— Ach! — wyrwało mu się westchnienie, gdyż myśl miał ciągle zaprzątniętą przerwaną robotą.
Chuda, zbiedzona Soncza, matka chłopca, popchnęła go ku drzwiom i, nic nie mówiąc, zapłakała.
Amra wyszedł szybko, dziwiąc się, że to już po raz trzeci woła go dziś matka, tuli ku sobie, chcąc powiedzieć mu coś ważnego, na co jednak nie może się widocznie zdobyć.
— Słuchajcie, dziewczynki! — rzekł do dwuch młodszych siostrzyczek — Hubli i Radżori, łupiących cienkie pasemka bambusowych prętów. — Co to znaczy? Mama woła mię ciągle do siebie, ale nic nie mówi! Przed chwilą wydało mi się, że nie ma odwagi mi powiedzieć coś bardzo ważnego...
Dziewczynki spojrzały na brata z odcieniem szacunku.
— Ja wiem... — szepnęła Hubli, spuszczając oczy tajemniczo.
— Skoro wiesz, to musisz mi powiedzieć — zawołał Amra.
Dziewczyna pochyliła głowę i nagle zapłakała.
— Dziadek zmarł... — szepnęła cichutko.
— No! — przerwał jej chłopak. — Przecież wiem... Przed trzema dniami przygniotły go w porcie belki i zmarł... Pochowaliśmy go wczoraj... Wiem o tem wszystkiem!
Mówiąc, zręcznie i szybko splatał mały, prostokątny koszyczek na owoce.
W powietrzu śmigały chyżo bronzowe, cienkie palce chłopaka i szeleściły twarde, złociste wióry bambusowe.
— Ojciec powiedział dziś zrana, że nie może pracować z Birarą... Tatuś stracił stopę na wojnie i ma nieruchomą nogę... — opowiadała Hubli. — Biali ludzie nie pozwolą, ażeby kobieta została poganiaczem słonia...
Amra podniósł na mówiącą roziskrzone oczy, z których biła radość i zdumienie.
— Wiem o tem wszystkiem! — szepnął. — Ojciec sprzeda chyba Birarę „Kornakowi“[1]. Wczoraj przychodził do niego Bassa z Garamu i dawał sto rupij[2]...
Dziewczynka przecząco potrząsnęła czarną główką i odparła natychmiast:
— Rodzice nie sprzedadzą Birary. Ty zostaniesz kornakiem, Amra, i będziesz żywił nas wszystkich!
Obie siostry patrzyły na brata z zachwytem i jakgdyby nawet lękiem.
Amra klasnął w dłonie.
Niedokończony koszyk potoczył się na ziemię.
Nic nie mówiąc, schylił się po niego i jął pracować jeszcze szybciej.
Myślał przytem o różnych rzeczach, o których przypomniała mu siostra.
— Tak! Tak! — mknęły myśli w pochylonej głowie chłopaka. — Bez Birary nie damy sobie rady! Nakarmić pięciu ludzi — na to potrzeba dużo pieniędzy! Snycerstwo i koszykarstwo przynoszą małe i dorywcze zyski. Nie wyżywi to rodziny...
Miał już dziesięć lat, a pierwsze, najdawniejsze jego wspomnienia związane były ze słoniem i sędziwym Bauli, dziadem. Mieszkali wtedy wszyscy razem we wiosce. Chata ich stała nad brzegiem Narbady. Rąbano właśnie lasy górskie w Satpurze, a dziadek wyciągał ogromne kloce mahoniowe i santalowe z dżungli. Właściwie wyciągał je dobry, mocarny Birara, dziadek zaś pomagał mu tylko zarzucać na zrąbane drzewa pętlę z łańcucha, a potem, usiadłszy słoniowi na karku, popędzał go głośnemi okrzykami. Dziadek zawsze znajdował pracę dla siebie i dla Birary. Raz — gorszą, raz — lepszą i zyskowniejszą, lecz nigdy jej nie brakowało.
Od czasu, gdy do Suratu zaczęły przypływać okręty, cała rodzina przeniosła się tu. Zwożono drzewa, które rąbali biali kupcy w dżungli nad rzeką Tapti, wiązano je w tratwy i spuszczano z prądem do Suratu. Tam znów, z zamulonego, błotnistego ujścia rzeki słonie wyciągały ugrzęzłe w bagnisku pnie, kloce, belki i składały je na wybrzeżu. Maszyny zabierały stosy drzewa i ładowały na okręty, odpływające do zatoki Kombej lub do Bombaju — wielkiego miasta, w którem nietylko Amra, lecz i Warora, a nawet siwy, jak gołąb, Bauli nigdy nie bywali, a stamtąd zaś dalej — do kraju białych ludzi...
W Suracie dziadek dobrze się obłowił.
— Ho-ho! — przypomniał sobie Amra. — Sam widziałem, że przynosił do domu po dziesięć rupij!
Wkrótce kupił sobie szmat roli. Nieduży, coprawda, lecz urodzajny. Matka sadziła na polu proso, kukurydzę i ryż. Mieli tam też kilka drzew mangowych i pomarańczowych, obficie dających smaczne, soczyste owoce.
I nagle stało się nieszczęście.
Staruszek — dziaduś dostał się w porcie pod spadające belki. Przygniotły go, połamały mu stare kości, poszarpały sterane życiem ciało. Bauli tegoż wieczoru umarł.
W osieroconej rodzinie nie pozostało nikogo, kto mógłby pracować z Birarą... On tylko chyba — dziesięcioletni Amra, bardzo zresztą zaprzyjaźniony ze starym słoniem dziadka.
Słoń dziadka... Stary Bauli nieraz brał ze sobą wnuka, wsadzał go obok siebie na kark Birary i ruszali do dżungli. Jadąc, gwarzyli sobie, a przysłuchujący się ich rozmowie słoń, pomrukiwał cicho, wymachując uszami.
Bauli opowiadał chłopakowi, że Birara oddawna należał do ich rodziny.
Przywiózł go był z dżungli Assanu, ojciec Bauli, który mieszkał wtedy za „świętą“ rzeką Gangesem.
— Amra! Amra! — krzyknął nagle ojciec chłopaka i klasnął w dłonie.
Wspomnienia prysnęły.
Chłopiec uczynił kilka szybkich ruchów, zamocował pręciki koszyka i pobiegł do chaty.
— Słuchaj-no, synku! — rzekł Warora, pykając długą, cienką fajeczkę. — Musimy się naradzić. Chodź tu, matko!
Usiedli wszyscy troje na progu.
— Jestem kaleką i nie mogę być kornakiem — zaczął ojciec. — Sprzedać słonia nie wolno nam, gdyż wpadlibyśmy w nędzę. W rodzinie jest jeden tylko mężczyzna — to ty, Amra...
— Jestem mężczyzną! — odpowiedział poważnym głosem chłopak i dumnym, śmiałym ruchem podniósł głowę.
— Czy potrafisz kierować Birarą? — spytał Warora, patrząc na syna.
— Przecież nieraz już pomagałem dziadkowi — wzruszył ramionami Amra. — Słoń nasz jest mądry i posłuszny, najmądrzejszy i najposłuszniejszy z pośród wszystkich, które pracują w Suracie.
— Czy podołasz tej pracy? — rzuciła pytanie matka, z troską zaglądając w oczy synowi.
— Podołam! — odparł Amra stanowczym, twardym głosem. — Zacznę od jutra. Dziś muszę skończyć koszyki, zamówione przez białego kupca. Już pójdę...
Wstał i odszedł szybkim krokiem. Prości, pracowici ludzie nie mają czasu na długie rozmowy.
Ważna sprawa, od której zależał los całej rodziny, została rozstrzygniętą odrazu.
Amra pracował do wieczora, a, gdy matka zawołała wszystkich na wieczerzę, z dumą spojrzał na pięćdziesiąt lekkich koszyczków, zawieszonych parami na tyczce bambusowej.
Po posiłku pobiegł do miasta, unosząc ze sobą koszyki. Powrócił przed północą, obudził ojca i oddał mu zarobione cztery rupje.
Wyszedłszy z chaty, Amra pobiegł na brzeg Tapti.
Hindusi-kornakowie ogrodzili tam grubemi palami znaczną przestrzeń, na której pasły się słonie. Każdy z nich miał swój żłób z prosem i jęczmieniem, a także wielką skrzynię, codziennie napełnianą trawą, cienkiemi gałązkami krzaków tamaryndowych, młodemi pędami bambusów i sianem.
Amra przelazł przez parkan i rozejrzał się.
W zagrodzie znajdowało się trzydzieści słoni.
Niektóre z nich, niby olbrzymie czarne głazy, majaczyły w mroku nocy.
Stały na potwornych, do słupów podobnych nogach, z opuszczonemi trąbami i nieruchome — spały.
Inne, bardziej znużone całodzienną pracą, pokładły się i leżały, głucho wzdychając.
Amra stanął przy palach ogrodzenia i, wydawszy krótki świst, zawołał cicho:
— Birara!
Słonie poruszyły uszami i podniosły trąby, węsząc zakłócającą ich spokój istotę.
Nie znały chłopaka, więc jęły przestępywać z nogi na nogi i wydawać głośne chrapanie. Zupełnie wyraźnie wyrażały tem swe niezadowolenie.
Amra gwizdnął raz jeszcze i powtórzył:.
— Birara!
Po chwili uszu chłopaka doszedł częstotliwy tupot ciężkich nóg.
Nad urwistym brzegiem wyrosła olbrzymia sylwetka słonia.
Wesoło pomrukując i sapiąc, śpieszył na wezwanie.
— Birara! — łagodnym teraz i pieszczotliwym głosem zawołał na niego chłopczyk.
Słoń przystanął, rozglądając się w ciemności; węszył przez chwilę, a potem pewnym krokiem ruszył wprost przed siebie.
Zatrzymał się przed Amrą, otoczył go trąbą, chuchnął w twarz gorącym, wilgotnym oddechem i małemi, figlarnemi oczkami przyglądał się późnemu gościowi
— Kąpałeś się, przyjacielu? — spytał chłopak, widząc, że z boków zwierzęcia strugami spływała woda.
Birara prychnął i radośnie machnął ogonem, zakończonym kitą czarnej szczeciny.
— Jutro ruszamy do dżungli, mój stary — mówił Amra, drapiąc przyjaciela koło oczu. — Odtąd ja już tylko będę twoim kornakiem... Rozumiesz? Ja! Ja! Dziadziuś nigdy nie bił cię żelaznym młotkiem, jak to czynią inni poganiacze... Ja też nigdy nie uderzę Birary, nigdy!
Zdawało się, że słoń zrozumiał mowę małego Hindusa.
Ukląkł i, obejmując go coraz tkliwiej, dął mu w twarz, mruczał i wywijał ogonem.
— Muszę się teraz przespać, starowinko — ciągnął dalej Amra. — Wlezę do tego siana, a za to masz zapłatę!
To mówiąc chłopak wyciągnął z poza opaski banan i wrzucił go do paszczy przyjaciela.
Po chwili spał już zagrzebany w trawie, której nie zdążył zjeść Birara.
Słoń stał obok i długo jeszcze pomrukiwał.
Miał może jakieś wątpliwości, co do przyniesionej mu nowiny, lub może wyrażał zadowolenie i wdzięczność za smaczny, dojrzały banan.
Wkrótce zapanowała zupełna cisza. Od czasu do czasu tylko pluskała ryba w rzece i cienko cykały uganiające się za muchami nietoperze.
Birara spał.
Obudziło go stąpanie innego słonia.
Było to młode jeszcze i dość dzikie zwierzę, od niedawna tresowane.
Zaniepokoiła go obecność nieznajomego człowieka, — małego, bronzowego chłopaka, który spał smacznie w skrzyni z sianem.
Podszedł więc węsząc podejrzliwie.
W tej samej chwili jednak obudził się też Birara.
Ujrzawszy wyciągniętą nad Amrą trąbę młodego słonia, chrapnął gniewnie, odtrącił ją i dał młodzikowi kuksańca w bok aż huknęło.
Znowu zapadła cisza.
Niebo stawało się bledsze. Szarzyzna przedświtu sączyła się już zewsząd.
Przeleciały, pośpiesznie machając skrzydłami, szare czapelki.
Jakiś ptak odezwał się w gąszczu palm areka.
Zdaleka dobiegło przeciągłe wycie szakala...
Na wschodniej połaci nieba poróżowiały obłoki.
Świt się zbliżał.
Słonie się pokładły. Leżały szare, nieruchome, ni to wielkie, bezkształtne zwały gliny.
Ukryty w skrzyni Amra bełkotał coś przez sen.