<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Słomiany król
Wydawca Franciszek Chocieszyński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Znalazłszy się sam jeden w sieni, Doliwa gorzko się uśmiechnął sam do siebie, na co mu przyszło!... Sługą być i ochmistrzem u chłopskiego syna, którego widział pacholikiem pokornym. To co tu widział zdumiewało go i oburzało, pozostać nie myślał długo, ale się przypatrzeć było trzeba, aby wiedzieć jak stały Masławowe sprawy. Nie wiedział jeszcze gdzie się obrócić i co z sobą począć, gdy go Sobek stojący na czatach pozdrowił milcząco. Nie mówiąc słowa wskazał mu, aby szedł za nim. Tak wyszli na drugie podwórze i wprowadził Wszebora do budynku, w którym gwar jeszcze niewieści słychać było z jednej strony, z drugiej Prusaków czereda pilnowała progu swych panów. Z wązkiego wnijścia weszli do małej komórki. Wązka, osmolona, brudna, widać, że była tylko co opróżnioną dla pańskiego ochmistrza. Sobek wwiódłszy go tu, odszedł do koni, a Wszebor siadł zamyślony. Po małej chwilce usłyszał jękliwe głosy obok niedaleko. Przysunąwszy się do ściany spostrzegł w niej otwór na kształt okna, który łączył z sobą dwie izby. Drewniana okiennica zasuwana zasłaniała go tylko. Odsłonił nieco tę zaporę, a wpatrzywszy się w nią, obaczył w komorze dwie postacie w bieli, z których jedna na ziemi siedziała, druga stała nad nią. W pierwszej poznał ową starą obłąkaną, która wpadła podczas uczty.. Stojąca nad nią druga, młoda i strojna niewiasta, hoża, smukłą miała twarz znudzoną i obojętną.
— Słuchaj ty, stara Wygoniora — mówiła pochylając się do niej — taki ty twoim szaleństwem dorobisz i doigrasz, że cię do jamy rzucą i głodem zamorzą. Co tobie się śni? kneź był wściekły dziś!
— Co mówił? — spytała.
— Sto łóz starej wiedźmie! — zawołała młoda — sto łóz szalonej babie!
— On tak mówił? on? A sprawiedliwie! sprawiedliwie... — powoli odparła stara — czemu rozumu nie ma. — Szydersko to mruknęła.
— Kneziowi włazicie w drogę, gdyby, jak drudzy zły był, co myślicie? powiesićby kazał.
— A no! — rzekła stara — niech on każe i niechaj wieszają..
Spuściła głowę a po małym przestanku dodała.
— Jam go karmiła, ot temi, temi piersiami zeschłemi — a teraz! na gałęź starą sukę! sto łóz wiedźmie! hej! hej! Jakże urósł szczęśliwie!...
Zamilkła, młoda stała nad nią nadąsana, zła.
— Mnie tu do was przysłali — odezwała się. — Siedźcie spokojnie, dożyjecie tak wieku a nic wam braknąć nie będzie... będziecie szczęśliwą...
Odwróciła głowę Wygoniora.
— Szczęśliwa! ja? szczęśliwą? koło mnie szczęście drogi zapomniało! Nie pleć pleciucho... milczałabyś lepiej.
Ręką ku niej machnęła, aż Zynia uląkłszy się, odsunęła się.
Ogień przygasał na kamieniach, młoda dołożyła do niego parę szczepek.
Jakiś czas cicho było, wtem drzwi się otwarły szeroko i wszedł Masław do kobiet. Stał z początku cicho wreszcie dał Zyni znak, aby precz szła i dziewczę wymknęło się i znikło. — Stara patrzała płaczącemi oczyma na Masława. Tenże stał groźny lecz strwożony razem...
— Słuchaj ty, stara — począł głosem ochrypłym — ja ci dam, raz jeszcze przyszedłem powiedzieć, życia swojego strzeż. Masław cierpliwy do czasu, a w gniewie, od wilka wściekłego sroższy... Zasiec każe, zabić każe!
— Gadaj! — szepnęła stara — niechaj choć głos słyszę... Ja tobie życie dałam, ty mnie za to śmierć!...
Zakryła rękami oczy i zaszła się od płaczu, Masław stał, a pomilczawszy rzekł:
— Gdybyś ty matką była, nie psuła byś mnie u ludzi, nie robiłabyś wstydu przed światem. Ja kneziem jestem i będę... tyś pastusza wdowa.
— A ty kneziu miły, pastuszy syn! — smutnie rzekła stara. — O! bodajci było z biczem chodzić za trzodą, nie z mieczem na gardła cudze nastawać, aby potem swoje dać!... Co tobie z tego kneziostwa? co?...
— Będziesz milczała? — spytał.
Wygoniora zadumała się...
— Puśćcie mnie ztąd; pójdę i będę milczeć — odpowiedziała smutnie. — Nie powiem nikomu, żeś synem moim, króluj sobie, ale puśćcie mnie z tej niewoli... hen! tam do starej chaty. Zlituj się nademnąl...
Kończyła te słowa, gdy kneź szybko się cofnął aż do drzwi. W progu już stojąc odwrócił się ku niej:
— Miejcie rozum, kiedy całą chcecie być! to ja wam mówię ostatni raz! Siedźcie, gdzie przykazano! słyszycie!
Odryglowano drzwi i Masław wyszedł, stara leżała na ziemi, twarz ukrywszy w dłoni płakała.
Wkrótce Wszebor nie słysząc nic oprócz głuchego jęku, zasunął okienniczkę i sam legł na posłaniu.
Nazajutrz jak świt Wszebor odsunął okienniczkę od podwórza i zobaczył już Masława na końcu pod okopami, który ludzi swych ustawiał, dobierał, broń opatrywał, tarcze przerzucał, jezdnym konie próbować kazał.
Wojsko to, zbierana drużyna, niesforna i dzika, zdawała się mężną i dzielną. Na teraz nie miało ono jeszcze z kim walczyć w kraju, bo rycerstwo królewskie rozproszone było, a z Czechami, którzy je orężem i liczbą przewyższali, mierzyć się nie śmiało. Masław do jakiejś przyszłej walki, którą przeczuwał, gotować się zdawał.
Wszebor, a za nim stojący Sobek, który także nadszedł, zdala patrząc głowami potrząsali. Milcząc tak stali chwilę, aż bartnik odwiódł na stronę Doliwę.
— Nie mamy tu czego długo przesiadywać — rzekł cicho — obejrzyjcie się uchodźmy... Widzieliście co ma... więcej nam nie trzeba...
— Siłę ma, a my żadnej — odparł Wszebor wzdychając.
— Juści nie przystaniemy — szepnął bartnik. — Na oczyśmy widzieli to o czem słuchy tylko dochodziły... niepopasajmy tu długo...
Wszebor głową tylko kiwnął.
Zaskrobano do drzwi i z pokłonem wszedł Huba.
— Ludzie stoją w podwórzu, których do drużyny pańskiej wybierać macie — odezwał się. — Skarbiec też otworem. Kneź przykazał posłuszeństwo. Czekają na was.
Ruszył się rad nie rad Doliwa za wiodącym go Hubą.
W podwórzu stała pokaźnej młodzieży spora gromada, chłop w chłopa z wesołemi twarzami, butni i raźni... Doliwa obchodził i począł potem wybierać. Wprędce złożyła się przyszła drużyna pańska i z nią szli do wczorajszego skarbca, gdzie na nich czekał stary dozorca... Nie zbywało na odzieży i na orężu, tylko obojga dobrać jednostajnych nie było podobieństwa. Łupy na kupę porzucane z różnych pochodzące dworów, nie łatwo dały się pościągać tak, by jednostajnie przybrać było można drużynę. Mozolili się nad tem jeszcze, gdy już ochmistrza nowego do pańskiego stołu powołano. Tu znów zasiadali Prusacy, których hałaśliwiej jeszcze niż wczoraj żegnano, bijąc w dłonie na wiekuiste przymierze.
Zdala świadkiem był Wszebor, jak je zapijano i głośno się zmawiano ile Kunigas ludzi miał postawić i gdzie z niemi pójść mieli.
Masław tajemnicy nie czynił z tego do czego się sposobił, a sposobił się na te gródki, które jeszcze całe stały.
Wszebor słuchając stał, gdy Masław nań skinął aby mu do izby ową wybraną drużynę na okaz przyprowadził. Ruszył się więc spełnić rozkaz, ale w tej chwili weszło nowe poselstwo i kneź oczyma go zatrzymał.
Ludzie to byli z za Wisły, w kożuchach pokrwawionych i siermięgach pobroczonych odziani, z twarzami miodem i piwem już zagrzanemi, z hałasem i śmiechem wtoczyli się, nie wiele okazując poszanowania.
Starszy z nich opowiedział mu, iż za Wisłą kraj mu oczyścili, może tylko iść i panować, gródki wszystkie popalone, tylko jeden jeszcze został, któremu bez pomocy Masława rady nie dadzą a to jest Olszowe Horodyszcze, gdyż tam bronią się bardzo i trudno będzie wziąść gródek. Prosili więc Masława o ludzi do pomocy, a ze skarbami jakich tam pełno, podzielą się po połowie.
Masław zamruczał coś niewyraźnie; poselstwu niesiono piwo i częstować je zaczęto.
Wszebor, który miał już odchodzić, zasłyszawszy jak się nad napadem na Olszowe Horodyczcze, naradzano, został umyślnie, aby wiedzieć co będzie postanowione...
W gwarze, który się wszczął przy piwie, trudno co było słyszeć. To tylko mógł pochwycić, iż chciwość Masława opisami skarbów i łupów podżegano.
Gromada nahałasowawszy odeszła wreszcie odprawiona łaskawie, Masław znużony upadł, a Wszebor pod pozorem koni, wysunął się Sobka szukać ku szopom. Dostrzegłszy go zdala, skinął na bartnika i uprowadził go za sobą ku stronie gdzie wał był pusty i z ludu ogołocony.
— Wasza prawda, mój stary — rzekł do Sobka. — Spieszyć nam trzeba z powrotem. Tylko co przybyła gromada żąda od Masława posiłków na Olszowe Horodyszcze; trzeba nam samym stanąć w pomoc i o niebezpieczeństwie oznajmić.
Sobek uderzył w dłonie.
— Jak się ztąd wydobyć? — spytał Doliwa.
— Mnie się ztąd wykraść łatwo, kiedy zechcę wyjdę, nikt nie spyta; gorzej wam. Pokręcił głową.
— Dla tego was pytam o radę — dodał Wszebor.
— Myślcie tylko jak się dostać za Wisłę do lasu — rzekł Sobek — dalej już moja rzecz cało was poprowadzić. Noc mamy przed sobą.
Doliwa podumał trochę.
— Tej nocy? — spytał.
— A pocóż czekać mamy? aż powezmą jakie podejrzenia? Naradzali się tak jeszcze, aż mrok zapadł i uradzono nocną tegoż dnia ucieczkę.
Nazajutrz rano kneź ruszył się do swoich ludzi, przeglądał rynsztunek i konie, a wróciwszy ochmistrza wołać kazał. Szukano go, ale go nigdzie nie znaleziono. Izba z wygasłem dawno ogniskiem stała otworem, nikt wychodzącego nie widział... Rozbiegli się szukać dworacy a najprzód do szopy i koni zajrzeli, Sobka i ich nie było...
Na wieść iż Wszebor zniknął Masław porwał się wściekły, klął, wnet najsprawniejszych ludzi w pogoń za zbiegiem rozesłał. Dziwny jakiś strach go ogarnął... dzień cały spędził na okopach czatując ażali ci których wysłał nie przyprowadzą schwytanych. Wystawiona szubienica już na nich od południa czekała.
Pod noc dopiero wysłani ściągać się zaczęli, przynosząc wieści, iż nigdzie śladu Wszebora nie natrafili.
W okolicy nikt zbiegów nie widział. Przewoźnicy na Wiśle przysięgali iż wieczorem ani z rana nieznanego nie przewozili nikogo. Po obu brzegach rzeki tropiono ich kilka dni napróżno.
Nie uspokoiło się w Płocku tak rychło; lecz nowe gromady, posłowie, narady i przygotowania zatarły pamięć po Wszeborze. Sposobił się oddział na Olszowe Horodyszcze, który z kupą ludu okolicznego połączony miał napaść na gródek i osaczywszy go zdobyć się spodziewał.
Gdy w Płocku Masław, na samo wspomnienie Wszebora Doliwy, pięściami tłukł w stoły i ławy, odgrażając się, szydząc z dawnego towarzysza; Wszebor razem z Sobkiem manowcami dostał się w głąb puszczy jak zwierz, który chce psy zbić z tropu, dopóki się od pogoni bezpieczniejszym nie poczuł. Pierwszego dnia nocleg przyszedł na łące. O świcie Sobek konie napoił i ruszyli w dalszą drogę. Już około południa, gdy gęsta puszcza zdawała się przerzedzać nieco, słyszeć było od strony, w której las się kończył, gwar niewyraźny, lecz dosyć znaczne zbiorowisko ludzi oznajmujący. Przestrach ich ogarnął, bo nie kto inny mógł kupą chodzić, tylko Czesi, najezdnicy jacyś, lub czerń, co się po kraju za łupem włóczyła. Oba skradać się poczęli ku miejscu, z którego gwar coraz wyraźniejszy ich dochodził, gdy nagle Wszebor i Sobek uczuli się pochwyceni z tyłu i powalonymi na ziemię. Wszebor miecz mający u boku, bronić się chciał, gdy spojrzawszy w oczy napastników, poznał w nich służbę znajomych władyków, a ta w nich ludzi nie obcych.
Ci, którzy Doliwę obalili, byli pachołkami Śreniawów, Sobka wywrócił drab, który miecz nosił za jednym z Jaksów.
— Co wy tu robicie? — krzyknął Wszebor.
Pachołek ręką tylko wskazał w stronę, gdzie był ich obóz.
Uradowany Wszebor szybkim krokiem pędził do tego obozu, który mu się jakby zesłanym z nieba wydawał. Byli więc jeszcze ludzie, co nadziei nie tracąc, gromadzili się i radzili o sobie.
Im więcej się do obozu przybliżał, tem więcej radość jego rosła. Nie był to zastęp zbyt liczny, jednak z czeladzią i pachołkami sto głów liczyć się musiał.
Zdala go już postrzeżono, na przodzie stojący młody mężczyzna, przypatrzywszy się Wszeborowi, z krzykiem naprzeciw niego pospieszył.
Był to też z dawnej drużyny Kaźmirzowskiej, towarzysz Doliwów, Samko Drya, przyjaciel obu braci.
Wszebor!
— Samko! — krzyknęli oba, ręce ku sobie wyciągając.
Na głos ten co było bliżej, kupić się około nich zaczęło, przybyłego pytaniami zarzucając; wzięto Wszebora wnet i wiedziono, gdzie byli dowódzcy oddziału.
Pierwszym, którego ujrzał, był starzec Trepka, Mieszka I. jeszcze czasy pamiętający, siedział przygarbiony, a przy nim stali dwaj synowie, dalej Jaksowie, Kaniowy, Śreniawy i rycerstwo przedniejsze Bolesławowskie stare, Mieszka i Ryksy.
Wszebor dziękował Bogu, że mu dał oglądać rycerstwa ostatek, zgodnie a gromadnie się trzymającego. Gwar pod namiotem stał się wielki; pytano zkąd szedł, jako się uratował, czyby co o innych nie wiedział?
Doliwa opowiadał im o swoich nieszczęściach aż do przybycia do Olszowego Horodyszcza. Gdy mówił o Spytkowej i córce Katarzynie głos wielki podniósł się z ziemi, na której ktoś kożuchami otulony leżał.
— O chwałaż Panu na wysokościach!
Wszystkich oczy w tę stronę się obróciły, gdzie się blada twarz i ręka żylasta ukazała. Z pod zakrwawionych szmat, które głowę całą obwijały, twarzy ponurej a smutnej, ledwie okrawek widać było. Jedno oko krwią zaszłe, policzek biały i wargę siną, która jak bezwładna wisiała.
— Co zacz jest ten starzec? — spytał Wszebor Dryi.
— A no Spytkowej mąż, co się cudem z pod stosu trupów, z pomocą ludzi uratował — rzekł cicho Drya.
Wszebor zdumiony patrzał na porąbanego władykę, gdy Sobek bartnik wpadł jak szalony, z krzykiem na ziemi legł przy panu swoim. Zamilkli wszyscy na ten widok, Spytek tylko mówił:
— Chwała Panu, chwała Panu na wysokościach.
Gdy w kątku bartnik po cichu począł rozpowiadać swoje i pani dzieje, wszyscy wrócili do Wszebora, dowiadując się o Olszowe Horodyszcze, lecz gdy wspomniał, iż na zwiady do Płocka chodził i od Masława głowę ocaliwszy wraca, wrzawa się wszczęła, ciekawi cisnęli się, posypały się pytania, o człowieka, choć niemal wszyscy go wprzódy znali, o siłę jego i co zamyślał. Wszebor o wszystkiem co widział i słyszał, opowiedziawszy, mówił dalej:
— Dzięki Bogu, że mnie tu Jego ręka opatrzna przyprowadziła, przez miłosierdzie iść potrzeba na odsiecz Horodyszczu, Belinie i zamkniętym z nim władykom, bo inaczej Masław lada chwilę nadejdzie i gródek zdobędzie.
Gdy Wszebor to rzekł, nagle stało się milczenie wielkie, długie. Patrzeli jedni po drugich, pytając się wzajem oczyma, nikt pierwszy odzywać się nie śmiał, aż Trepka głową potrząsłszy, począł:
— Daj Panie Boże, ażebyśmy już mogli w pomoc spieszyć oblężonym grodziskom... ale na to nie pora. Nas mało jeszcze i do walki stawać nie pora, dopóki wodza nie mamy namaszczonego, by nas prowadził. Pierwsza rzecz potajemnie w siłę się wzbić, pana odzyskać, wodza postawić na czele, dopiero o braciach pognębionych myśleć będziemy.
Wszebor głowę zwiesił, nie spodziewał się takiej odmownej odpowiedzi.
— Niech się obraniają dopóki mogą — mówił dalej Trepka — ratunek przyjść może, gdy nadzieję lepszą o przyszłości poweźmiemy. Gdybyśmy zagrożonym zamkom w pomoc iść chcieli, wkrótce by i nas nie stało.
Doliwa, którego ta surowość starszyzny przykro dotknęła, pokłonił się i z namiotu wyszedł, na Sobka skinąwszy.
Rozżalonym był wielce, tak że postanowił natychmiast w dalszą się puścić drogę, Sobka zabierając ze sobą, lecz tenże zgodzić się na to nie chciał, nie chcąc pana swego poranionego zostawić. Wszebor gniewny mówić już nie chciał, odwrócił się od bartnika. Miał iść konia swojego szukać, gdy się doń Drya przybliżył.
Położył mu rękę na ramieniu.
— Nie patrz na nas krzywo! — rzekł — nie ma za co. Stary Trepka prawdę ma! Choćby serce pękało, choćby tam matka była, żona, siostra, my o czem innem myśleć musimy. Bądź dobrej myśli, stary Trepka inaczej mówić nie może, aliście co godzina się wybawienia spodziewać trzeba, gdyż spodziewamy się królewicza, a jużeśmy o nim i wieści mieli.
Wszebor oczy wlepił w Dryę, który mówił pochyliwszy się doń:
— Jeszcze się u nas tyle rycerstwa znalazło, że było kogo posłać do jejmości królowej wdowy, z błaganiem, ażeby syna nam dała. Część tu wczoraj wróciła, nie przynosząc wprawdzie żadnych dobrych wiadomości, bo Ryksa ani słyszeć chce o królestwie, lecz posłowie nasi, pierw niżeli po królewicza poszli, wyrobili u cesarza niemieckiego przyrzeczenie, iż pomoc mu swą i łaskę oświadczy, koronę odda, a przeciw Czechowi miecza dobędzie. W Kaźmierzu płynie krew Bolkowa, ani go macierz nie wstrzyma, ni strach, ni gnuśność, bo pan wielkiego serca jest. Znacie wy, znam ja i znają Kaźmierza, ci co poszli po niego. Pan jest pobożny, ale on w mniszej sukni nie wytrwa, gdy miecz pokażą a panowanie.
— Wszystko to Samku mój — westchnął Wszebor — dalekie nadzieje a bajeczne. Ja wracam od Masława, widziałem co się dzieje u niego. Choćby cesarz garść ludzi dał, choćbyśmy wszyscy ku niemu się zbiegli, nie starczy cesarskich i nas na te kupy, na czerń, na tysiące. A gdybyś ty z Płocka powracał, w uszach miał wrzawę tej zgrai, a widział to mrowię, co się tam zlazło, odeszłaby i tobie otucha.
— Ma on butę, a nasz pan koronę mieć będzie namaszczoną i pobłogosławioną i Pana Boga za sobą — odparł Samko — bracie zostań z nami!
— Ani mów — odparł Wszebor — bratam zostawił tam, wysłali mnie zawierzywszy, wrócić muszę, choćbym gardło dał, a nie chcąc dłużej się zatrzymywać, wyciągnął dłoń do Samka:
— Nie ma tu co u was popasać! — rzekł — mnie na Olszowe Horodyszcze pilno... Jadę.
— Chodźcież się wprzód starym pokłonić, bo tak i należy i przystało — odezwał się Samko, ciągnąc go do drugiego namiotu — o tem, com wam o Kaźmierzu mówił, nie wspominajcie.
Poszli tedy oba, gdzie siedział stary Trepka. Starszyzny reszta przed namiotem gwarząc stała, rozstąpili się im milcząc. Wszebor przystąpił do Spytka.
— Jadę na Olszowe Horodyszcze — odezwał się — mam co rzec od was miłościwy panie?
— Pozdrówcie matkę i Kaśkę moją.
— Belinie rzeczcie od nas — wołał stary Trepka — niech jako może się trzyma, do ostatniej mąki pruszynki, do ostatniej pięści w której będzie siła! Przyjdziemy mu w pomoc, na odsiecz, jak skoro się poczujemy mocni. Niech się nie trwożą, a nie poddają. Trzymajcie się, Bóg miłosierny.
To były słowa ostatnie Trepki, który ledwie ich domówiwszy, głowę pochylił i drzemać począł.
Wszeborowi już pilno było, żegnał więc prędko, aby na koń siąść i biedz dalej. Sobek któremu pan zalecił by jechał razem, drogę wskazywał przodem.
— Namyśliliście się? — zapytał Wszebor.
— Nie, przykazanie dostałem od władyki: pan mój, wola jego, słuchać trzeba. Jutro pod wieczór, Bóg da, pod Horodyszcze się dostaniemy, byle jeszcze w porę!
— Jużci tam Masław się nie wybierze, tak rychło — rzekł Wszebor.
— Pewnie, ale go czerń poprzedzi, bo osaczyć mieli niebawem, aby gródek z lasu żywności sobie łowami nie ciągnął. Nuż między gródkiem a nami staną gromady?
— Jedźmy na noc całą! — zawołał Wszebor — niech konie popadają, byleśmy się nie opóźnili.
Sobek ręką ukazał przed siebie.... Dosyć tego było, aby się o niemożności podróży nocnej przekonać.
Jesienna ciemność chmurnego nieba o krok nic nie dozwalała rozeznać. Na szarem tle wyschłe drzew obnażonych gałęzie sterczały dziwnie poplątane, rosnąc niby z mroku i ginąc we mrokach. Oprócz tej siatki nad głowami i gąszczy przed sobą, nie widać było tylko noc jedną, czarną... W tej głuchej ciszy i mrokach, ginęła nawet nadzieja dnia i życia. Sobek przyłożył ucho do wilgotnej ziemi, aby wiedzieć czy zapalenie ognia nie groziło zdradą. Nie słychać było nic, nawet szelestu gałęzi, bo najmniejszy wietrzyk ich nie poruszał. Bartnik dobył zwolna dwóch suchych drzewa kawałków i począł trzeć je, aby ogień naniecić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.