<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Słomiany król
Wydawca Franciszek Chocieszyński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Na Olszowem Horodyszczu wlokło się życie, pod ciągłym postrachem, nieustanną groźbą, żółwim krokiem, ślimaczym chodem, złożone z dni bez końca i nocy bezsennej. Zdawało się wszystkim, że teraz świat inaczej się obracał, a dnie i noce były dwoiste, nieprzeżyte i nieprzespane.
Lasy dokoła szumiały jednostajnie jak do snu kołysząc. Ludzie leżąc mruczeli, narzekając na głód, srożyli się na tego, co im dawał przytułek, odgrażając się pięściami. Największy więc ciężar spoczywał na barkach starego gospodarza, a był to człek nie skory do słowa, w potrzebie surowy, a w sercu dobry. Chrześcianin gorliwy i pobożny, stary Belina, przybity był teraźniejszemi kraju nieszczęściami tak, że gdyby nie wiara w Opatrzność i ojca Gedeona duchowna pociecha, zwątpiłby już o wybawieniu.
Z małą nadzieją, ażeby się uratować udało, pełnił swój obowiązek nocy nie dosypiając, czuwając nieustannie, prawie nie zamrużając oka. Na pierwszych posługach przy ojcu stał syn Tomko, rozkazy nosił, porządek robił na równi z nim czuwać musiał. Młodemu chłopcu służba ta przypadała do smaku, gdyż z nią na wyżki do matki i do niewieścich izb często zaglądał. On jeden z mężczyzn miał wstęp swobodny na te wyżki, na które innym dostać się nie było wolno. Korzystał też z tego teraz częściej niż kiedy.
Zdana, siostra, czy tajemnicę braterską odgadła czy ją powierzoną miała, dopomagała mu serdecznie. Ledwie się Tomek pokazał na progu, Zdana, której szukał stawała przy Kasi, tak że idąc do siostry, do Spytkowej pójść musiał. I tuż obok wiązała się rozmowa jej z bratem.
Pierwszych dni, gdy się to poczynało, Kasia tylko zapłonęła, oczy spuściła na kądziołkę i przędła a rączęta się jej trzęsły. Potem strach ten pierwszy przechodzić począł, ośmieliły się źrenice spojrzeć ukradkiem, usta na pół uśmiechnąć.
Zdanie serce aż biło z radości gdy myślała, że bratu do kochania pomoże. Wkrótce z Kasią jak siostry były, a jeśli szły razem to nie inaczej tylko rękami się opasawszy, główka przy główce, usta przy ustach. Mszczujowi się nie wiodło. Wychodziła doń Spytkowa, bo tej trzeba było kogoś, coby jej świeżemi słuchał uszami. Kasi się doczekać nie mógł. Zobaczył ją czasem na mszy, ale tak zasłonioną, że i poznać jej było trudno. Nigdy nie spojrzała nań nawet. Gryzł się Doliwa, a naturę mając rycerską, mówił sobie, jak to w owe czasy wszyscy, gwałtem porwę dziewczynę, a moją być musi...
Gdzie i jak miał ją porwać, gdy tu dla niego samego i dla wszystkich niebezpieczeństwo wisiało nad głową? — młodzież się nie pyta. Dojrzał tylko Mszczuj na zgryzotę swą większą, że tam na wyżki Tomko chodził często, siadywał długo i powziął ku niemu nienawiść okrutną. Zazdrość go paliła...
Nieraz dzień cały w rozpaczy na czatach spędziwszy w podwórzu, szedł do wielkiej izby, kędy siedziała starszyzna i w kąt się zaszywszy, w rękach twarz skrył, a nic nie słysząc o swojem tylko utrapieniu przemyśliwał. Do tej izby czasem zaszedł i stary Belina, na ławie przysiadł i do rozmowy się wmięszał — krótkiem słowem. Siedział tu całe dnie Lasota, młody Toporczyk i innych wielu.
Tęsknili razem za łowami, domami, za swobodą, a choćby za wojną, byle ich z tych oków i więzów wydobyła, bo tu się wszyscy niewolnikami czuli. Po odjeździe Wszebora nie wiedziano na Horodyszczu nic co się na świecie działo. Głuche milczenie je otaczało.
Młodzież, pomimo całej tej niewoli, trudno było wstrzymać od tego, aby się czasem nie wyrwała do lasu.
Jednego dnia Mszczuj też zmęczony prożnemi czaty na piękną Kasię, która się nie pokazywała, zapragnął pójść z innemi.
Ranek tego dnia mglisty był i chłodny. Mszczuj po raz pierwszy od zamknięcia na Horodyszczu, dostał się na swobodę, poweselał, gdy z tej ciemnoty dobywszy się, szerokie ujrzał pole i lasy. Zaledwie wjechawszy w puszczę, szczęśliwie trafili na sarn stado, dwie padły, radość była wielka. Z tą lepszą otuchą szli dalej, gdzie im łosie obiecywano. W istocie udało się im je obstąpić na łące, lecz czujne stado ruszyło wnet. Ciskano i strzelano, usiłując je dostać. Zwierz silny, mimo rany uchodził i było dobrze z południa, gdy jednego z łosiów dostawszy nareszcie, do powrotu się brać zaczęli. Nim go za chrapy uwiązano do koni, co za sobą wlec miały, nim się obwołali wszyscy łowce zmierzchać po stronie zaczęło. Pospieszyć było nie sposób, tak, że przewodnik ku nocy powrót na Horodyszcze obiecywał. Już byli na wpół drogi, gdy Mszczuj na parę staj przed sobą ujrzał dwóch konnych, a po jednym z koni zdało mu się, iż poznał brata.
On to w istocie był, wracający z wyprawy swej. Z równą radością obaj rzucili się na szyję i ściskać poczęli; drudzy też jęli ściskać przybywającego, zarzucając pytaniami. Radując się tak wszyscy, wcale już zapomnieli, iż na ostrożności mieć się było trzeba. Noc nadchodziła ciemna, gdy na skraju lasu stanęli. Sobek, który przodem i teraz jechał, nagle syknął, nakazując się wstrzymać... Teraz się dopiero opamiętali i zwrócili oczy na dolinę... Zostawili ją zrana wyjeżdżając pustą, teraz w mroku nocy ujrzeli nad rzeczką porozpalane ogniska... Było ich kilka tylko, ale około nich dostrzedz było można ruszające się ludu gromady.
Nie ulegało wątpliwości, iż czerń co na Horodyszcze czatowała, przyszła je osaczać.
Ci, co przed chwilą wesoło jechali jeszcze, spodziewając się dostać na nocleg do swoich, skamienieli na ten widok, który im zgubę wróżył. Słowa nikt wyrzec nie śmiał. Oglądano się co czynić z sobą. Sobek stary jeden głowy nie stracił. Zbliżył się do Wszebora i Mszczuja zalecając im, ażeby cicho stanąwszy pod drzewami powrotu jego czekali.
Nadzieja nie była stracona, jak mówił — kupa ludzi nie zdawała się zbyt liczną. Sama liczba ognisk dowodziła, iż przybyła gromada na zwiady i na czaty była wysłaną... Oddawszy konia Sobek znikł w ciemnościach. Czekano.
Przywlókł się w końcu zdyszany stary, zwiastując, że ludzi było kilkuset może, a między niemi niektórzy lepiej uzbrojeni dowódzcy.
Leżało to nad rzeczką tak, iż lasem okrążając dolinę dokoła, z przeciwnej strony cichaczem do wrot się było można dostać, nie ocierając się o nich. Trzeba było tylko jechać w milczeniu, bodaj koniom obwiązawszy nogi, żeby tętent ich nie zdradził.
Za radą Sobka poszli wszyscy... Jechali w milczeniu ściśnięci. Gdy na światło wjechali, puścili konie kłusem ku górze... Sobek, który miał oko na wszystko, ujrzał w tej chwili, jak około ognisk, zaczęli powstawać ludzie, podnosić się i nagle gwar zmienił się w krzyk straszliwy. Poruszyło się co żyło. Zdążali tymczasem kupką ku wrotom, a Sobek chustą ku ostrokołom znaki dawał.
Lecz tuż i gromady sunęły się za nimi, biegły tłumem w nieładzie z podniesionemi pałkami. Doganiały coraz bliżej, naciskając z wrzaskiem. Doliwowie jadący ostatni do toporów się wzięli, bo tuż, tuż czuć było następujących. Kilka strzał świsnęło w powietrzu; pierwsze konie dobiły już do wrót, ale tych nie otwierano jeszcze. Chwila to była straszna, nim nareszcie opadły drągi i wrota się otwarły tak, aby pierwsi za nie skryć się mogli. Doliwowie toporami cięli bezprzytomni cofając się ku bramie. Mszczuj miał oszczepem rękę zranioną, Wszebor strzałę w twarzy. Gdy wrota za ostatnimi zatrzaśnięto, cisnęła się niemal cała ludność Horodyszcza, okrzykując cudownie ocalonych.
Zdziwili się wszyscy ujrzawszy Wszebora, który z policzka dobywał uwięzłą strzałę a krwawą dłoń podawał do uścisku.
Tymczasem na pomostach i okopach trwała wrzawa, rzucano kamienie i kupa co się była nacisnęła ku wrotom, wnet ustępować zaczęła. Szli myśliwi do izby na dole, gdzie im rany trzeba było obmyć i obwiązać. Popłoszone niewiasty z drugiego podwórza pozbiegały patrzeć choć zdala co się dzieje, wyszła też i Spytkowa, która Wszebora witała właśnie, gdy Sobek jej do nóg przypadł niosąc dobrą nowinę i pozdrowienie od pana miłościwego, który żyje.
Słysząc to krzyknęła Marta, rzuciła się i padła zemdlona, łzy puściły się obficie z radości, czy z innego uczucia, trudno było odgadnąć, to pewna, że noc całą jęczała i płakała...
Nikt też tej nocy, oprócz dzieci nie zasnął na Horodyszczu, czuwano na wałach, w izbie, na podwórzach i czekano dnia, aby gromadzie, która na dolinie obozowała, lepiej się przypatrzeć i obliczyć ją.
Przedewszystkiem musiał opowiadać Doliwa, co w drodze sprawił, widział i z czem powracał.
Było tu dla wszystkich nowin poddostatkiem, jakie komu mogły przypaść do smaku. Potęga Masława dla jednych, nadzieje starego Trepki dla drugich. Umysły się rozgrzały, duch nowy wstąpił. Masław, którego siłę Wszebor obliczał, nie wydawał się strasznym. Ochotnicy wierzyli w powrót Kazimierza i pomoc niemiecką, niż w pogan przewagę.
Belina jeden nie okazywał ani trwogi ani radości. Słuchał pilnie, ważył i milczał. Wśród gwaru zdań sprzecznych zwracali się ku stojącemu zawsze w milczeniu starcowi, jakby zdania jego pytali. Gdy ucichło nieco, Belina głowę podniósł.
— Opatrzeć wrota! straże na miejsca! czujność na wałach!
I więcej nie rzekłszy, powoli się oddalił.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.