<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Słomiany król
Wydawca Franciszek Chocieszyński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Nazajutrz na grodzisku od świtu ruch był ogromny; wszystko się wysypało ku ostrokołom, aby się gromadom, które nadciągnęły, przypatrywać. Bojaźliwe nawet niewiasty z dachów i wietrzników wyglądały.
Gdy dobrze rozedniało, spostrzeżono w dolinie obozowisko wczorajsze, rozpierzchłe, nie zdające się przygotowywać jeszcze do napaści. Kilku tylko na koniach objeżdżało do koła Horodyszcze, przyglądali się ze wszech stron, próbowali brodu na rzeczce i trzęsawicy na moczarach. Z tej strony bowiem, z której Horodyszcze wodą i bagnem było okolone, okopy były niższe, zaniedbane, ostrokoły gorsze, a w niektórych miejscach, gdzie poopadały, pozatykano dziury płatami staremi i darną.
Belina dostrzegł łatwo, że na tę stronę rachować musiano. Sam on teraz dopiero widział, iż gródek od rzeczki łatwiejszym był do zdobycia i nie tracąc czasu, wnet ludzi zapędzić kazał, aby okopy poprawić, a ostrokoły umocnić. Drzew na nie inaczej dostać nie było można, jak rozbierając szopy, pod któremi ludzie w słotny czas się tulili, a nie było co rozmyślać i część schronienia tego musiano poświęcić... Wzięto się wnet do roboty.
Popłoch, jaki przybycie gromad sprawiło na zamku, odbijał się w całym życia jego trybie. Na mszę św. ojca Gedeona, zeszli się wszyscy, a niewiasty słuchając jej, płakały i zawodziły. Ranni i bezsilni, co pod dachem musieli pozostać, rozprawiali bez miary. Wszebor, co w lepszego nic nie wierzył, pomimo to miał ochotę do wycieczki.
Belina wierząc w wybawienie, w żaden sposób pozwolić nie chciał, aby ktokolwiek opuścił gródek, mówiąc, iż do ostatka trzymać się będzie, a kropli krwi niepotrzebnie wylać nie da. Wszebor, choć gniewny, słuchać chwilowo musiał.
I on i brat od dnia wczorajszego chodzili chmurni na Belinów wszystkich. Przyczyną tego było, że im Tomko dziewczę bałamucił. Poswarzyli się byli o nie między sobą, a teraz oba jej dostać nie mogąc, pojednali się, byle jej trzeciemu nie dać.
Postanowili oni opuścić gródek, namawiając także drugich aby z nimi razem uszli do lasu i złączyli się razem z Trepką. Ale żaden nie chciał tego uczynić. Naradzać się więc poczęli obaj bracia w cichości... Wszebor tylko żałował, że się wygadał zawczasu a nieostrożnie, aby Lasota z drugiemi nie donieśli Belinom i nie miano ich na oku. Mszczuj, który gorętszy był od brata, lekce to sobie ważył.
— Trzeba swoje robić po cichu, musi się udać. — Ale cóżmy Spytkową tu im z córką mamy zostawić? — he!
— Niedoczekanie — zawołał Wszebor.
— A jak z nami nie zechce?
— Porwiemy!... byleśmy moc mieli — odparł Wszebor.
Mszczuj nic nie rzekł, ramieniem tylko ruszywszy.
— Każdy w swą stronę — zakończył Wszebor.
Poszli tedy jeden w lewo drugi w prawo poza ostrokołami, gdzie ziemian ciągle stało mnóstwo, gromadkami, przypatrując się obozowisku. Wszebor do jednych się przyłączył, Mszczuj do drugich.
Belinowie we dwu nad ludem stali, co przy okopach od rzeczki pracował.
W dolinie do południa jak stali ci co przyciągnęli, tak się nie ruszyli. Miano ich na oku. Najadłszy się i napiwszy dopiero kilku się ich na koniach ku wrotom poczęło przybliżać.
Dano znać Belinie, który co najlepszych z łukami postawił u wrót i kazał puścić na nich strzały. Lecz, że widzieli gotowość po okopach, stanęli w takiej odległości, że ich dosięgnąć nie było można. Wreszcie zapomniawszy niebezpieczeństwo, dzicz poczęła rwać się ku wrotom. Strzały świsnęły od Horodyszcza... Jedna z nich oko napastnikowi wybiła. Chwycił się za nie i z konia spadł. — Drudzy pozwali go i przeklinając a łając, do swego obozu wrócili.
Tak zszedł prawie dzień cały w nieustannym ruchu i zajęciu, a na Doliwów nie wiele zważano.
Wszeborowi tymczasem udało się dostać do Spytkowej, którą ujrzał wychodzącą na wyżki, zaraz więc do niej pospieszył. Pani mu była dosyć rada, przystąpił więc do niej, poczynając rozwodzić żale nad nieszczęśliwem Horodyszczem, radząc jej aby razem z nim i bratem, porzuciwszy upartych, uszła z tego zamknięcia. Spytkowa ulękła się tych wyrazów, na razie nie wiedziała co ma uczynić, przyrzekła mu więc iż się namyśli sama, a przez ten czas poprzysięgła mu iż milczeć będzie. Tak zaś była poruszoną, że już więcej mówić i słuchać nie mogąc, wnet się do izby zabrała, rozmyślać nad tem co jej Wszebor powierzył.
W niewieściej izbie dnia tego także niepokój panował. Jedna, to druga z kobiet wyrywała się na poddasze, chcąc coś zobaczyć i przynosiła potem jakieś wieści. Straszyły się i pocieszały.
Bartnik Sobek, choć wczorajszą drogą zbity — ledwie jaką godzinę wyleżawszy koło koni na słomie, wstał nie mogąc w bezczynności wytrzymać. Powlókł się więc naprzód z drugimi pod ostrokół na wały; obrócił się potem do robotników na drugą stronę, ale i tu przystanąć dłużej nie było wygodnie, bo się ludzie mijali i ruszali, a w ciemności i jeden drugiemu zawadzał.
Obszedłszy grodzisko, Sobek powrócił do szopy koni. — Ściana tylko z płotu przegradzała go od tej kleci, pod którą się tuliło zbiegowisko prostego ludu w pierwszem podwórzu. Choć stąd dużo wypędzono na robotę przy wałach, zostali starsi, żony i dzieci.
Szmer, płacz i stękania słychać było. Narzekano na głód, na pracę ciężką do której ich przeznaczyli ci co z łuków strzelali.
— Oni mają zbroje, kaftany i tarcze, a my co? Sukmanę strzała przebije — rzekł stary głos.
— Pewnie, pewnie — żywiej począł inny. — Nie myślą o nas, pomyślemy o sobie.. Co nam zrobią, gorszego ot tamci? Toż to nasi.... Jak się z niemi zwąchamy, niech ziemianie idą w pęta... my choć na pogorzeliska wrócimy...
— A jakże się z niemi dogadać — odparł stary — myślisz że oni na nas oka nie mają, albo nam wierzą? Wiedzą oni, co u nas pod skórą.
— Dogadać się — pochwycił pierwszy — albo to sposobu nie ma?
— A jakiż? jaki?
— Nocką się spuścić z wałów łatwo — rzekł, śmiejąc się zapytany.
— Tak i zrobić — rzekł stary — a nie to wyzdychamy wszyscy.
— Pogadajcie z Rzepcem, pogadajcie z Wiechanem.
Szeptano tak, że Sobek szmer tylko słyszał, ale tego co pochwycił, dosyć mu było.
Ostrożnie wstał ze słomy, zawrócił z szopy na pierwsze podwórze chcąc na oczy widzieć tych co się tak naradzali. Gdy okrążywszy budowlę, przed wrota przybył, gdzie się ludzie na rozmowę zebrali, nie znalazł już nikogo, tylko dwie kobiety, z których młodsza dziecię karmiła, a stara drzemała. Reszta czy spłoszona czem, czy z innej jakiej przyczyny się rozeszła... Imiona tylko Rzepca i Wiechana mógł Sobek zapamiętać.
Przypadek mu dozwolił wpaść na trop niebezpieczeństwa, którego się nikt nie domyślał. Starego dreszcze przebiegły.
Wysunął się już o mroku z szopy i z podwórza i poszedł ku drugiemu obejściu, czatować na starego Belinę. Zobaczył go zdala wydającego spokojnie rozkazy, popatrzał nań, żal mu się zrobiło straszyć go lada paplaniną. Cofnął się więc, rachując, że mu jego siermięga i stan dozwolą podsłuchać więcej i lepiej nimby miał rzucić trwogę. Żal mu też było może ludzi, na którychby spadła groza i kara, gdy w istocie głód przez nich mógł mówić tylko i znękanie.
Stał jeszcze Sobek rozglądając się po podwórzach obu, gdy z za domostwa krzyk i wrzawa ogromna słyszeć się dały.
Ludzie biegli w tamtą stronę.
— Strzelaj! bij! — wołano.
Belina stary rzucił się także, pospieszył Sobek, wrzawa rosła coraz i krzyki.
Nikt nie wiedział co się stało... Dopiero zbliżywszy się ku wałom, dopytał stary, że o mroku ktoś z załogi spuścił się z ostrokołów i ku gromadzie oblegających uszedł, choć strzał kilka za nim puszczono.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.