<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Słomiany król
Wydawca Franciszek Chocieszyński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Następnych dni w dolinie nic się jeszcze nie zmieniło, nie przybywały siły nowe, te które nadciągnęły nie ważyły się bliżej Horodyszcza przystąpić; wewnątrz ciągle się pilno koło obrony krzątano, a od czasu ucieczki jednego z pospólstwa, nad ludem w podwórzu czujność była wielka dniem i nocą.
Wszeborowi nie udało się namówić nikogo do wyjścia przebojem, sam z bratem ani się nie mógł, ani chciał ważyć. Spytkowej, której ten sposób ocalenia przekładał, brakło odwagi, słuchać o tem nawet nie chciała. W Doliwie też krew od czasu do czasu ostygła, choć uparcie myśli się swej trzymał i powtarzał, że siedzieć na Olszowem Horodyszczu, było to pewnej śmierci czekać. Minęło tak dni dziesięć, aż jednego dnia, gdy poczęto narzekać a boleć, że się tak oblężenie ciągnęło, a nie było mu widać końca, odezwał się Wszebor, nie zważając na to, że stary Belina po cichu wszedł.
— Co za dziw! Siedzimy w dziurze jak trasie! Chłopy sobie z nas drwią, nie mają nas za nic. Ba — prawda! Dawnośmy byli powinni im pokazać, że jaką taką siłę mamy, a przecie się tak nie boimy, żebyśmy nosa za drzwi wytknąć nie śmieli! Żebym tylko dziesięć ochotników miał z takiem sercem, jakie w sobie czuję, nauczyłbym ja tę zgraję.
— Na zadatek dziesięciu — ja z wami — zawołał Kaniowa.
— I ja! — I ja! — poczęli wołać drudzy.
— Ale — rozśmiał się Wszebor — nasz wódz a kneź nie pozwoli, woli, żebyśmy tu poginęli...
Wtem rozległ się głos po izbie:
— Ano! szczęść Boże! ja pozwalam! — kiedy się wam raczej tak zażądało koniecznie. Idźcie!...
Odwrócił się Wszebor i ujrzał Belinę.
— Pójdziemy! — zawołał Doliwa.
— Idziemy! Idziemy! — wołali drudzy.
— Abyście nie myśleli, że Belinom serca braknie — zamruczał Belina — Tomko też będzie z wami.
— Gotowym! — zawołał Tomko!
Wszeborowi aż krew zakipiała, rzucił się do drzwi, drudzy za nim, do szop po konie. — Poczęli pospiesznie przypasywać mieczyki, oszczepów szukać, każdemu wolno było ubrać się i uzbroić jak zechce.
Na wyprawę niespodziewaną znalazło się z obu Doliwami, dwunastu ochotników, chłop w chłopa, młodzież sama gorąca, silna, uzbrojona mocno.
Szli ze śmiechem i weselem w sercach.
Wrota po cichu otworzono, po jednemu wysuwać się zaczęli ochotnicy, a spuściwszy z kopca z krzykiem puścili się cwałem wprost na dogasające już ogniska.
Czat nawet koło nich nie było, tak się czerń ubezpieczyła. Większa część jej już spała, gdy Wszebor, który na przedzie stanął i prowadził, jak piorun spadł na obozowisko. Popłoch stał się niezmierny; przebudzeni porywali się nieprzytomni, nie wiedząc, co się działo, a liczniejszego niż był domyślając się nieprzyjaciela.
Otoczeni ciemnościami, słysząc krzyki i jęki, ogarnięci strachem, poczęli się rozbiegać.
Wszebor i Mszczuj na koniach siedząc, bili, siekli i tratowali co napadli, inni im dopomagali dzielnie. Stało się to tak szybko, niespodzianie, że gdy nazad do wrót przypadli, ledwie oczom wierzyć chciano, widząc ich z powrotem.
Wszebor wracał jako zwycięzca, wesół, szczęśliwy, dumny. — Witano go, przyklaskując mu, tylko Belina syna uścisnąwszy, rzekł stłumionym głosem:
— Nie mogłem wam wzbronić! — Daj Boże tylko, byśmy krótkiej radości nie opłacili drogo!
Do rana nic nowego nie zaszło, dzień cały minął na pozór spokojnie. Na dole w wielkiej izbie, na wyżkach u kądzieli rozprawiano tylko o tej wyprawie. Zdana chlubiła się bratem, a mówiąc o nim, nie wiedzieć jak wtrąciła czasem słówko o Mszczuju. Czerwieniła się potem sama, oglądając trwożliwie — i serce jej biło.
Na starym Belinie nadzwyczajnej radości z odniesionego zwycięztwa wcale widać nie było, chodził po kątach i mruczał. Może przeczuwał, że między pospólstwem coś się knuło i gotowało. Sobek podsłuchawszy rozmowę, nie spieszył z doniesieniem o niej gospodarzowi. Ucieczka jednego z tych ludzi zaniepokoiła go, wziął się do posłuchów gorąco.
Gdy Wszebor z ochotnikami nocą wybierał się uczynić wycieczkę, między ludem powstał ruch, Sobek skorzystał z tego i z za węgła ukryty podsłuchał przekleństwa, groźby, narzekania. Lud ten w oblegających czuł braci, im życzył lepiej, a na zamku oprócz jednego jawnego nieprzyjaciela, drugiego zaczajonego pod bokiem trzeba było strzedz się i pilnować.
Nazajutrz po wycieczce Wszebora, Belina był niespokojniejszy niż zwykle, wysunął się na wał od strony rzeczki i stanął tam zadumany, gdy Sobek przybiegł do stóp mu kłaniając, opowiedział mu co słyszał i widział wskazując ręką w podwórze. Stary pomruczał coś niewyraźnego, gdyż nie było to dla niego nowiną. — Patrzcie i słuchajcie — powiedział tylko krótko — dobry z was człek. Patrzcie oczów nigdy nadto.
Ukłonił się bartnik, trochę uspokojony; oba do rozmowy skłonni nie byli, kilka słów starczyło do porozumienia. Złe znaki mnożyły się co dnia, bartnik chodził niespokojny. Co zajrzał Belinie w oczy, to się na czas uspokoił, a wkrótce potem coś znowu poruszało. Złe znaki mnożyły się co dnia.
Drugiego czy trzeciego dnia, ujrzał Sobek barczystego bladego chłopa, który nieustannie po podwórzu się włóczył, a na skinienie jego posłusznie ruszało się co żyło... Spytał Sobek od niechcenia jak się on zwał — nic mu nie powiedziano, dopiero dzieciak którego kawałkiem mięsa ściągnął, nazwał go Miskiem-Wiechanem. Jednego już mając na oku, drugiego starszynę spodziewał się odgadnąć, podpatrując, z kim najwięcej przestawał. Nadzieja go nie zawiodła; gdy późno w noc przypchnął drugi, układł się obok Wiechana i szeptali z sobą długo. Nic słychać nie było, lecz nad rankiem gdy się rozchodzili, poznał w nim Sobek człeka, którego po dniu często widywał. Stawał on u ostrokołów jak na czatach i gdzieś patrzał na lasy...
Był to ów Rzepiec, o którym ludzie wspominali, a oni dwaj przewodzili pospólstwu na grodzie zamkniętym, Sobek już ich odtąd z oczu nie tracił.
Kilka dni po tem odkryciu Sobka stało się co Belina przeczuwał i czego się lękał.
Przed wieczorem do izby w której wszyscy u ognia siedzieli, wbiegł wyrostek, co za starym Beliną miecz jego naszał i krzyknął:
— Idą! idą!
Porwali się wszyscy, a nim mieli czas wystraszonego zapytać, kto i co — już go nie było. — Chłopak obiegał tak wystraszony wszystkie izby. Ziemianie porwawszy się z ław, jak kto stał, na wały pobiegli. Z wałów widok na dolinę, dla oblężonych był przerażający.
Z wałów wyciągały gromady tłumnie, jedna za drugą, każda z nich ujrzawszy Horodyszcze, przyszłą zdobycz witała okrzykiem strasznym, który się nagle ze wszystkich piersi wyrywał, a w Horodyszczu we wszystkich piersiach odbijał.
Szli tak jedni pieszo, drudzy konno.
Gromadka, która na te posiłki czekała w dolinie, witała je, wyrzucając czapki do góry, podnosząc ręce, wyjąc niemal z radości.
Wrzawą tą przerażającą rozbudzone rycerstwo na Horodyszczu, wysypało się wszystkie na pomosty i wały. Z drugiej strony sunęło się pospólstwo ze źle tajoną na twarzach radością. Wiechan i Rzepiec stali na przedzie u ostrokołów, wychyleni na wpół, oczyma śmiejącemi się spoglądając to na swoich, to na garstkę zamkową. Dolina wypełniła się ludem cała, z lasów tłumy płynęły ciągle jeszcze, coraz gęstszą ścianą opasując Olszowe Horodyszcze.
Był to ten sam tłum pogański z lasów wybiegły, co wywracał krzyże i kościoły.
Stary Belina z innemi wyszedł też na wały, popatrzał długo na wsze strony, stojącemu Wszeborowi pokazał ręką, głową skinął, jakby mówił:
— Ściągnęliście ich sami.
Stali tak wszyscy wpatrzeni w niemem osłupieniu, gdy szmer się wszczął, ludzie zwolna rozstępować się zaczęli i przyklękiwać. Z głębi dworca szedł Ojciec Gedeon w białej komży, w szytej kapie, niosąc kielich w ręku. Chłopak przed nim niósł wielki krzyż drewniany. Ksiądz modląc się, wolnym krokiem postępował za nim, zatopiony w sobie, z głową spuszczoną, z powieki przymkniętemi. Szli tak ku wrotom, po stopniach na pomost za ostrokołem wyniesiony.
Szłyki i czapki pozdejmowali wszyscy, niektórzy padli na kolana. Ojciec Gedeon na pomoście stanąwszy, ręce podniósł do góry z kielichem i Hostyą poświęconą, oczy ku niebu zwrócił, modlił się coraz głośniej i na cztery strony świata zwolna żegnać począł, jakby tą potęgą złego ducha od grodu odganiał. Słońce już było zaszło; z wałów nie schodził nikt, bo nie mógł oczu oderwać od tej groźby dnia jutrzejszego walki nierównej.
W izbie niewieściej kądziele stały pod ścianami, wszystkie dziewczęta i starsze niewiasty klęczały ze złożonemi rękami, modląc się i zalewając łzami. U ołtarza na górze, klęczał przed kielichem O. Gedeon, niekiedy twarzą rzucając się na ziemię, to ręce wznosząc ku niebu.
Starzec złamany wiekiem, czuł, że tu był powołany jako rycerz Chrystusowy do trudu, nie pozostał więc sam z sobą, ruszył natychmiast ze słowem pociechy zagrzewać serca i rozbudzać męztwo. Zaledwie obróciwszy się, na pierwszym kroku spotkał starego Belinę.
— Ojcze — odezwał się, schylając do pocałowania ręki jego gospodarz — pobłogosław mi, pobłogosław nam wszystkim, jakobyś na śmierć idącym błogosławił. Będziemy walczyli, póki sił i żywota stanie, aż pokonamy nieprzyjaciela... Przed sobą go mamy, u siebie go mamy!
— Męztwa! — zawołał Ojciec Gedeon — nie traćcie ducha. Bóg was nie opuści. Cuda się dzieją. Wojna to nie przeciw wam, lecz przeciw krzyżowi świętemu. Modliłem się, nie wiem jaką sprawą, wstałem pokrzepiony, uspokojony, że nas ręka Wszechmocnego nie opuści.
Belina ręce podniósł do góry.
O kilka kroków stał za nim Sobek.
— Miłościwy panie — szepnął — dwóch ludzi zamknąć trzeba, ażeby nieszczęścia nie było.
Cicho coś szepcąc, odeszli razem.
Belina skinął po drodze na zbrojnych ludzi, aby szli za nim. Przeszli tak pierwsze podwórze.
U ostrokołu Wiechan i Rzepiec stojąc, szeptali i patrzeli na gromady. Sobek na nich wskazał.
Belina rozkazał zbrojnym powiązać ich i do jamy poprowadzić. Powstał krzyk i szamotanie się, ścisnął się lud dokoła, ogarniając ludzi zbrojnych i Belinę.
— Bez sądu i winy nic im się nie stanie — zawołał Belina — jeśli się jedna ręka w obronie podniesie, głowy ich spadną.
Rzepiec i Wiechan dzikiemi oczyma wodzili do koła, gdy zbrojni im ręce już w tył powiązawszy, prowadzili do jamy. Tłum pozbawiony starszyzny, nie wiedząc co począć, stał wryty.
Noc już była, gdy za Wiechanem i Rzepcem drzwi więzienia zapadły. Postawiono przy nich straż zbrojną. Na wałach podwojono czaty; rycerstwo z pomostów zwolna ku izbie wracać zaczęło, aby do jutrzejszej walki się sposobić. Cisza panowała na grodzie.
Dopiero nad ranem straszliwy wrzask jakiś przeraził przebudzonych tylko co i śpiących jeszcze. Porwali się wszyscy, powybiegano z izb i szop, dopytując co się stało. Krzyk pochodził od drzwi więziennych, gdzie się gromadnie skupili zbrojni, a na ich głos ze wszech stron się zbiegano.
Wszebor, który na hałas biegł pierwszy, znalazł już tu stojących Belinów obu, dwornię ich i wielu innych.
Widok, któremu zrazu oczy wierzyć nie chciały, przedstawił się u wrót jamy, do której Rzepca i Wiechana rzucono. W pośród stojącej tu gromady, leżały dwa trupy, w miejscu gdzie stała straż nocna. Nie było na nich krwi, ani śladów walki; powrozy mieli pozarzucane na szyję i ściśnięte tak, że im oczy na wierzch powyskakiwały, języki z ust wyszły. Broń leżała przy nich na ziemi. Wrota do jamy stały wyłamane, nikt nocą najmniejszego nie słyszał hałasu, a Rzepca i Wiechana nie było.
Rozbiegli się po całym grodzie ludzie szukać więźniów, którzy jak się zdawało za ostrokoły ujść nie mogli, bo przy nich gęste czuwały straże. W całem grodzisku zamęt się stał i zamięszanie. Nigdzie śladu nie było więźniów. Ta ucieczka zwiększyła i tak już wielką trwogę, gdyż Rzepiec i Wiechan długo na Horodyszczu przebywając dobrze je znali, mogli więc dla czerni być najlepszymi przewodnikami, wskazując jej słabe strony.
W dolinie ruch wśród gromady poczynał być coraz żywszy. Sposobiono się już do napaści, kupy szykowały się i postępowały ku wałom z okrzykami.
W południe od lasów krzyki się rozległy głośne i poszły echem po całym obozie. Ludzie wstawali co żywo, szykując się oddziałami.
Z lasu pokazał się wysuwający orszak jezdnych, przed którym na żerdzi czerwoną niesiono chorągiew.
Stojący na wałach Wszebor, pierwszy zawołał: — Masław!
Biegli wszyscy oglądać go, z rycerstwa bowiem mało kto za młodu nie znał Masława na dworze Mieszka i Ryksy, każdy chciał zobaczyć, co się z pyszałka owego zrobiło. On to był w istocie. Jechał na karym koniu, z grzywą długą, we zbroi cały, w hełmie z kitą na głowie, w płaszczu jakby królewskim czerwonym ze złotem, otoczony drużyną. Jechał z podniesioną głową, w bok się ująwszy, wprost na wrota, pogardliwem okiem rzucając na Horodyszcze.
Nadciągały wozy pańskie i reszta dworu. Z Horodyszcza widać było, jak wbijano koły do rozwinięcia namiotu, doły kopano dla ognisk, wiązano konie i przysposabiano dla spoczynku.
Na ten obraz zapadł mrok wieczora, ostatniego może, co miał śmiertelną walkę poprzedzać.
Wkrótce rozpocząć się ona musiała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.