<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Słomiany król
Wydawca Franciszek Chocieszyński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

Spały jeszcze niewiasty na górze, długiem znużone czuwaniem, gdy straszna wrzawa dzikich głosów, zmięszanych ze stukiem i chrzęstem od których domostwo drżało, zbudziła je przerażone.
Łoskot podnoszonych do góry i spadających kłód i kamieni, mięszał się z głosy wściekłemi, wśród których to jęk rannego, to łajanie rycerzy słychać było.
Wśród ścian od walki drżących, Ojciec Gedeon na zwykłem swem miejscu pod daszkiem na który się sypał grad kamieni, odprawiał już niekrwawą ofiarę, tak spokojny i bezpieczny, jakby był jeszcze w swoim cichym klasztorze za dawnych szczęśliwych czasów.
Horodyszcze zewsząd było, jak mrowiem opasane tysiącami ludu, cisnącego się nań przebojem. Tłumy tak szczelnie opasywały gródek, że nie było miejsca na wałach, gdzieby się im obraniać i opędzać nie było potrzeba.
Rzepiec i Wiechan uwijający się w pośród gromad, coraz ku swoim nawoływali lud z pierwszego podwórza, dając znaki aby się zwrócili na oblężonych. Po bladych twarzach przelatywały błyski, lecz ręce porwać się nie śmiały. Belina z mieczem swym nieustannie miał ich na oku. Najmniejszy opór karany był śmiercią. Położenie było rozpaczliwe, straszniejsze się stawało z każdą godziną.
W walce zajadłej obu stron przeszło południe. Masław, który spodziewał się wszystko w parę godzin dokończyć, wściekał się widząc zajadłą obronę na gródku, wybrał wreszcie najsprawniejszych, aby pod główne wrota podpadłszy, podpalili je i rąbali, ale i to się nie udało. Nad wrotami temi oddawna się gotowano do obrony najdzielniejszej. Belina od rana deski kazał wodą oblewać, aby namokłe, nie łatwo się zapalić dawały.
Na górnym pomoście nad bramą, daszkiem osłonionym, stali najmężniejsi ludzie, najśmielsza młodzież. Kamieni pod ręką mieli stosy, a rąk nie brakło. Masław sam podbiegłszy, pędził swoich na wrota ukazując, podbiegło kilkudziesięciu z tarczami lipowemi skórą poobijanemi.
Dano im się podsunąć do wąwozu w wałach, z zapalonemi żagwiami przybiedz aż pod wrota niemal, dopiero runęła na nich kłoda przysposobiona, od której uciekać chcieli zapóźno, zabiła ona kilku na miejscu, reszta cofnąwszy się stała zdala...
Wreszcie zmierzchać zaczęło, ludzie byli straszliwie znużeni, tak że ze dniem i szturm znacznie wolnieć zaczął. Oblężeni wyglądali nocy jak wybawienia, choć wiedzieli, że całkiem ubezpieczeni spoczywać nie będą mogli, częściami jednak mieniając się, odetchnąć się spodziewali.
Wreszcie nadeszła upragniona noc, a choć nie rozproszyła całkowicie zgrai, kręcącej się dokoła, zmusiła jednak do niejakiego odpoczynku.
Na Horodyszczu nie próżnowano podczas nocy. Kilkanaście godzin walki znacznie wyczerpało to, co do niej było przygotowanem, kłody, kamienie, pociski, wyszafowano niemal wszystkie.
Stary Belina wieczorem kazał stajnie i szopy rozrzucać. Słupy, belki, krokwie nawet, kamienie z fundamentów musiały się nocą na jutro gotować.
W izbie na dole opatrywano rany, dawano jedzenie, starsi przychodzili wyciągnąć się na podłodze, by im ręce i nogi po tej młoćbie nieustannej odpoczęły.
Na wałach paliły się ognie wszędzie, chodziły straże, od doliny dolatywały gwary, niekiedy głośniejszem łajaniem odpowiadały czaty na zaczepki podchodzących. Noc była ciemna, niebo czarne, obłoków nawet na niem dojrzeć nie było można.
Na wyżkach z niewiast żadna kłaść się do snu nie chciała, lękały się nocnego napadu. Siedziały wszystkie dokoła, na wałach, na ziemi, żadna nawet do ręki nie wzięła kądzieli. Dziewczęta z pozakładanemi rękami dumały. Śpiew na usta nie przychodził.
Nagle gwar jakiś wszczynał się na gródku. Przez szczeliny ścian komory przeglądało światło wielkie, bliskie czerwone — widać było, jakby iskry przelatujące.
— Gore! gore! — wołała Zdana.
Wszystkie się ku drzwiom cisnąć zaczęły z krzykiem:
— Ogień! gore! — I coraz rosnąca wzmagała się wrzawa.
Gorzało w istocie na Horodyszczu, podpalone ręką złych ludzi, płonęły szopy, a że wszystkie budowle dachami się łączyły z sobą i wiatr płomień niósł na dworce, pożar groził grodzisku, pomostom i ostrokołom, które całą stanowiły obronę.
Czerń, która pod wałami zaczajona leżała, rachowała na tę chwilę popłochu i z okrzykiem rzuciła się ku okopom.
Suche chruściane szop ściany, słoma i siano pod niemi, gorzały jak jeden stos płomieniem ogromnym. Połowa rąk rzuciła się gasić ogień, druga musiała bronić ostrokołów, ku którym cisnęli się napastnicy.
Zdało się, że nadeszła chwila ostatnia, zostało do wyboru, albo ginąć w płomieniach, lub z rąk dziczy.. Sam Belina z garścią swoich pobiegł w ogień, nie straciwszy męztwa, Tomko z Doliwami na wały.
Zawrzało znowu istnem piekłem... Trzask padających budowli wtórował okrzykom dzikim... Lecz jak gdyby Bóg litościwy w pomoc chciał przyjść nieszczęśliwym, których rozpaczliwe jęki wznosiły się ku niebu, nagle puścił się deszcz rzęsisty, ulewny, który dopomógł do ugaszenia pożaru, więcej niż ludzie, co go zalewali i rozrywali. Na ostrokołach broniono się ostatkiem drzewa i kamieni, w końcu z pożaru chwytając rozżarzone głownie i ciskając je na oblegających.
Ci spostrzegłszy, że ogień, na którego pomoc liczyli, przygasał, omyleni w nadziejach, zwolna ustępować i chronić się zaczęli od nawałnicy. Z nieba lało owym deszczem łaski i cudu, jakby go modlitwa O. Gedeona sprowadziła.
Na dzień się brało, gdy pożar został ugaszony i deszcz też począł ustawać, a co rzadka w jesieni, po gwałtownej ulewie nad rankiem wiatr się obrócił, porozrywał gęste chmury, odsłonił niebiosa, zapowiadać się zdawała pogoda...
W dolinie dymy się wlokły, od powodzi wezbrana rzeczułka i moczary, jakby jednym wielkim wydawały się stawem. Stada cisnęły się ku lasom, ludzie brodzili w kałużach. Ranek coraz jaśniejszy się robił.
Belina wszedł na wrota popatrzeć, co się dokoła działo. A działo się tu coś dziwnego, czego trudno było zrozumieć.
Choć dzień rósł i słońce już wschodzić miało, w całym obozie poruszenie widać było gorętsze, żwawsze, niż wczoraj, lecz jakby ku innemu skierowane celowi. O grodzisku zdawało się zapominać.
Namiot Masława widać było jak na dłoni. Tu konie uzdano, ludzie kupili się pospiesznie, robiono coś około samego namiotu, jak gdyby go zwijać miano. Wybiegali zeń ludzie jedni, przyjeżdżali cwałem drudzy... Nawoływano i trąbiono w rogi.
Gdy słońce weszło, namiot Masława ściągnięty już był i na wóz rzucony. Tłum ten wczoraj wrzawliwy i zuchwały, milczący był jakiś i zaprzątnięty. Nikogo nie zostawiono przy Horodyszczu, tak, że załoga mogła znużona pokładłszy się za ostrokołami, spocząć bezpieczniej, dopókiby znów do walki powołaną nie była.
Na gródku oddychali wszyscy trochę swobodniej.
Rozprawiano, patrzano, nikt nie wiedział co się działo i dla czego tak nagle zmienił się szturm wczorajszy w dzisiejszy spokój. Wyszedł i Benedyktyn na pomosty.
— Ojcze Gedeonie! — poczęto wołać — ty nam powiesz chyba, co się tu dzieje!
— Wojennym mężem nie jestem — rzekł kapłan spokojnie — jedno tylko wiem i widzę, dniem i nocą, że kogo Bóg łaską swą ocalić zechce temu z niebios zsyła pomoc niespodzianą... Na pożar ulewę, na znużenie spoczynek. Bóg wielki!
Wczoraj gwarny grodek olszowy, stał się milczący, zdawał pusty. Z okolicy ledwie gwar niezrozumiały dochodził niekiedy z wiatru szumem, ozwał się róg wojenny i umilkł.
Tłumy się jednak nie rozchodziły. Obozowisko wróciło po nad rzeczkę, oparło o las jedną stroną i tak na coś oczekiwać zdawało.
O mroku wysunął się nowy oddział z lasu, witany krzykami i z Masławowemi kupami się połączył.
Ci, co umieli poznawać po odzieży i broni, wołali, że to byli Prusacy. Wszebor też potwierdzał. Inni za pomorców ich mieli. Oddział ten osobno się położył obozem w pobliżu.
Horodyszczu na dziś nic się nie zdawało zagrażać. Rozstawiwszy czaty, starszyzna poszła do izby spoczywać.
Wszebor cichy, spokojny, zwolna zstępował w dolinę, niebo się na chłód wyiskrzało, gwiazdy wschodziły wesołe. Gwar jak z ula słychać było od obozowiska, rżenie koni i trąbienie w rogi. Niebo ciemniało, gwiazdy błyszczały coraz jaśniej, noc nadeszła bezsenna.
Nad ranem czatowały straże na ostrokołach, czy się gromady nie ruszą ku Horodyszczu, stały one w miejscu jak wczoraj, czekając rozkazu, skupione w porządku. Dzień wszedł jasny i mroźny, szronem okrywając drzewa i trawy, w miarę jak słońce podnosiło się ku górze, biała jego powłoka znikała.
O. Gedeon wyszedł ze mszą św. o zwykłej porze, a dokończywszy ją, kląkł przed ołtarzem i ze złożonemi rękami długo się modlił.
Tu go na modlitwie zastał krzyk, którym się pomosty całe i okopy Horodyszcza rozległy. W dali postrzeżono występujące z lasów i rozwijające się szeroko naprzeciw gromadom Masława wojsko jakieś. Możnaż je tak nazwać było? Był to raczej silny oddział zbrojnego rycerstwa, w którym ci co stali na wałach, łatwo swoich poznali. Składał się cały z ludzi od stóp do głowy zbrojnych, w znaczniejszej części konnych. Lasota i Belina poznali na jednem skrzydle po uzbrojeniu i dzidach, po czapkach okutych, niemieckie wojsko jakieś. W pośrodku głównego pułku widać było gromadkę, w której się wodza domyślać było można. Kilkunastu jezdnych w błyszczących pancerzach, z tarczami na ramionach, w pasach nasadzanych, kołem stali przy jednym, którego za niemi trudno było dostrzedz. Tu powiewała chorągiew nowa z godłem jakiemś malowanem. Na wierzchu jej krzyż połyskiwał złocisty.
Obu starym łzy się z oczów potoczyły na wspomnienie czasów Bolka wielkiego gdy rycerstwo podobne na tysiące się liczyło. Teraz została tylko ta garść niedobitków.
Gdy szeregi owe szerokie zataczając półkole, już do boju się stawiać zaczęły, ruszyli się też Masławowie, zatrąbiono w rogi, widać było jak sam ów kneź nowy, biegał pomiędzy kupami, naznaczając miejsca, gdzie która stanąć miała.
Drgnęły szeregi rycerskie, konie się poruszyły, dzidy pochyliły, powiały kity i cały ten zastęp jako jeden mąż sunął się wprost na sam środek gromad, gdzie Masław miotając się dowodził i do boju zagrzewał.
Ciżba w dolinie niby się też dźwignęła, ale lękliwie i leniwo.
Wtem żelazni, ze wzgórza małego spuściwszy się ku niej, spadli całym ciężarem i pędem swym na tłum, który nacisku nie wstrzymał i rozproszył się, na wsze strony, przy pierwszem starciu.
Nie długo jednak trwał ten popłoch, Masław ze swymi stawił czoło. Zwarli się z obu stron na siebie przypadając, spletli, zmięszali i ręczna walka mieczów i toporów, dzid i pałek poczęła. W środku widać było Masława, który sam mężnie do boju wystąpił; mieczem podniesionym godząc ku temu miejscu, gdzie wodza przeczuwał. Rycerstwo go zewsząd osłaniało. Trzy razy rzucał się tu Masław za każdą razą wracając z pozbieranymi towarzyszami... Pierwszy szereg ludzi jego padł cały od mieczów i dzid rycerzy, drugi po nim zajadle szedł do boju, lecz i ten już łamał się, padał i szczerby widać w nim było.
Nakoniec widząc iż z tyłu pierzchali naciskani przez Polaków i Niemców, uląkł, widząc że ze zbyt małą garścią pozostał, zawrócił nagle i znikł za tłoczącą się zgrają.
Zamięszanie, walka ostatnia ogarniętych szałem prawie, straszliwe były; żelazne rycerstwo nawet miotało się dobijając, upojone krwią nie szczędząc nikogo.
W dolinie widać już tylko było uchodzących konno i pieszo, pojedyńczo i garściami, pogonie i rozpaczliwe starcia, w których Masławowi żołnierze padali. Masław sam uchodził ku lasom, a za nim co żyło jeszcze, poczęło uchodzić, miotając przekleństwa i groźby. Zwycięztwo zostało przy rycerstwie, które znużone podniósłszy ręce, poczęło wołać na pobojowisku: — Hosanna!
Dopiero teraz mogli się przybliżyć i przypatrzeć tym mężnym rycerzom, którzy w tak szczupłej liczbie na Masława gromady się ważyli...
Wszebor pierwszy zbliżył się ku nim, gdy nagle rozstąpili się na koniach stojący jeszcze w pośrodku i z poza nich ukazał się oczom jego — królewicz a teraz król Kaźmirz.
Polacy i Niemcy kołem go otaczali winszując dobrej wróżby zwycięztwa.
Z oczyma spuszczonemi ku ziemi jakby się modlił po cichu lub zadumał, Kaźmirz stał nie okazując twarzą wielkiej radości.
Oblicze jego było piękne, młodzieńcze, lecz już próbami przecierpianemi, ciszą klasztorną, zawodem doznanym od ludzi, smutkami wczesnemi wielu — odarte z wyrazu młodzieńczego wesela i swobody.
Był przedwcześnie dojrzałym i jakby zestarzałym. Królewski majestat miał na twarzy, chrześciańską obleczony pokorą, wielkim spokojem ducha i męztwem. Słusznego wzrostu, postawy zręcznej, gibki i silny, Kaźmirz twarz miał nieco bladą, cerę śniadawą, czarne wyraziste oczy, długiemi ocienione rzęsami, włos ciemny w puklach spadający na ramiona.
W pośród niemieckich wojowników i polskiej swojej drużyny wiernej, najmłodszy może, najbardziej pańsko wyglądał, królewsko, choć najmniej starał się o to. Strój jego był wspaniały, acz skromny. — Wszebor ujrzawszy tego pana, którego był towarzyszem w pierwszych latach, później dworzaninem i sługą rzuciwszy konia, radośnie pobiegł ku niemu. Na twarzy jego malowało się szczęście i nieopisane wesele. Kaźmirz zdala już zdawał się go poznawać, gdy Wszebor do nóg jeszcze siedzącemu na koniu przypadł z okrzykiem, obejmując je:
— Tyżeś to, miłościwy panie! — A co za dzień szczęśliwy!
Wzruszenie mu mowę odjęło, zakończył okrzykiem radosnym.
Nadbiegali już Mszczuj, Kaniowa, Toporczyk, szczególniej Kaźmirzowi ulubiony, wszyscy z wołaniem wielkiem, z radością wykrzykując:
— A witajże nam! witaj! miły hospodynie nasz!
Kaźmirz słysząc i widząc te oznaki wesela, zarumienił się wzruszony, łza mu się zakręciła w oku, ręce rozpostarł.
— Witajcie, witajcie dzieci moje! — zawołał. — Daj Boże, aby dzień ten, istotnie nam i królestwu temu zwiastował szczęście. Amen...
— Panie! ty jesteś z nami! — w uniesieniu krzyczał Toporczyk — ty z nami i szczęście będzie z nami. Ciebie nam brakło! Wszystko ginęło bez pana i głowy! Teraz się zmieniło wszystko, powrócą dni dobre!
Okrzyki i wrzawa nie ustawały. Radość zdawała się i była powszechną. Na Olszowem Horodyszczu patrzącym na zwycięztwo serca rosły. Co żywo na oścież rozwarto wrota.
Zbierali się wszyscy z pokłonem i dziękczynieniem na powitanie pana. Wszyscy oczy mieli radosne, uśmiechające się usta, niewysłowioną radością biły serca wyzwolonych.
Kaźmirz już z konia zsiadłszy, obozować się zabierał na pobojowisku, nie chcąc na oblężeniem długiem wycieńczone Horodyszcze, z dworem swym ciągnąć. Wiedział już co tam wycierpiano, chciał, by wypoczęli oswobodzeni
Gdy Belina ze swymi przyszedł zapraszając do gródka, Kaźmirz już był przybycie swoje na dni następne odłożył. — Chciał też być razem z towarzyszami swymi i dzielić z nimi niewygody i trudy.
Niemcy i Polacy już się na pagórku tym samym, który Masław wprzódy zajmował, z namiotami i końmi rozkładali.
Czasu też na gnuśny spoczynek nie było. — W jednej bitwie pokonany Masław, nie mógł się poddać losowi swemu. Siły miał jeszcze znaczne sprzymierzeńców, którym ludu nie brakło, wiedział, że Kaźmirz był słabym i nie miał się na kim opierać. Był to początek walki, lecz do końca jej, odzyskania królestwa, przywrócenia ładu, wiedzieli wszyscy, jak było daleko. Sam charakter Masława, znany tym, co z nim na dworze razem żyli lat wiele, zapowiadał bój długi i krwawy.
Zaczynano rozbijać namioty, Kaźmirz stał otoczony swoimi, rozglądając się po okolicy, gdy Belina, O. Gedeon, Lasota i inni posłowie z Horodyszcza, z odkrytemi głowami przyszli do kolan pańskich się pokłonić. Podnieśli potem ręce do góry, wołając:
— Witaj! miłościwy panie! — Witaj zbawco nasz!...
Cisnęli się i otaczali Kaźmirza wszyscy całując ręce i kraj szaty, nie mogąc się nasycić widokiem tego pana, który przynosił krajowi nadzieję pokoju... Wszystkie te oznaki przyjmował młody król z pokorą i skromnością wielką.
Po chwili król zobaczywszy namiot swój rozbity i wiernego sługę Grzegorza, u drzwi jego wymknął się z pośrodka otaczających, wszedł do namiotu i nim zasłona za nim zapadła, widzieli stojący w pobliżu jak padł na kolana, Bogu dziękując.
Na straży pańskiego namiotu stanął mąż, na którego wszystkich oczy się zwracały. Był to Grzegorz, wierny sługa pański od dzieciństwa. Siwiejący już teraz, pamiętał na dworze dawne czasy, niegdyś był Kaźmirzowi niańką, pierwszy sadzał go na konia, łuk mu chłopięcy naciągał, strzelać uczył.
Przywiązał się do królewicza jak do własnego dziecięcia i już go nie opuścił. Człek to był prosty, niepozorny, milczący, ciężki, nieobrotny, ale bacznego na wszystko oka i wielkiego serca.
Gdy król się w swoim zamknął namiocie, ci co z Horodyszcza przybyli, poczęli się swobodniej rozglądać po twarzach królewskiego orszaku. — Ściskali się i witali jedni i drudzy, na widok dawnych przeciwników odwracali się czołem. — Okrzyki słyszeć się dawały, imiona i pozdrowienia.
O kiju z przewiązaną głową, stał tu też i Spytek, nieco podleczony z ciężkich ran swoich. Sobek przybiegł, upadł mu do nóg i naglić począł, aby szedł do żony i córki.
Na Horodyszczu oczekiwano przybycia gości; niewiasty gotowały się witać, pytać — znaleźć przyjaciół, krewnych i znajomych. Z tą myślą i Marta Spytkowa jak mogła, przystroiła się najpiękniej. Stała już przybrana na wyżkach, gdy ujrzała widmo mężowskie. Na widok ten zbiegła z wyżek wielkim głosem wołając Kasię.
Spytek stał, jednym okiem szukając żony do koła. Wtem poczuł ją u nóg swoich, bo niewiasty za onych czasów inaczej mężów nie witały.
Schylił się wojak milczący i pocałował ją w głowę. Wtem i Kasia nadciągła z krzykiem obejmując ojcowskie kolana.
Na te wszystkie miłości znaki wojak nie odpowiedział ni słowem, pocałował córkę w głowę, a natychmiast obejrzał się za ławą, bo mu nogi zbolałe drżały i ledwie się na nich trzymał.
Marta zapomniawszy, że mąż zbytniej gadatliwości nie znosił, opowiadała mu ciągle wszystko to co dotąd przeżyła i przecierpiała. Spytek pohamował jej żale. Zwrócił ku niej zakrwawione oko, podniósł chustę, którą głowę miał związaną, odsłonił jej krwawą powiekę, pod którą tylko ślad drugiego oka pozostał i mruknął.
— Kawałka ciała całego nie mam! — głową potrząsł. — Cud, że dusza w ciele została.
Kasia płacząc, ręce ojcu całowała. — Staremu spadła kropla z krwawego oka, jakby łza.
Na Horodyszczu coraz hałaśliwiej być poczynało, schodzili się goście.
W wielkiej izbie na dole ściągało się co z obozu szło i na grodzie było słychać tych, co Kaźmirza ze sobą przywieźli. Gdy weszli do izby rozstąpili się przed nimi wszyscy, zapraszając ich bliżej ogniska i pierwsze czyniąc miejsca. Ciekawi byli słuchać, a nim starzy otwarli usta, już ich pytaniami zarzucano niecierpliwemi.
Topór Janko na pierwszem miejscu siedział. Mąż to był letni, lecz silny i zdrów jeszcze z obliczem jasnem i wesołem. Jego to zapytał Lasota stojąc przy nim: — Jakeście znaleźli króla, jak matkę nakłonili, ażeby go nam oddała?
— Wolą Bożą i łaską — odrzekł Topor. — Wiedziałem ja, że się bez cesarza nie obejdziemy i że od niego tylko ratunku spodziewać się możemy.
Pojechaliśmy więc na dwór Henryka. Cesarz z razu nas przyjmować ani słuchać nie chciał, ale później zawezwał nas do siebie i słuchając naszych próśb, przyrzekł nam, iż ujmie się u Papieża za kościołami naszemi, a Kaźmirzowi, jeśliby się do Polski dał nakłonić, sześćset ludzi zbrojnych w pomoc da.
Z pociechą w sercu jechaliśmy ztąd, szukając już tylko pana przyszłego.
Na dworze królowej Ryksy tajemnicę z tego nawet czyniono, gdzie Kaźmirz był ukryty. Wiedzieliśmy tylko, iż między duchownymi na naukach przebywa, gdyż matka radaby go oblec w suknią duchowną. Mówili jedni o Kluniaku, drudzy o Korbei, inni o różnych klasztorach, gdzieby go szukać należało. Jechaliśmy tedy od jednego do drugiego, pukając do drzwi, o gościnę prosząc. Smutna była ta włóczęga nasza ludzi biednych, sierot szukających pana swojego, który uciekał przed nimi, aż wreszcie znaleźliśmy go w Leodyum w klasztorze przy kościele św. Jakóba.
Królewiczowi z oczów łzy pociekły gdy się od nas dowiedział, pocośmy do niego przyszli, lecz w żaden sposób nie chciał przyjąć korony ziemskiej, chcąc żyć w ciszy na służbie Bożej.
Dopiero, kiedyśmy po długich płaczach i prośbach, pokładli się u nóg jego, począł mięknąć i wahać się w swem postanowieniu.
— Chociażbym wam dał krew moją — odparł — wyleję ją na próżno. Dwoje rąk nie starczy na nieprzyjaciela, co ich ma tysiące.
Naówczas dopiero wyznałem mu, iż wprzódy, nimeśmy tu przyszli, chodziliśmy do cesarza, o jego pomoc się upewniając. Poruszył się tedy, poczynając badać, czyśmy u królowej matki też byli — aleśmy wyznali mu szczerze, iż nie szliśmy do niej dotąd, wiedząc, iż tam błaganie próżnem będzie.
Późno w noc, gdy w chórze już na modlitwę dzwoniono, rozstaliśmy się z nim, żadnego słowa nie wziąwszy.
Nazajutrz rano szliśmy wszyscy na mszę św. do kościoła św. Jakóba, a tuśmy Kaźmirza znaleźli krzyżem leżącego.
Po ukończeniu nabożeństwa, skinął na nas byśmy mu do mieszkania towarzyszyli. Nie wiedzieliśmy co z tego rokować mamy.
Rzekł nam w progu:
— Natchnienia i woli Bożej słuchałem w kościele; podał mi Bóg do serca, ażebym szedł z wami. Niech nie będzie rzeczono, żem wam życia poskąpił i krwi mojej żałował. Oto mnie macie.
Padliśmy wszyscy na kolana przed nim z płaczem radosnym. Wesele było wielkie. Natychmiast poczęliśmy do podróży czynić przygotowania i dnia trzeciego jechaliśmy z nim do Regensburga do cesarza Henryka naprzód, przypominając mu jego cesarską obietnicę. Przyjął nas wielce łaskawie, korony obie ze skarbca wydać nam rozkazał, a poczet ludzi sześciuset dobrze zbrojnych, natychmiast wysłać z nami polecił.
Z Regensburga król do matki chciał jechać, aby ją pożegnać i wziąść od niej błogosławieństwo. Napróżnośmy się starali odwieść go od tego, jako syn nie chciał przeciw woli macierzy iść. Uledz musieliśmy. Przyszło nam królowy Ryksy szukać aż w Koblencyi, gdzie budową kościoła wspaniałego, cała zaprzątniona była.
Kaźmirza z nami i z pocztem cesarskim, zaledwie dopuścić do siebie chciała; co on z pokorą zniósłszy, czekał na posłuchanie, aż znalazł przyjęcie u surowej matki, schyliwszy się jej do kolan.
Królowa na żaden sposób zezwolić nie chciała, aby Kaźmirz do Polski przybywał, mówiąc. Cesarz zezwala, wasza miłość wyrywasz się, ja nie mam siły, abym was powstrzymała. Raz jeszcze tylko powtórzyć muszę, iż się to nie po mojej woli dzieje, że tego nie chciałam i nie chcę.
Tak mówiła królowa, a pewnie gdyby nie owo natchnienie Boże i wola cesarza, trudnoby było Kaźmirzowi oprzeć się naleganiom i namowom matki.
Takeśmy się z nieprzebłaganą panią rozstali i król pojechał z nami...
— I Pan Bóg mu już dał jedno zwycięztwo — wykrzyknął Lasota — około niego skupi się rycerstwo, odwaga w serca wstąpi, trwoga padnie na Masława... Bóg z nami!
— Bóg z nami! — rozległo się po izbie całej i jakby duch nowy wstąpił w serca wszystkich, powstali, podnosząc ręce a powtarzając!
— Bóg z nami!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.