<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Słomiany król
Wydawca Franciszek Chocieszyński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Jesiennego poranku dwóch młodych ludzi w proste siermięgi przyodzianych, na lichych szkapach, podjeżdżało zwolna ku dosyć szeroko rozlanej Wiśle, która od jesiennych słot wezbrała. Zdala już na wysoko podniesionym brzegu jej widać było zamczysko i szare miasto u stóp jej rozłożone.
W mieście i okolicy ludu i ruchu było dosyć. Około zamczyska, opasanego wałami, z poza których malutki kościołek bez krzyża, niegdyś Benedyktyński, wyglądał (bo ich tu Bolesław w roku 1015 osadził) — roiło się jakby wojsko jakie, kupami poustawiane. Gdzie niegdzie ponad niemi dostrzedz było można stanice na wysokich żerdziach powbijane w ziemię i chorągwie czerwone.
Dwaj jadący spojrzeli na siebie, jeden z nich zestarzały był bartnik Sobek, wierny Spytkowej sługa, drugi młodszy był Wszebor Doliwa. Wysłano ich obu na zwiady z Olszowego Horodyszcza, choćby do Masława dotrzeć przyszło, aby wiedzieć co tuszyć i jak sobie radzić.
Choć nie bardzo chętliwie ważył się na to Doliwa, ale nastali nań wszyscy, gdyż się sam chlubił z tego, iż na dworze Mieszka komornikiem był razem z Masławem i najlepszym jego powiernikiem. Dziś ten Masław niepoczciwie urosłszy, z lichego pacholika, kneziem się płockim nazywać kazał i o zawojowaniu całego spustoszonego kraju zamyślał.
Trzeba było wiedzieć zamkniętym na gródku jak rzeczy stoją i czy się godzi od czerni życie ratując na Masława rachować. Wszeborowi nic się stać nie mogło, a na przebiegłość swą wiele liczył.
Sobek, jako prosty człek, niczego się tu nie lękał. Wołałby był Doliwa nie stykać się z Masławem, ale mus był wielki. Na Horodyszczu prędko żywności zabraknąć mogło, dostać się w ręce czerni, jedno znaczyło co głowę na pień położyć, musiano więc próbować, ażali się ocalić lub okupić nie da.
Wszebor, który zrazu był zuchwale prawił o spotkaniu się z Masławem, teraz dopiero gdy ujrzał przed sobą miasto i chwila przyszła stanąć przed nim, zadumał się mocno. Sobek mu w oczy patrzał milczący i ku rzece wskazywał. Zdala jak na dłoni widać było niedaleko związane dwie wielkie łodzie, wiosłami ku brzegowi, na którym stali, pędzone.
W łodziach pełno było koni i ludzi.
Zdala poznał Wszebor, iż zbrojni byli i rycerscy. Twarzy jeszcze rozeznać było trudno. Gdy tymczasem czołna spojone do brzegu już dobijały i coraz wyraźniej widać było tych, co się na nich przeprawiali. Poznał Wszebor Masława, choć się tenże bardzo odmienił. Gdy się czołno do brzegu a jeźdźcy ku niemu też zbliżyli chciał Masław pogardliwie oczy odwrócić, ale go coś w twarzy Wszebora uderzyło... Nie poznał go zrazu, brwi nachmurzywszy, srogo się począł wpatrywać. Wszeborowi by się było na śmiech zebrało, na widok tej okazałości w polu straconej, gdyby nie musiał myśleć co z sobą pocznie.
W tem drgnął Masław, gdy Wszebor pozdrawiając go, półgłosem się odezwał:
— Do waszej miłości jadę właśnie, więc pozwolicie pozdrowić:
Nie wątpił już Masław, że dawnego znajomego miał przed sobą.
— Cóż was tu prowadzi? zkąd? czego chcecie? — przemówił Masław groźno i srogo. — Mów, a raźno, u mnie czasu niema!
— Miłościwy panie — począł Wszebor — nie tak to łatwo w dwóch słowach powiedzieć z czem człowiek jedzie. Wy wiecie co się dzieje dziś, wy tylko możecie powiedzieć, co z nami będzie jutro... Do was trzeba iść pytać co robić!
Masławowi pochlebiło widocznie, że mu przyznano panowanie nad przyszłością.
— Co robić? — rzekł bez gniewu — kto chce głowę ocalić, służyć mi musi! Siły tu nie ma nikt i nie będzie mieć tylko ja. Jutro wszystko się z niemieckiego, z czeskiego jarzma wykuje — a ja będę panować!
To mówiąc odwrócił się, a twarz jego wykrzywiła się śmiechem dzikim, wymuszonym, fałszywym.
Wszebor milczał spuściwszy głowę, Masław uderzył ręką po mieczu, który wisiał u pasa.
— Pytają się jakiem ja prawem będę panować! — dodał — ot prawo moje! Kto ma siłę, ten ma panowanie, a kto ma rozum, ten ma siłę — a kto rozumu niema, ten choćby mu siłę dano, to ją traci, tak jak oni! (Wskazał ręką ku zachodowi). Niedołężne plemię trzeba było precz za drzwi wyrzucić, starą swobodę powrócić kmieciom i wiarę dawną. Nam swojem życiem żyć, nie cudzem. Nie potrzebujemy cudzych Bogów, ani cudzych panów! Kaźmirz, którego matka na mniszkę się zdała, niech u wuja w Kolnie śpiewa w chórze — to jego miejsce, a nie tu nam panować. My nie mnichy.
Mówiąc tak, szedł, a coraz na Doliwę spoglądał i rozgrzewał się własnemi wyrazy.
— Ja mam w ręku Mazury moje, ze mną pójdą Prusaki i Bietuwiszki, wszyscy co do swojej starej wiary są przywiązani. Nas ćma, a was garść, wkrótce i nic nie zostanie. Ziemie bezpańskie weźmie kto ma siłę, ja siłę mam! mam! Gadaj ty mi zaraz kto cię wysłał?
Doliwa miał czas wobec niebezpieczeństwa męztwo i zimną krew odzyskać, ruszył ramionami obojętnie.
— Jestże u nas komu wysyłać! — rzekł powoli. — Ze starego rycerstwa ziemian i władyków ledwie gdzie który ocalał, wilkom na paszę. Nas dwóch braci uratowaliśmy żywot od Czechów i czerni. Któż mnie miał posyłać? Przecież dawniej byliście dla mnie druhem, dziś możecie przyjąć choć za sługę! Moim żywotem nie wiele się pożywicie, a zdałbym się może.
Masław się zadumał.
— Słuchaj Doliwo — odezwał się wreszcie — ciebie jednego wezmę, chcę ci być dobrym panem, ale głowy pilnuj na karku, bo ona tobie potrzebniejszą niż mnie, brata nie chcę, nikogo innego, niech ich czerń wytłucze do nogi. Chcesz ty mi służyć? wezmę cię?
Wszebor się skłonił, podniósł głowę i w oczy mu spojrzał śmiało.
— Dla czego bym ci służyć nie miał, ale cóż będzie z bratem, leży on w lesie, na polanie, chory, dwa dni drogi ztąd.
— Niech go tam wilcy zjedzą! — śmiejąc się i klepiąc po ramieniu Wszebora, odparł nowy kneź — ty u mnie zostaniesz, więcej ja nikogo znać nie chcę.
Wszebor zamilczał, nie nalegając. Mówiąc o bracie, chciał sobie do ujścia zostawić pozór, toby po niego mógł niby od Masława się wyprawić. Spodziewał się w inny sposób z pomocą Sobka się wymknąć.
Masław ciągle go badał niespokojnemi oczami, ale twarz mu się rozjaśniała.
— Nie źle się to nadaje — odezwał się — bo mnie trzeba dwór sobie urządzić. Ochmistrzem cię zrobię. Te moje chłopiska, do wszystkiego dobre, ale obyczaju pańskiego i królewskiego nie znają nic. Ja dwór muszę mieć, jak wszyscy na świecie króle i kneziowie. Ty mi ludzi dobierzesz i nauczysz. Chcę by u mnie było tak, jak bywało za starego Mieszka i Bolka.
Wszebor godził się pozornie, nie okazując wstrętu. Masław poklepał go po ramieniu.
— Biorę cię, pamiętaj, ze mnie dobry pan, szczodrobliwy ale groźny.
Na tem skończyła się rozmowa, Masław zwrócił się ku swojemu orszakowi, Doliwa wrócił do Sobka, który z końmi stał na uboczu. Ocalić głowy i zbliska się przypatrzeć Masławowi, inaczej nie mógł, tylko przyjmując to, co mu nowy kneź tak łaskawie ofiarować raczył.
— Jedziemy na dwór — rzekł cicho Doliwa. — Zostaniemy tu do czasu ano i wy i konie dobrze by zawsze były w pogotowiu, aby się ztąd wyrwać gdy przyjdzie pora.
Sobek głową kręcił.
— Wyrwać się ztąd nie będzie trudno — odpowiedział. — Nie pilnują się oni tak bardzo, są bezpieczni. Butny pan! butny! — dodał cicho. Siedli tedy spoczywać, a konie paść się poczęły. Niedługo także Masław powrócił, oczyma Wszebora szukając. Wstał on, podchodząc ku niemu. Masław zbliżył się do niego, już zdala poczynając. Wskazywał na miasto, które ztąd na wzgórzu widać było.
— To będzie mój Poznań! — rzekł z uśmiechem. — Rozumiesz! Ztąd ja nad obiema brzegami Wisły panować będę.
I rękę wyciągnąwszy zatoczył nią dokoła.
— Prusaków i Letuwiszków przyłączę. Czechów won przegnamy i pobijemy, Niemców i nogi nie puścim za Łabę. Dalej ich wyżeniem. Wszystko co chrześcian nienawidzi pójdzie ze mną.
Oglądał się wciąż na Wszebora, jakby pochwały i potwierdzenia żądał.
— Co ty na to?
— Ha! no! byleście wojsko mieli!
— Mam i mieć będę i wyćwiczyć potrafię — dodał Masław. — Ja sam choć dworakiem byłem, ale wojakiem razem byłem i jestem. Prusaki naród dzielny. Ci to sami co Wojtaszka zabili, co go Bolko wykupił i w Gnieźnie położył, a teraz go sobie Czechy wyniosły! Ci sami co się staremu Bolkowi nie dali. No — a ja z niemi brat, swat! Począł się śmiać, zacierając ręce. Zobaczysz sam, dziś tu od nich przyjdą posłowie. A wiesz czemu ja to winien? oto temu, że poganinem jestem i żem powywracał krzyże. Wszystek lud ze mną. No co wy na to? co? — zapytał, śmiejąc się.
— Dziwię się tylko — odparł Doliwa — a powiem wam, abyście dobrze obliczyli siły przeciw chrześcianom. Dużo was, tamtych też sporo. Pochlebiać wam nie będę. Na Rusi krzyże stoją, Czechy ochrzcone, Niemcy wszystkie. Jest tego siła!
Zaśmiał się Masław, oczy mu się zaiskrzyły. Nie podobało mu się to w nowym słudze, że mu się ani dziwił ani pochlebiał.
— Ty człecze jakiś — zawołał — ty może myślisz, że mi się śni moja siła? No to ja ci w żywe oczy pokażę.
Popatrzał w dal i na bliższego sługę skinął.
— Hej, Didko! przewietrzcie mi sokoły i powracajcie sami z niemi. Huba ze mną pojedzie, nie ma tu stać czego.
Ręką wskazał na czołna, ku którym iść począł żywo. Sobek oczyma Wszeborowi dał znać, aby się o niego nie troszczył, szedł więc Doliwa za kneziem. Masław szybkim krokiem dążył ku przewozowi, wskoczył do łodzi, konia dla siebie i Huby zabrać kazawszy, a widząc Wszebora nędznie odzianego, kazał mu w czołnie pozostać i iść piechotą na zamek, a Huba wydać mu miał ze skarbca odzież, jaka ochmistrzowi przystała.
Łodzie tymczasem, do których pędzenia było kilku Mazurów z wiosłami i drągami, szybko poczęły rzekę przerzynać.
Masław stojąc w łodzi, na zamek spoglądał dumnie. Gdy łódź do lądu przybiła, Masław Doliwę pożegnawszy, konia swojego dosiadł i z Hubą ku zamkowi pojechał. Widać było z dołu, jak lud, zobaczywszy go, się poruszał a w chwilę potem huczały okrzyki na powitanie.
Zadumany, posępny, powoli powlókł się za nim Wszebor. Ludu było wszędzie mnogo. W podwórzach zamkowych stały beczki i kadzie z piwem, część na ziemi siedząc jadła i biesiadowała, inni leżeli i odpoczywali. Około dawnego kościołka Benedyktynów stał tłum gęślarzy, wróżbitów, starych bab, czerni z lasów wybiegłej.
We wnętrzu otwartej świątyni, gorzał już rozpalony ogień, zwijały się około niego biało poosłaniane niewiasty. Przed wywalonemi drzwiami, na drągach stały powbijane w ziemię stanice, wyobrażające potwory różne i niezgrabne o kilku głowach postacie. Pomiędzy niemi odkopany gdzieś z ziemi, wbity słup był kamienny z gruba ociosany, w którego kształtach domyślać się było można bałwana o trzech czapkach, z rękami na piersiach, które miecz i korowoj trzymały.
Gęślarze posiadawszy na ziemi pod nim, nucili pobrzękując, a lud przysłuchiwał się pieśni.
Ładu tam na tym dworze na prędce zebranym nie było. Swary tu i owdzie powstawały nagle, wybuchła wrzawa, słychać było uderzenia kijów i szamotania się.
Wszeborowi nie łatwo się było przecisnąć, nikt też ani nań spojrzał, popychano go tylko i nie wiedział, gdzie się obrócić, gdy wychodzący ze dworca Huba spostrzegł go, rozepchnął tłum i wnijść za sobą kazał...
Zaprowadził go do skarbca pańskiego, od stropu do podłogi, po ścianach, na ziemi, wszędzie leżało i wisiało odzieży, zbroi, wszelakiego zapasu i łupu poddostatkiem. Tu, co wojna dała i grabieże, składał Masław, a na zbiorowisku tem znać było świeże ślady pochodzenia. Kupami leżała zdobycz wszelaka każda z innego dworu, od innego pana, z wszelakiego świata, wartości nierównej, jedna do drugiej niepodobna.
Ze wstrętem wziął się do odziewania Doliwa, ale mus był. Pomagał mu do tego stary ochoczo, ciągle powtarzając, aby sobie co najlepsze wybierał a nie tracił czasu. Szło mu o to, by rozkaz pański spełnił jaknajlepiej.
Ze skarbca do izby stołowej znowu iść było potrzeba ciemnemi kąty. W stołowej komórce ludu poodziewanego jak na święto dosyć było. Dla knezia siedzenie zgotowano na podwyższeniu, obwieszone suknem czerwonem. Około niego cisnęli się dziko wyglądający, zbrojni w topory, łuki i proce — Prusacy.
Jeden Kunigas im przodował, poufale obchodzący się z Masławem, który miłości jego okazy rad nie rad znosić musiał.
Niewiast, starym obyczajem w izbie nie było. W końcu stołu usadowiwszy się Masław, Kunigasa posadził przy sobie. Wszeborowi Masław u drugiego stołu miejsce naznaczył, aby tam gospodarzył. Uczta pociągnęła się dosyć długo, podczas której krom Prusaków, którzy głosy podnosząc, jeść i pić swobodnie poczęli, reszta dworu Masławowego, wedle przykazania pańskiego pewnie, zachowywała trwożliwe milczenie.
Gdy jadło już ze stołów poznikało i tylko dzbany stały, wpadła nagle do izby nieproszona jakaś postać. Prusacy na widok jej przerażeni się z ław pozrywali. Masław jak trup pobladł. Było się czego przestraszyć zaprawdę. Niewiasta to była stara, wychudła, wysokiego wzrostu, z siwemi włosami rozplecionemi, w grubej bieliźnie, bosa, jakby z więzienia czy z rąk oprawców wyrwana. Blada twarz jej pomarszczona, oczy siwe, zaognione, gniewne, usta śliną okryte — rozpacz jakąś i niemal obłąkanie wyrażały. Biegła, wołając głosem, którego zrozumieć nie było można i wpadła tak przed sam stół i stanęła wryta naprzeciw Masława, mierząc go oczyma.
Kneź zerwał się z siedzenia blady, rękami wskazując dworskim na to widmo, które do izby wpuszczono. Popłoch stał się w izbie. Ruszył się i Wszebor od stołu. W tem ludzie co za babą tą wbiegli, chwycili ją za ręce; ta wyrywając się im padła na ziemię. Słychać było krzyk i szamotanie się przez chwilę, potem ludzie dworscy wynieśli spiesznie obłąkaną za drzwi i coraz ciszej słychać było jęk daleki ginący gdzieś w głębinach dworu.
Umilkło wszystko, Masław padł na siedzenie swoje, a potem chwiejnym krokiem powoli z komory się wysunął i inni powychodzili także do spoczynku.
Wszebor, który nie wiedział dalej, jakie miał pełnić obowiązki, pozostał prawie tu sam. Widok straszliwej baby tej, nie mógł mu wyjść z pamięci! Kto była? czego chciała? — myślał nad tem przechadzając się po izbie, gdy do niej wszedł Huba.
Był chmurny i zafrasowany, unikając pytań Wszebora oddalił się natychmiast. Wtem wpadł wyrostek, wołając Wszebora, aby do pana spieszył.
Wszebor wchodząc do komnaty, którą mu wskazano, zastał Masława zmienionego na pościeli, usta były sine, oczy dzikie. Ujrzawszy go, zerwał się kneź.
— Widzieliście — zawołał — ucztę mi popsuto. Czeladź niesforna, u drzwi nie było straży.
Wszebor milczał.
— Szalona wiedźma stara! przez litość dano jej przytułek. Napadają na nie takie chwile, męczą ją duchy, sama nie wie co robi i plecie. Zamknąć ją kazałem dawno!...
I chodził z głową spuszczoną po izbie, burzył się i walczył z sobą, widocznie, potem począł znowu:
— Widzisz! posły do mnie ślą, o przymierzenie mnie proszą ci którym Bolko nie dał rady! Na ich zawołanie, ruszą mi w pomoc tysiące, wygnam precz Niemców...
Głos mu się urwał nagle, coś innego do myśli nadbiegło i wtrącił:
— Gdy zechcę łeb komu kazać uciąć, albo powiesić, od stołu go weźmie oprawca — mogę winnych ukarać srodze. Co chcę to mogę...
Wszebor słuchając milczał, on mówił dalej przerywanemi wyrazy, a wszystko to co mówił podobniejszem było do gorączkowego marzenia, niż odpowiedzi na pytanie.
— Głoszę się królem — mówił dalej — korony Ryksa powywoziła, ja tych nie potrzebuję, ukują mi nową, sam ją sobie na głowę włożę.
Rozśmiał się i wnet zasępił... Z daleka jakby jakiś krzyk doszedł do komnaty. Masław drgnął, począł się przysłuchiwać. Cisza znowu panowała, odetchnął swobodniej. Myśl dalej snuła się po głowie.
— Choćby mi nawet Czesi i Niemcy wydarli kraj za Wisłą, to sobie zostanę panem. Ztąd mnie nikt nie wyżnie, jam tu w domu. Prusaków obok mam, co ze mną pójdą krok w krok. Starą wiarę wszędzie trzymać będziemy. Lud z nami trzymać będzie, bo mu stare Bogi oddamy. Kościoły poobalamy, czarnych wypędzim precz.
Znowu ten sam krzyk dał się słyszeć z dala i ucichło. Masław zbladł i zamilkł, nagle odwrócił się od Wszebora i zapytał drżącym głosem:
— Tyś chrześcianin?
— Jestem nim — rzekł Doliwa — wiecie o tem, boście razem ze mną do kościoła i spowiedzi chodzili. Prawda to — dodał — nieochrzconych ludzi dużo jeszcze po świecie i takich co pochrzciwszy się starą wiarę trzymają tajemnie, musi być nie mało, lecz i chrześcian moc ogromna, a gdy idzie o wiarę i krzyż, wszyscy idą razem.
— I żelaza dobrego mają dużo! — wyrwało się zamyślonemu Masławowi — u nas rąk nie zabraknie ino mieczów.
Potarł czoło, zbliżył się do Doliwy i po cichu szepnął:
— Oni umieją robić cuda! ci czarni księża, a tych ocalało dużo, jak? — nie wiadoma. Nie przebaczam żadnemu, kazano wszystkich mordować, mało który nie ocalał? Jak? czary! Ludzie głoszą, że zabitych ciała po nocy świeciły światłością wielką, że ich orły i kruki pilnowały, tknąć nie śmiały.
Jakby trwogą zdjęty, wstrząsł się Masław, spojrzał na Wszebora a biorąc koniec łańcucha, który miał na szyi zawieszony, rzekł:
— Ty sobie trzymaj jako chcesz byleś mnie wierny był — ale się ze swojem chrześciaństwem nie chwal. My tu tej wiary znać nie chcemy! A jutro — dodał — wybierz mi ludzi, chłop w chłopa, odziać ich każ jednakowo, żebym przecie kneziowską drużynę miał jak mi należy. Starszym nad nią będziesz i ochmistrzem w moim dworze. Rozumiesz!
Wszebor milcząc, skłonił się i wyszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.