<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Słomiany król
Wydawca Franciszek Chocieszyński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Do dnia o słocie, wyruszono z noclegu. Nocą jeszcze wzięło się na deszcz jesienny, spokojny, powolny, do gęstej mgły podobny, który się na długo obiecywał. Oślizły wnet drogi leśne, obmokli wkrótce podróżni, a niewiasty przemarzłe jechały i zmoczone, choć się od zimna i wilgoci poosłaniały. Spytkowej na płacz się zbierało.
Mszczuj ani wczoraj ani dnia tego wiele nie zyskał na dziewczęciu, przy którem ciągle się być starał. Kasia była milcząca, słowa się nie mógł dopytać Doliwa. Za to pani matka mówiła za dwoje. Mówiła o sobie, o mężu, o córce, o wszystkiem co na pamięć przyszło. Rozpowiadanie to widać było dla niej potrzebą, bo gdy Doliwy nie stało, wołała Sobka, obracała się do córki, a rzadko się jej usta zamykały. Smutku się znać w ten sposób pozbywała, bo ledwie zamilkła, łzy się jej puszczały z oczów.
W przeciągu jednego dnia, Wszebor z panią matką tak już był poufale a dobrze, jakby się znali od dawna.
Stary Lasota milczał drogę całą, Dębiec z Sobkiem przodowali gwarząc po cichu z sobą.
Tak się coraz w głąb puszczy dalej dostawali, a dzień ten mimo wszelkich ostrożności nie odbył się bez strachu.
Wśród lasu, Sobek najprzód poczuł zgorzelinę. Rozpatrując się baczniej spostrzegł w gąszczu z gałęzi narzuconą kupę. Zbliżywszy się ostrożnie, znaleźli tu śpiącego człowieka, który zbudzony nagle, spostrzegłszy ich wyrwał się chcąc uchodzić. Bliżej stojący Sobek z Dębcem, rzucili się nań i obalili na ziemię — lękając się aby o nich nie oznajmił bo nie wiedzieli kto był.
Sobek poznał w nim zbiega, a nie włóczęgę z czerni. Straszno było wejrzeć na niego, bo, choć młody i silny, od dni wielu kryjąc się bez żywności, wychudł był i wysechł straszliwie a głodowa gorączka i obłąkanie go opanowało. Sił miał mało, wejrzenie straszne, jakby mu się wewnątrz paliło, a płomię lało oczyma. Podniesiono go z ziemi, a Spytkowa dała mu chleba suchego, który on schwyciwszy zapamiętale jeść począł.
Lasota litujący się chętnie tym, co jak on nieszczęśliwi byli, pilno się w zmienione lica począł wpatrywać, zdało mu się jakoby go gdzieś kędyś widywał.
Zbieg też popatrzywszy nań — zamruczał pierwsze słowo, co mu się z ust wyrwało: Lasota.
— Boże miłosierny! Toś ty nie kto inny tylko Bohdaś Toporczyk! — krzyknął stary ręce łamiąc. — Ale cóż ty w lesie robisz sam?
Przecieżeś przy Kaźmirzu był i myśleliśmy, żeś z nim za granicę do Niemców wszedł. Królewicz cię lubił, nie powinien był opuścić.
Dopiero się usta Toporczykowi otwarły.
— On też mnie nie opuścił — rzekł, odbiłem się ja przypadkiem od dworu jego, nim ujechał do matki. Potem już wracać nie było do kogo i gonić nie miałem sposobu. Chwyciła burza i ot — co się ze mną stało.
Mówiąc, jęczał Bohdaś. Stali nad nim wszyscy z miłosierdziem wielkiem mu się przypatrując. Znowu tedy jednym biednym człowiekiem pomnożyła się owa gromadka, a nim go odżywiono i naradzono się, co poczynać dalej, wieczór się zbliżył, a ponieważ słota trochę ustała wszyscy się do dalszego uszykowali pochodu. Wedle rachunku Sobkowego przed pierwszemi kury dostać się mieli do tej doliny, w środku której nad rzeczką stało Belinów Olszowe Horodyszcze. Sobek z Dębcem szli przodem, za nimi jechał Lasota, dwie niewiasty, przy których szli Doliwowie i przybysz ostatni. Tego Mszczuj pod rękę wiódł, bo nie wiele jeszcze siły miał do chodu.
Spytany Lasota przez jejmość starszą, mógł poświadczyć o Toporczyku, iż był na dworze królowej Ryksy, przy królewiczu Kaźmirzu wychowany, któremu go do zabaw dodawano; starego rodu i możnego dziecięciem. Spodziewano się po nim wiele, bo go uczyli Benedyktyni i sam dwór głowę otwierał, a pojętny był we wszystkiem i choć nauki miał więcej, niż inni, rycerskiego ducha w sobie zachował...
Gdy tak szli, zagadł go Lasota, pozywając ku sobie, aby się coś więcej dowiedzieć, jak popadł w to nieszczęście, z którego cudem ocalał. Lecz o tem niechętnie mówił Toporczyk, winę zwalając na nieostrożność własną. Na wspomnienie o Masławie, wstrząsł się cały i w gniewie zawołał, że wolałby z głodu umrzeć lub od czerni zginąć, niż łaską jego żyć.
— Psiego syna tego imienia wymówić nie mogę, bo mnie dławi! — mówił. — On sprawca, on winowajca, on zdrajca. Wszystka krew nasza na jego głowę! Nie może być, aby go Bóg nie ukarał. Królową najprzód prześladował i wygonił, królewicza zamordować chciał, gdyby mu nie był uszedł, sam panowania zapragnąwszy!
I wedle obyczaju wieku, Toporczyk kląć począł Masława, za którym też nikt się nie ujmował.
— Psa wart — przerwał Lasota — też pewna, a skoro siłę będzie miał, pokłonią mu się ludzie, komu życie miłe!
— Nie doczeka zbój tego, nie doczeka, póki nas choć garść została — począł Bohdaś. — Albo nazad nie możemy powołać do nas wnuka Bolesławowego? Uszedł od nas, ale gdy doń ręce wyciągniemy przyjdzie i panować nam będzie. Iść trzeba — prosić, wołać!
Gdy tak rozpowiadał, a wszyscy słuchali ciekawie, po długim pochodzie już w głęboką noc, kazał się najprzód jadącym uciszyć, potem stanąć Sobek, bo się las przerzedzać zaczynał i zdało się, jakby się już zbliżali ku dolinie, wśród której stało Olszowe Horodyszcze.
W istocie dolina, którą mieli przed sobą była ową Olszowy, a w pośród niej nad rzeczką Olszanką wznosiło się Horodyszcze, na kopcu dosyć wysokim i mocno obwarowanym. W dolinie nie było żywej duszy, nad rzeczułką tylko ślady były świeże jeszcze ogromnego zbiegowiska wydeptane, wyleżane, wypalone miejscami. Głownie zgasłe, koły przy których konie stawiano, jamy na ogniska pokopane w ziemi, kupy kości białych zalegały dokoła.
Zaledwie z lasu się wysunęli w dolinę, gdy na gródku posłyszeli nawoływanie, znać ludzie czujni, spostrzegłszy ich, zaraz się ruszyć musieli. Sobek, który po nocy dobrze widział, dostrzegł, iż po nad ostrokołami ludzie wyglądali tu i owdzie. Im się ku gródkowi bardziej zbliżali, tem ruch silniejszy się stawał. Do wrót wiodła droga stroma, pozawalana umyślnie kamieniami i belkami. Zostawiając za sobą towarzyszów, ruszył przodem pierwszy stary Lasota. Czatowano już nań u wrót, bo gdy huknął i nawoływać zaczął: Belina! wnet mu się odezwano, a w górze na pomoście pokazała się postać jakaś ciemna, mężczyzna z kijem w ręku.
Na usilne ich prośby zrazu nie chciano ich na gródek przyjąć z powodu braku miejsca i pożywienia. Dopiero po długich prośbach i zaklinaniach Toporczyka, ukazał się sam stary Belina.
— Chodźcie wszyscy — rzekł chmurno — chodźcie a nie mówcie nic, aż oczyma własnemi ujrzycie co się tu u nas dzieje.
Wstąpiła tedy pierwsza Spytkowa z córką i ledwie próg przeszedłszy padła na kolana, Bogu i gospodarzowi dziękując. Wnet potem Lasota, Toporczyk, Doliwowie i słudzy, którzy konie za sobą wiedli.
Belina milczący przodem idąc prowadził — na witanie czasu nie było. Podwórza w grodzisku w istocie widok przedstawiały dziwny i straszny, litość mogący obudzić. Jak okiem zajrzeć, jednym pomostem na gołej ziemi, na słomie, w błocie leżeli ludzie tak ściśnięci, iż ścieżki do przejścia pomiędzy niemi nie było.
Naród to był wszelkiego stanu i wieku, matki z dziećmi na rękach, wyrostki tulące się przy kolanach starców, wojacy w poszarpanych pancerzach skórzanych, zgrzybiali mężowie bez okrycia głowy, napół nadzy.
Kto ledz nie mógł, siedział oparty o ścianę, o plecy sąsiada, o nogi jego. Niektórzy ze znużenia, może z głodu, spali tak głęboko, że ich ani światło, ani głosy, ani potrącanie nogami, przechodzących obudzić nie mogło. U szop, pod budynkami, w sieniach, wszędzie tę nawałę ludu nieszczęśliwego widać było. Twarze zbladłe, żółte, wynędzniałe, dowodziły, że i tu ledwie czem było życie utrzymać.
Stary gospodarz z posępną twarzą wiódł ich naprzód na dół do wielkiej świetlicy, gdzie za lepszych czasów izba była gościnna i stołowa. Tu też pokotem ludzie leżeli na ziemi, na ławach, na stołach.
— Mieśćcie się sobie gdzie i jak możecie. Niewiasty do moich zawiodę. Co Bóg da to da!
Leżący na podłodze, stołach i ławach, przebudzeni światłem i głosem, tu i owdzie, przecierając oczy podnosili głowy, przypatrywali się stojącym jeszcze przybyszom. Z kilku kątów odzywały się wołania: — Lasota! Mszczuj! Wszebor! Bohdasia Toporczyka chwycił już był syn gospodarza młody Belina, z którym na dworze królowej i królewicza byli w drużbie serdecznej — chwycił go i ściskał wołając: — Nie wiń nas bracie, nie wiń, a patrz.
Zaledwie światło zagasło, pospali się znowu wszyscy, a kto nie usnął dyszał cicho, aby drugich nie budzić. Stary Lasota padł między leżących, a młody Tomko Belina umieścił Bohdasia w kącie, a sam poszedł na straż. Tak się skończyła owa wędrówka niebezpieczeństw pełna, szczęśliwiej niżby się kto mógł spodziewać.
Nazajutrz rano, ledwie świt, ruszać się poczęli wszyscy. Obraz ten po dniu prawie straszniejszym był niż nocą, która nie dawała lica ludzkiego dopatrzeć a snem ból skrępowała. Teraz się to wszystko rozbudzane poruszało i w słowach a jękach skarżyło na niedolę swoją. Dzieci kilkoro poumierało nocą z chłodu i głodu. Niewiasty zawodziły z płaczem wielkim obstępując zżółkłe i zsiniałe zwłoki. Jęczeli chorzy, wołali o pokarm głodni, żadna noc tu nie przeszła, żeby kilku ofiar nie wzięła. Krzątano się około pogrzebów, których na gródku nie było gdzie sprawić. Musiano nieść zwłoki do lasu, aby je tam pogrzebać. A spieszyć było trzeba i oglądać się, żeby czatująca czerń nie napadła.
To był pierwszy widok, który oczy przybyłych uderzył, gdy zrana wyszli aby się rozpatrzeć dokoła. W drugim podwórzu wołano na mszę św., gdzie na górnym ganku, codzień rano O. Benedyktyn Gedeon, człowiek wielce świątobliwy, ocalony z Trzemeszeńskiego klasztoru odprawiał ją, aby ducha i męztwa nieszczęśliwym dodawał. Widok był piękny choć smutny, gdyż co żyło cisnąć się poczęło, mężczyźni i niewiasty, aby się modlić do tego Boga, w którym jednym ratunku nadzieję pokładano.
Wszyscy prawie ci zbiegowie odzieży całej nie mieli, stali w porwanych opończach, w kaftanach zabłoconych, w łachmanach prawie.
Bohdaś dnia tego wstać nie mógł i gdy przyszła godzina roznoszenia strawy musiano mu ją przynieść do kąta w którym leżał.
Licha to była strawa. Chleba już oddawna piec nie mogli, wszyscy więc obchodzili się polewką z mąki. Nikt się na głód uskarżać nie śmiał. Radzono codzień czy nie iśćby za Wisłę, lecz tam trzeba się było albo poddać Masławowi, albo z nim do walki wystąpić, a ponieważ znaczniejsza część brzydziła się Masławem i pogaństwem, rozprawy kończyły się i nic uradzić nie umiano, a ojciec Gedeon zamykał je, jednemi zawsze słowy:
— Módlmy się, w Bogu ufność miejmy, Bóg pomoże!
Tylko młodość w takim uścisku szczęśliwą jest, że na chwilę o niem zapomnieć może. Któżby się domyślił, że nazajutrz rano, pierwszą troską obu Doliwów było wyśledzić, gdzie się Kasia podziała. Wstali natychmiast zabiegając i kręcąc się a dowiadując się gdzie córka lub matka być mogła. Już w drodze z powodu dziewczęcia tak się z sobą jakoś, nie mówiąc o co powaśnili, iż unikali nawet rozmowy i jeden od drugiego głowę odwracał. Obu piękne dziewczę z myśli wyjść nie mogło. Wszebor sobie panią matkę tak pozyskał w ciągu drogi, że już jej dla siebie pewnym był, ale nie obrachował tego, że żwawa i raźna jeszcze niewiasta, nie dla siebie samej na niego okiem rzuciła. We wdowieńskim stanie, bez opieki mówiła sobie trudno pozostać było... Chciała niby nie sobie męża, a dziewczynie dać ojca i dla niej się poświęcić. Wszeborowi coś innego się śniło.
Mszczuj nie mogąc się w czasie podróży zbliżyć do Kasi, jeszcze więcej się w niej rozmiłował. Myśleli teraz oba tylko o tem, jakby dalej serdeczne zamysły prowadzić.
Na Olszowem Horodyszczu w pośród tego natłoku trudno było kogo zobaczyć i dostąpić do niewiast. Trzymały się one osobno w kilku izbach pod opieką Belinowej. Więc choć oboje rozmiłowani błądzili po podwórzach, nie spostrzegli tych, za którymi gonili.
A tu im trzeci przybył młody Belina, który zrana przyszedłszy do Toporczyka gorąco się go jął o Kasię rozpytywać. Ale ten zbolały i strapiony nie umiał mu nic o niej powiedzieć, radził mu lepiej Doliwów się o to zapytać. Kolnęło ich to, że już i więcej ktoś począł myśleć o dziewczęciu.
Tak wśród tych chmur, jak słoneczko jasne, kraśna twarzyczka młodym oczom na pociechę i utrapienie zaświeciła.
Starzy rozprawiali o obronie, o chlebie, tamtym niebieskie oczy o niczem myśleć nie dawały.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.