<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Słomiany król
Wydawca Franciszek Chocieszyński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

W tej Gdeckiej błotnistej, odkrytej dolinie lada napaść była niebezpieczną, ni się schronić tu, ni bronić było można. Blisko stojące lasy pewniejszym były przytułkiem, tam więc udać się postanowiono.
Pierwsi powstali Doliwowie, myśląc o napojeniu koni, Dębiec też rozniecił ogień i klęcząc warzył coś w garnku, aby przynajmniej rannego Lasotę posilić trochą ciepłej polewki.
Ranek choć mglisty stawał się coraz jaśniejszym. Gdy Doliwowie do drogi już stali w gotowości, Lasota leżał jeszcze na rękach oparty.
— Sąsiedzie — rzekł Mszczuj — jechać nam trzeba, a zdajecie się nie myśleć wcale o podróży.
— Dajcie mi tu spokojnie umrzeć — rzekł stary wojak stłumionym głosem — po co się jeszcze męczyć, aby nędzne ocalić życie, gdy się ono nikomu już na nic nie przyda.
— Bóg nie chce śmierci, kiedy was ocalił — odezwał się Wszebor.
Nie dopuszczali Doliwowie, by się ich dawny sąsiad głodem zamorzył i ująwszy go pod ręce z ziemi podnieśli. Dębiec im dopomagał przyprowadziwszy konia, którego rany przez noc poprzysychały, wsadzono nań Lasotę i wyruszyli wszyscy z nieszczęśliwego pogorzeliska. Gdecz był naówczas niemal całej Polski wizerunkiem w gruzach leżącej i popiołach. Krajało się serce tym, co ją niedawno widzieli żywą, wesela pełną z grodami zamożnemi, z kościołami śpiewy nabożnemi brzmiącemi. Dziś panowało tu milczenie cmentarne, a kruki unosiły się nad nią szukając niedogniłych trupów i rozszalałe tłumy burzyły co jeszcze stało.
W posępnem milczeniu przejechawszy około zburzonego grodu puścili się drogą ku lasom. Tu choć dosyć obeznanym z krajem nie łatwo pokierować się było. Na jedynej wielkiej drodze przez las prowadzącej spotkać się mogli z oddziałami Czechów, lub gromadami pogańskiego chłopstwa po całej wałęsającego się okolicy. Puścić się więc musieli przez zarośla bezdrożne.
Mszczuj, który myśliwym był, zapewniał iż manowcami zaprowadzi ich ku Wiśle. Nie było bowiem innego schronienia, jak za Wisłą, choć ów spokój, który tam miał panować pogłoską był tylko. Nic nie ręczyło za bezpieczeństwo a biedni czterej zbiegowie, z których jeden był bezbronnym, drugi pokaleczony, obronić się nie mogli nawet napaści małej garstki złych ludzi.
Zapasu żywności też, oprócz tej jaką na plecach w worze niósł Dębiec i Doliwowie w sakwach mieli po trosze, nie było żadnego, ta zaś na długo starczyć nie mogła. Trzeba się było zdać na Opatrzność losu.
W głębinie lasów głucha panowała cisza — jechali ciągle gąszczami, zaroślami, w kierunku jak ich Mszczuj prowadził. Nie sprzeciwiał mu się nikt, bo lepiej znał kraj a pewnym był swego. Lasota jechał obojętny, nie pytając i nie patrząc prawie, jakby wszelkiej woli i siły pozbawiony. Doliwowie nie dziwili się temu, bo wiedzieli że rodzinę utracił, a i w nim już życia nie wiele było.
Miało się już dnia tego ku wieczorowi, gdy jadąc tak powoli Mszczuj, który oczyma sięgał daleko, aby nie wpaść w jakie niebezpieczeństwo, ręką dał znać jadącym za sobą aby przystanęli. Zatrzymano wnet konie, uciszyli się wszyscy. Mszczuj zsiadłszy ze swego począł skulony czołgać się naprzód. Z za gałęzi drzew już nieco z liści obnażonych widać było na małej łączce u pnia dębu starego, coś, czego z początku rozpoznać nie mogli. Bielało niby odzież jaka, ludzi oznajmująca. Mszczuj przyczołgawszy się tak do pnia po cichu, rozpatrzywszy się, wstał na nogi i skinął na stojących zdala towarzyszy, aby się zbliżyli.
Widok jaki teraz przedstawił się ich oczom nie obawę, lecz litość w nich wzbudził. U pnia dębu siedziało z włosami rozpuszczonemi śliczne dziewczę zaledwie lat piętnaście mieć mogące, a obok niej leżała druga w chusty obwinięta niewiasta, głowę na jej opierając kolanach, chora czy śpiąca.
Około nich leżało kilka węzełków, suknie rozrzucone i koszyk z żywnością. Były same tylko dwie. Po sukniach znać w nich było niewiasty majętnego rodu; młodsza miała na sobie przyodziewek futerkiem okładany, druga okryta była kosztowną szatą. Dzieweczka miała w uszach złote kolczyki i pełno pierścieni na palcach.
Mszczuj, który ją pierwszy zobaczył, stanął jak wryty; tak pięknej dziewczyny nie widział jeszcze w swem życiu. Obie niewiasty były jakby zmartwiałe, nie słyszały przybywających, nie poruszały się wcale.
Domyślał się Mszczuj, że ta, której głowa na kolanach spoczywała, uśpioną być musiała — a ta nie śmiała ani drgnąć, aby jej nie przebudzić.
Ale wprędce tętent i parskanie koni przebudziło śpiącą. Obie zerwały się z ziemi z okrzykiem przestrachu chcąc dalej w las uciekać. Gdy się starsza podniosła, ujrzeli w niej poważną niewiastą o twarzy jeszcze świeżej i pięknej z oczyma czarnemi wyrazu dumnego i pańskiego. Teraz patrzała niemi gniewnie. Dziewczę daleko mocniej przelękłe, chwytając ją usiłowało ciągnąć za sobą, gdy Mszczuj się ukazał i pospieszył zawołać by się nie lękały niczego.
Na ten głos i mowę ową usłyszawszy, niewiasty stanęły ośmielone. Starsza zaczęła przyglądać się Doliwie, jakby czekając aż się odezwie.
— Nie lękajcie się, miłościwe panie — rzekł tenże — myśmy nie napastnicy, sami uchodzim od napaści, nas tu dwu braci Doliwów, stary Lasota z pod Środy i człek ze służby. Jedziemy ze spustoszonego kraju od Gdecza, gdzie już i żywej nie zostało duszy.
Gdy to mówił Mszczuj, nadciągnęli jego towarzysze, zatrzymali się wszyscy na widok tych niewiast samych jednych wśród lasu, bezbronnych, aż litość nad niemi brała.
— Bogu Najwyższemu niech będą dzięki, co was tu ku nam sprowadził — ozwała się starsza niewiasta — Bogu niech będą dzięki. Oto już trzeci dzień, jak tu siedzimy same, drżąc a płacząc. Ostatni sługa co był z nami, poszedł się rozsłuchać po okolicy — i nie wraca. Na Poniec, gród nasz napadły gromady srogie — ledwieśmy z córką ujść zdołały z jednym starym. I tego niema teraz, nie wraca, a nas tu głodna śmierć lub zwierza paszczęka czekała... Co z domem, co z mężem się stało! Bóg jeden wie!
Zasłoniła ręką oczy, z których łzy pociekły i zamilkła.
Wszyscy z koni zsiadali, przybliżając się nieco. Młode dziewczę strwożone za matkę się kryło.
Z nazwiska męża znano starszą niewiastę; była ona rodem z Rusi greckiej matki dziecię, poślubił ją był możny władyka Leliwa.
Miała imię Marty.
Za Bolesława wielkiego czasów, gdy z Rusią były ściślejsze stosunki, swatali się książęta i żupany z Rusinkami, brali niekiedy Rusini żony ze dworu króla i po grodach.
Ani Marty Leliwowej, ani córki jej nikt z przybyłych nie znał z twarzy, ni je kiedy widział w życiu. Spicymirza inaczej zwanego Spytkiem, który niedawno się był przeniósł na siedzibę do Ponieca, widywali nieraz Doliwowie i Lasota. Mąż to był podeszły już w lata, rycerski, odwag niezmiernej. Nie śmiano domyślać się nawet co się z nim stało, zmiarkowali wnet wszyscy, że gdy podczas napadu czerni był doma, niżeliby miał uchodzić raczej życie dał. Mógł żonie swej i dziewce do lasu kazać się schronić, ale sam pewnie kroku dostał. Sługa ów Spytkowy, na którego czekali, aby wieści jej przyniósł o mężu i o grodzie ich — nie powracał; coraz więcej prawdopodobniejszem się zdawało, że go gdzieś pochwycono, albo się zabłąkał w lesie lub padł pastwą dzikiego zwierza. Niewiasty płakały i narzekały ciągle. Jawnem więc było dla Doliwów, że opuścić tak niewiast nieszczęśliwych nie godziło się.
Choć w tak srogiem utrapieniu, gdy życie na włosku wisi, nie czas myśleć o piękności niewieściej i w niej się rozmiłować — obaj Doliwowie, ujrzawszy córkę Spytkową, jako byli młodzi, nieżonaci a gorącego serca, nie mogli się jej napatrzeć.
Noc się zbliżała, wszystko się uciszyło, nawet niewiasty uspokoiły się, gdy wśród tej ciszy leśnej popłoch znowu padł na obozujących. Szelest cię dał słyszeć między gałęźmi. Zbliżał się chód jakiś i po chwili z gąszczy wysunął się wysłaniec Spytkowej, o którego powrocie zwątpiono.
Szedł on a raczej wlókł się, zataczając ze znużenia, z twarzą zbiedzoną i posępną — łatwo było odgadnąć, że złe przynosił wieści. Zbliżył się rozpatrzywszy ku ognisku, stanął, popatrzył litościwie na panią swą, oparł się na kosturze i milczał długo, oczyma tylko mówił, że go o co pytać nie było. Milczenie groźne panowało przy ognisku. Lasota się ozwał pierwszy:
— Zginął Spytek? co z waszym grodem się stało?...
Ręką w powietrzu zamachnąwszy, ku ziemi ją spuścił Sobek.
— Zdala tylko patrzałem — rzekł — jak dymiło gniazdo nasze — nie ma go już, nie został nikt, nic nie zostało. Ranny Żugwa, co się ze zgliszcz wywlókł do lasu, gdziem go konającego znalazł, powiedział mi tylko, że pan nasiekł dużą trupów górę, nim go dostali, a legł rycerską śmiercią. W kawały go rozsiekali zbóje.
Niewiasty na nowo płakać poczęły, popadawszy na ziemię. Doliwowie i Lasota odstąpili na stronę, naradzając się z sobą co dalej poczynać mieli.
Oba bracia się na to godzili, że niewiasty na konie posadzą, a sami pieszo pójdą.
Odeszli z sobą do narady dwaj bracia, a choć zgodni, jakoś tak na się patrzeli, jakby się pokąsać mieli i nieufnemi ku sobie spoglądali oczyma. Przyczyną tego było owo dziewczę, na które oba łakomie patrzeli i jeden drugiemu oczy śpiegował. Mszczuj posądzał Wszebora, a Wszebor Mszczuja. Wreszcie umawiać poczęli się, który da konia dziewczynie. Żaden ustąpić nie chciał, dopiero gdy wybór był bliski, wstyd im się zrobiło ludzi i samych siebie. Zgodzili więc się wpierw ją i matkę ratować a potem dopiero rozprawić się mieli czyją ma być. Spytkowa i córka miały same konie wybierać.
Jak tylko świt sposobiono się do drogi. Matka i córka stały gotowe, gdy się przed niemi Doliwowie z końmi znaleźli. Dziękowała Marta Spytkowa, a popatrzywszy na nie wybrała Wszeborowego konia, który był cięższy i silniejszy, chcąc za sobą córkę posadzić, aby się od niej nie rozdzielać, wtem Mszczuj się ozwał że konie ich słabe były, podróż długa, więcej jak po jednemu sadzić na nie trudno. Dziewczę się do matki tuliło, Spytkowa wahała, wreszcie uścisnąwszy dziecko i poszeptawszy jej na ucho, siadła starsza pani na Wszeborowego konia, Kasię dając Mszczujowi, który zwycięzko a szydersko na brata się oglądał.
Dziewczę imię miało Katarzyny, jednej z najpowszechniej czczonych naówczas patronek.
Ruszyli więc w imię Boże, manowcami znowu i koń przed koń, tak że dziewczę za matką zostać z Mszczujem musiało.
Mijając ze starszą brata, Wszebor schylił mu się do ucha.
— Niedoczekanie twe, abyś ty się nią długo cieszył, wezmęć ja ją z kolei.
— Zobaczymy — rzekł Mszczuj.
— A no....
— Zobaczymy.
I tak się gniewni bracia rozstali.
Umyślnie wiedziono najdzikszemi puszczy ostępami, w których śladów nie było ludzkiej stopy. Lasy się w tę stronę nieprzerwanie ciągnęły. Jechali tak długo, gdy z południa rzednąć począł bór i ze strachem niemałym wybiegłszy naprzód Mszczuj, spostrzegł, że stali nad rozległą płaską, odkrytą równiną.
Sobek, który bartnikiem niegdyś bywał, wdrapawszy się na drzewo, dojrzał w dali spalony gródek, mury kościołka na pół obalone a co gorsza — zdało mu się dojrzeć też ogromne obozowisko ludzi pieszych i konnych, z szeroko porozkładanemi ogniami, około których stada się pasły, bydło i konie leżały, kupy jakieś nagromadzone sterczały.
Domyślał się iż trafili na jednę z tych gromad, które ciągnąc z osady do osady, dwory, grody, klasztory i kościoły pustoszyły równając z ziemią.
Potrwożyli się, chcąc nazad w puszczę niewiasty; godzili się wszyscy dalej w lewo brnąć, w stronę w którą się lasy zataczały i niemi okrążyć dolinę. Śmielszy od nich Sobek radził w gąszczy przystanąć i czekać, sam się ofiarując iść na zwiady, a biorąc się ochoczo do tego, dozwolono mu się wybrać.
Od kraju lasu do obozowiska przestrzeń była znaczna — musiał Sobek tak się przekradać, aby nie widziano, że z puszczy wychodził. Dosyć mu też czasu zabrało to przekradanie się, gdy usłyszał wreszcie rżenie koni, ryk bydła i szmer a gwar ogromnej ludzi kupy.
Był już około pastwiska.
Śmiały równie jak zręczny wsunął się w stado pasących się koni. Ztąd już widzieć mógł, iż nie na wojsko żadne trafił ani na Czechów lub Prusaków, ale na tę zbójecką czerń, która z żagwiami i kołami od dworu do dworu ciągnęła.
Biesiadowano ze śmiechem i krzykami około pobranych łupów. Dalej w pośrodku obozu powiązane w łyka, leżały pokotem pobrane niewiasty i wyrostki.
Za obóz wyrzuconych kilka się trupów walało około których psy warcząc chodziły. Paliły się ogromne ognie, a przy nich piekły się barany i porznięte bydło. Stały beczki poodbijane, z których kto chciał czerpał. Sobek stał tak patrząc pośród koni, nie wiedząc czy iść ma dalej, gdy opiły parobczak, który z biczyskiem stada pilnował, przystąpił do niego i począł mu się przypatrywać.
— Pasza zła! — zamruczał wreszcie poczynając rozmowę chłopak.
— Ta! dla koni — odrzekł Sobek — a dla nas jest jej poddostatkiem.
— Cóżeś to ty głodny? — zaśmiał się.
— Ja nie! ano mi szkap szkoda.
— Licho ich nie pobierze. Darmoć one przyszły, bośmy je po dworzech zganiali, choćby który i zdechł! — mówił Sobek spokojnie.
— Na, na, — mruknął parobczak — jużby dosyć tej włóczęgi... Dwór się na okolicę pono i jeden nie ostał, ani klasztór, ani kościelisko, a za chatą tęskno...
— Hę? cóżeś to w niej zostawił? — dziewczynę?
— A pewnie, jak nie dwie! — odparł parobczak i obrócił się głową ku obozowisku.
— Toć już pewno wrócimy teraz, kiedy nie ma co dalej robić, bo nic nie zostało! — a i mnie do chałupy markotno — rzekł Sobek.
— Zjesz licha! — rzekł pastuch. — Zostało Horodyszcze Olszowe! Władyki się na nim zamknęły, z któremi skarby są wielkie i dziewuch siła, a tych ani dostać.
— Gdzie? jakie Olszowe Horodyszcze? — wtrącił stary — jam nie słyszał.
— Boś stary i głuchy! — śmiał się parobczak — a gdzieżeś był gdy my tam chodzili?
— Ja? — odparł Sobek — jam trzodę pasł, niewiem nic.
— Toć tam ludzi nam nabito i musielim precz odejść — ale ich głodem weźmiemy!
To mówiąc, pastuch świstać począł i do rozmowy nie miał ochoty.
Sobkowi też wić się rwała, klął wołając, że po lepszą łozę musi iść.
Nikt nań nie zważał. Powlókł się w gąszcze nad rzeczkę i napowrót począł z tą samą ostrożnością przedzierać się zaroślami ku lasowi. Śmiała ta wycieczka szczęśliwie mu się powiodła, nikt nań ani spojrzał nawet.
Wrócił na miejsce, gdzie nań niecierpliwie oczekiwano, wcześniej niżeli się go spodziewano.
Opowiedział rozmowę swą z pastuchem i zamiar tej samej czerni, która i w Poniecu była, a teraz podzieliwszy się łupem, zabrać jeszcze Olszowe Horodyszcze chciała, gdzie im ludzi nabili i chyba ich głodem brać będą, bo władyki się dobrze bronią.
— Ho! ho! — przerwał mu Lasota — opowiadanie — niedoczekanie. Na Horodyszczu siedzi stary Belina ze swoimi, ten się zawczasu zasposobił, nie da się choćby mu się i rok bronić przyszło. Belinę znam. Śmiali się z niego ongi ludzie, że w bezpiecznem miejscu siedząc, zawsze się tak zbroił, opasywał, zboże zsypywał, jakby się oblężenia spodziewał. Przed się on jeden rozum miał. Za Bolesława myśleli wszyscy, że się już wszystko skończyło, tylko on w nawrócenie nie wierzył, a wróżył wciąż że poganie kiedyś kościoły wywrócą a nas chrześcian wymordują. On ci jeden wiedział i widział co się stać miało! — dodał wzdychając Lasota.
— A czemużby my, miłościwy panie — odezwał się Sobek — zamiast za tę Wisłę, do której się trudno dobrać, nie pociągnęli na Olszowe Horodyszcze! Ja bym poprowadził!
Zamilkli wszyscy. Nikt się nie sprzeciwiał i nie opierał się tak szczęśliwej myśli. Przed wieczorem jeszcze pociągnięto głębiej w puszczę dla bezpieczeństwa. Następny dzień zostawał cały jeszcze na powolny pochód ku Horodyszczu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.