Słomiany król/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Słomiany król |
Wydawca | Franciszek Chocieszyński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaraz po śmierci Bolesława Chrobrego, którego imienia postrach trzymał nieprzyjaciół zdala i po zgonie cesarza niemieckiego Henryka Pobożnego, który był sprzymierzeńcem Bolesława, nowy cesarz Konrad wypowiedział wojnę sąsiednim plemionom słowiańskim. Polska została zewsząd napastowaną, zdobycze Bolesławowe wydzierano jej od granic dalekich; Mieczysław II, pomimo męztwa osobistego, napadom bronić się nie umiał. Niesłusznie króla tego „gnuśnym“ nazwano, on był tylko nieudolnym do utrzymania tego, co ojciec jego stworzył i zdobył.
W zamęcie codzień się zwiększającym, nawet nawrócenie Polski, dwoma panowaniami utwierdzone, zachwiało się rozprzężeniem ogólnem.
Przyszła chwila, gdy po śmierci nieszczęśliwego Mieczysława, po ujściu królowej Ryksy z synem Kaźmirzem do Niemiec, kraj cały został przez pogan wybiegłych z lasów, zalany. Kościoły burzono, palono zamki, chrześcian mordowano. Panowie na swoich grodach dnie i noce czuwać musieli w strasznej niepewności, kiedy te tłumy co się po całej Polsce na łup i zdobycze puściły rozpasane, przyjdą, ażeby gród ich zrównać z ziemią. Okolice zaś Krakowa i Poznania pustoszyli Czesi mieczem i ogniem i tysiące ludności na swoją zabierali ziemię. — Nie było pana, nie było Boga, nie było życia... pustynia jedna i zgliszcza, a wśród nich wałęsające się tłumy pogan upojonych. Oto taki obraz przedstawiała nasza Polska ukochana w owych smutnych czasach.
Był chłodny wieczór jesienny, słońce wyzierające raz po raz z poza chmur szarych schylało się ku zachodowi, smutny żegnając krajobraz. Niska błotnista dolina leżała wśród lasów, które je czarnemi otaczały ściany. Wśród błota wiła się droga, na której widniały ślady strasznej jakiejś walki, która się tu niedawno odbywać musiała. Tu i owdzie leżały szczątki połamanych wozów, potargane powrozy, podarte szmaty krwawe. W dali na pagórku widać było mury ogorzałe, niżej sterczące w dolinie belki czarne, powywracane budynki, szczątki jakiejś osady ludzkiej. Po nad tą pustynią głuche panowało milczenie, z wiatrem tylko dolatywało niekiedy, jakby żałobliwe psów wycie. Nad błotem latały stada kruków i kawek i z krzykiem bolesnym unosiły się strwożone czajki.
Na ścieżynie wiodącej do najbliższego cyplu lasu, ukazał się jeździec na koniu. Wysunął się zwolna z za gałęzi, stał i patrzał długo — i nasłuchiwał bacznie, nim się dalej puścić ośmielał.
Jeździec ów z ciemną brodą potarganą, lat średnich mężczyzna, był jakby świeżo wyrwał się z boju i ocalał z walki, potłuczony cały i skrwawiony. Pancerz miał cały poszarpany od ciosów, co nań godziły i na kawałki porozrywały. Szmaty wisiały na nim porozdzierane, odkrywając skrwawione ciało. Reszta pogiętego hełmu ledwo się trzymała na głowie, bujnym, ciemnym włosem pokrytej, strzaskanego miecza głownia wisiała mu u pasa, w ręku trzymał kawałek włóczni złamanej.
Koń pod nim poraniony także, szedł nakulawiając z głową spuszczoną. Pomimo tej nędzy znać było na wojaku i jego wierzchowcu lepsze czasy. Twarz pobladłego teraz zbiega rysy miała szlachetne i dumne; oczy zamyślone były nie smutkiem niewieścim, ale mężną boleścią rycerską. Poszarpana zbroja i suknie jego były niegdyś piękne i kosztowne.
Westchnął głęboko i obejrzawszy okolicę zsiadł z konia, uzdę jego wziął w rękę, wolnym krokiem poszedł ku pogorzelisku, podpierając się dzidą. Tak ścieżką tą od lasów, znać dobrze mu znaną, zbliżał się wojak ów ku szczątkom grodu otoczonego wałami. Spustoszenie straszliwe widać tu wszędzie było. Na okopach sterczały jeszcze gdzie niegdzie poopalane, połamane ostrokoły, brama strzaskana, na wpół strzaskana w błoto wciśnięta na ziemi.
Tu przybywszy, ranny wojak wsunął się w środek okopów. Miejsce to dobrze mu być znane musiało. Wzrokiem ponurym objąwszy straszne tych miejsc zniszczenie, poszedł wzdłuż muru z kamieni, który jedynie strasznemu pożarowi oprzeć się zdołał. U tego muru znajdowała się mała pieczara, w której głębinach nic widać nie było. Zajrzał tam przybysz zginając się z trudnością, patrzał długo i wstał zachmurzony. Właśnie miał to cmentarzysko opuścić, gdy podraźniony słuch jego wśród tej ciszy głuchej, pochwycił jakby szmer jakiś niby ostrożnego chodu ludzkiego echo.
Wstrzymał się poglądając ku wnijściu. Tu nic widać nie było, koń się tylko jego pasł chciwie znalezioną na wałach odrobiną zieleni. Posunął się więc znowu krocząc przez belki i rumowiska ku miejscu, gdzie były wrota zamkowe, gdy w tejże chwili ukazała się w nich postać ludzka.
Człowiek ten, który wsuwał się ostrożnie, wstrzymał się na widok konia i wylękły stał, oczami wodząc na wszystkie strony.
Z daleka spostrzegłszy wychodzącego z ruin naprzeciw siebie zbrojnego mężczyznę, w pierwszej chwili rzucił się był do ucieczki — lecz za drugim nań spojrzeniem w ręce klasnąwszy, zatrzymał się i podbiegłszy parę kroków ku niemu, rzucił się przed nim na kolana.
To niespodziewane wśród ruin zjawisko, było niemal do nich podobne — podstarzały mężczyzna z głową odkrytą, włosami rozczochranemi, nie miał na sobie nic oprócz zarzuconej na nagie ciało starej podartej siermięgi. Nogi jego okrywały spodnie z płótna grubego, poobwięzywane u dołu sznurami. Twarz wynędzniała, zżółkła, miejscami włosem porosła, podobniejszym go czyniła do trupa wstającego z grobu, niż do człowieka żywego. Padłszy na kolana załamane ręce podniósł do góry.
— Wy żywi! — krzyknął.
Wojak nic nie odpowiadając, ręką wskazał na poszarpaną swą zbroję i poranione ciało.
— Żywym — rzekł głosem stłumionym — ale po co mi życie, kiedy wszyscy moi poginęli.
Klęczący człowiek wstał teraz i rzekł ochrypłym głosem:
— Ja czwarty dzień tułam się po lesie, korzonkami i suchemi grzybami się żywię... ledwie czuję, że mam duszę w ciele.
— Dzięki Bogu i za to — zamruczał uzbrojony — ja też nie wiem czy żyję... a na życie się dziś zdało.
Człowiek w siermiędze ucałował rękę mówiącego i zapytał:
— A jak żeście ocaleli?
— Chcieliśmy się tam za Środą opierać garści Czechów. Kupka nas była nie wielka, ale mężna. Polegli wszyscy... mnie jako zabitego pozostawiono na pobojowisku, dopiero w nocy ocuciłem... Koń uszedł a potem sam wrócił, gdziem leżał, jego oddech poczułem nad sobą, gdym oczy otworzył. Tułałem się tak po lasach, nic prócz wody do posilenia nie mając. Tu umrzeć mi przyjdzie!
Zamilkł opuściwszy głowę.
— Gdzie ludzie? trupów niema? gdzie Gdeczanie nasi? — pytał po chwili.
— Gdy najezdnicy nadciągali, jam był w lesie — począł opowiadać stary — wróciłem, aby patrzeć na pogorzelisko, nie było już wracać po co. Wszystką ludność choć o mir i łaskę prosiła, pognali ze sobą, nie został nikt prócz tych co polegli. Miasto złupione, domy popalone!
Popatrzał ku dolinie i jęknął boleśnie:
— A wasi? wasi, miłościwy panie? — zapytał cicho.
— Nie mam już nikogo!... — odparł ponuro wojak.
To mówiąc, wziął konia za uzdę i zwolna z grodziska schodzić zaczął. — Za nim powlókł się człek w podartej siermiędze.
U stóp spalonego zamku, leżała jednem zgliszczem szerokiem wielka osada. Na czarnem pogorzelisku sterczały gdzie niegdzie żurawie studzien, resztki ścian, których ogień nie spożył, słupy bram, wysokie kozły szop zwalonych.
W pośrodku murowanego kościołka z głazów wzniesione boki sterczały tylko — dach spalony runął. Zbliżyli się ku niemu — stanęli.
W głębi widać było ołtarza resztkę ogorzałą i poocalane wielkie świeczniki drewniane. Wnijście do grobów pod kościołem stało roztwarte i tam znać łupów szukano. Nic tu nie ocalało. Ostatnie promienie zachodzącego słońca przedarłszy się przez czarne chmury oblało jaskrawem światłem ten straszny obraz spustoszenia.
Wojak i zbiedzony człek w siermiędze postawszy chwilę przed kościołem, obejrzawszy się w około, poszli dalej ku spalonej osadzie. Nadchodziła noc, trzeba im było szukać jakiego schronienia.
— Miłościwy panie władyko Lasoto — jęczącym głosem odezwał się starzec w siermiędze — gdybym dostał choć okruszynę chleba, możebym sił nabrał i szałas gdzie sklecił.
Na koniu, którego wiódł za sobą Lasota, wisiały próżne sakwy, wydobył z nich wojak szczątki spleśniałe chleba, rozłamał je i dał proszącemu.
Zgłodniały biedak zaczął pożerać z chciwością ten kęs chleba a Lasota szedł dalej szukając jakiego przytułku. Długo błądził tak wśród zgliszczów, wreszcie znalazł resztę jakiegoś dachu, zwieszonego nad dwoma nędznemi ścianami. Tu konia w bliski ogród wpuściwszy, sam powalił się na ziemię — jakby już znalazł miejsce, gdzieby mógł skonać spokojnie, oczy zasłonił rękoma i pozostał nieruchomy.
Zgłodniały starzec był to jeden z osadników tego zburzonego, a niedawno jeszcze znacznego i do głównych dzielnic królewskich należącego grodu Gdecza, który najazdy złupiły, ludność z niego całą uprowadziwszy. Człek ten zwał się Dębiec.
Lasota miał posiadłości rozległe pod Środą, często w mieście i na zamku przebywał Dębiec, kołodziej wysługiwał mu się, we dworze znali się z dawna. Możnego władykę i biednego namiestnika bieda i wojna zrównały teraz. Lasotów gródek był spustoszony, on sam nie miał gdzie przytulić głowę. Dębcowi zostało tylko pogorzelisko jego chaty.
Ku niej skierował się teraz, przedzierając się przez gruzy i poobalane belki, spodziewając się znaleść tam coś ocalonego.
Mrok już zapadał, gdy Dębiec wszedł na swe zgliszcza, poczynając się w nich rozglądać. Pod chatą był w ziemi wygrzebany sklepik, w którym zwykle żywność chowano. Pomyślał, że może coś się tam jeszcze zachowało, ukląkł więc i zaczął odgrzebywać zawalające wchód do tej jamy popiół i zgliszcza. Osłabionemu starcowi szło to dość ciężko, dyszał i musiał co chwila odpoczywać, lecz wkrótce znalazł drzwi i w kryjówce tej znalazł swą ubogą śpiżarnię nietkniętą. Z okrzykiem radości zabrał ile tylko unieść zdołał mąki, suszonego mięsa i krupów i pospieszył z tem szukać tego, co przed chwilą kawałkiem chleba go obdarzył. Znalazł go pod ścianą umierającego prawie z głodu i znużenia.
Pokrzepiwszy go wodą, której zaczerpał ze studni w garnek znaleziony na zgliszczach swej chaty, Dębiec zaczął rozniecać ogień, aby ugotować trochę zupy z mąki, gdy nagle usłyszeli tentent koni i przy świecącej jeszcze na wschodniem niebie zorzy wieczornej, ujrzeli dwóch jeźdźców, którzy zwolna jechali na gościńcu, co przez środek osady prowadził.
Lasota łatwo domyślił się w nich takich jak on sam zbiegów, tułających się i uchodzących nocą przed najezdnemi mordami i łupiestwem. Ludzie byli orężni, bo nad głowami ich sterczały dzidy, które w ręku trzymali.
Dębiec, który poznał ich od razu, wstał z ziemi i pospieszył na ich spotkanie.
Byli to dwaj bracia Doliwowie, ziemianie od Środy o miedzę od Lasoty osiedli.
Wszebor i Mszczuj Doliwowie strasznie znużeni byli błąkaniem się po lasach od dni kilku, bo dworce ich spalili najezdnicy do szczętu. — Z koni zsiadłszy poszli za Dębcem ku miejscu, gdzie leżał Lasota.
Smutnem było powitanie sąsiadów:
— Ot, co nam przyszło? — krzyknął.
Wszebór patrząc na rannego Lasotę i jego poszarpaną zbroję, dodał:
— Ot, co się z naszą ziemią stało! Przeklęty dzień i godzina, gdy nam Mieszko i Ryksa zapanowali!
Z kolei narzekania ze wszystkich się ust wydzierały.
— Z Poznania — począł Mszczuj — jeno gruzy też stoją. Czego Niemka Ryksa nie uniosła, to najezdnicy zabrali. Poszła ona precz do swoich Niemców, za nią syn Kaźmirz uchodzić musiał. Króla nie mamy, kraj bezpański, kto chce łupi. Złupili też Gniezno, obdarli kościoły, wywieźli skarby drogie, pognali w łykach braci naszych jak bydło. Popalone sioła! — gdzie spojrzeć, pustynia.
— Zniknęło marnie Bolesławowe królestwo — dodał Wszebór — rycerstwo nasze przepadło, wojuje kto chce, bośmy bezpańscy. Głowy nie mamy.
— Nam tylko umierać, aby oczy nasze już nic nie widziały — dorzucił Lasota.
— A co najgorsza — rzekł Mszczuj — że własny lud burzy kościoły, pogaństwo wraca, życie nasze na włosku. Kupy pogan się włóczą, którego z władyków napadną, na krzyż go przybijają, z urągowiskiem... Więc kto może za Wisłę ciągnie do Masława, tu mówią pokój jeszcze; on jeden ma siłę.
— My też sami nie wiemy — odezwał się Wszebor — czyby się do niego przekradać, aby żywot ocalić.
— Do Masława! — przerwał słabym głosem Lasota — co się śni tobie?... Człowiek ten niepoczciwy, przechera, wszystkich naszych nieszczęść przyczyną.
Mszczuj ramionami wzdrygnął.
— Prawda to — rzekł — ale dziś będzie dobry kto bądź byle życie zbawił.
— Lepiej umierać — mruknął Lasota.
Gwarzyli tak, gdy Dębiec przyniósł im na skorupkach znalezionych w gruzach po kawałku wędzonego mięsa i po trochę na pół tylko ugotowanej kaszy. Zgłodniali wojacy dziękowali mu serdecznie.
— Niech ci Bóg płaci! — wołali.
— Wyświadczcie mi też za to wielką łaskę — rzekł kołodziej. — Gdy jutro w dalszą puścicie się podróż zabierzcie mnie z sobą, bo tu zginąłbym sam jeden pozostawszy.
— Któż z nas wie, co jutro pocznie? — zawołał Lasota.
— W lasy trzeba i za Wisłę — odparł Mszczuj — innej dla nas nie ma rady. Masław przyjmuje wszystkich.
— Sromajcie się takiej myśli — przerwał mu Lasota.
— Masław, ktoż tego chłopskiego syna nie znał na Mieszkowym dworze? Nie wiedzieć zkąd i jak od chlewów dobił się ten urwisz liżąc nogi pochlebstwem do podczasostwa, Mieszkowi potem życie skrócił, królowę panią wygnał namowami, Kaźmirza pana swego wypędził. To jego sprawy.
— Pewnie tak — odparł Mszczuj — ja go też ni kocham ni bronię, psubrat jest. A no, kto dziś panem? przy nim siła? Albo trzeba gardło dać, lub iść mu służyć.
— A tak — wtrącił słuchający zdala Dębiec — służyć już komubądź niech choć rudy pies panuje, byleśmy bezpańskimi nie byli. Umilkli wszyscy pospuszczawszy głowy, a Lasota otrzeźwiawszy nieco, podniósł się i zrzucił z siebie poszarpaną zbroję i podarłszy w szmaty spodnią odzież, obwijał nią rany z których krew na nowo rzucać się zaczęła.
Wszyscy czekali milcząc aż się z tem załatwi bo trzeba im było naradzić się wspólnie co dalej czynić mieli, gdzie schronić, dokąd uchodzić.
Nie było wówczas w całym kraju kąta prawie, któregoby najazdy Czechów, Pomorzan, Prusaków nie spustoszyły, lub sam lud do pogaństwa wracający nie zakrwawił i nie zniszczył. Duchowieństwu zwłaszcza i rycerstwu największe groziło niebezpieczeństwo. Nie uszedł napaści ani jeden kościół lub klasztor, każdy cmentarz nawet splugawionym został. Legli od zbójeckich rąk kapłani niemal wszyscy, a wielkie dzieło nawrócenia z pomocą chrześciańskich państw dokonane obalone zostało.
Na rękę to było Niemcom, odzyskującym przez to prawo nawracania mieczem, zawojowywania i pochwycenia znów zwierzchnictwa nad kościołem przywróconym. Ruś też i Węgry korzystały z danej chwili aby kraje zawojowane przez Bolesława od Polski oderwać. Król czeski Brzecisław myślał już o zagarnięciu całego państwa i przyłączeniu go do korony swojej. Począł to wielkie dzieło od złupieniu Krakowa, Poznania i Gniezna i spustoszenia ziem nad któremi chciał panować.
Gdy Lasota rany swe obwiązał i położył się znów na ziemi; Doliwowie spojrzawszy na siebie poprzednią wszczęli rozmowę.
— Cóż myślicie? odezwał się Mszczuj — co czynić mamy? mówcie, starszego posłuchamy radzi.
Lasota podniósł głowę. — Pytacie mnie — rzekł — wiemże ja sam co czynić? Wiem tylko czego nie uczynię, za Wisłę do Masława nie pójdę, srom to i hańba takiemu podłemu człekowi się kłaniać, gdy się namaszczonym królom służyło. Myśmy wszyscy stali przy Mieszkowej wdowie i przy Kaźmirzu, mamyż iść teraz do tego co nam ich odebrał?
Zamilkli Doliwowie.
— Nie wiem czy znacie Masława, tak jak ja go znałem — ciągnął dalej Lasota. — Patrzałem ja nań jak rósł przy dworze z pacholęcia przy psiarni, potem sokoły na polowanie wodził, miód nalewał i do łask królowej zwolna się wkradał. Gdy wreszcie do pasa rycerskiego i na powiernika i radzcę doszedł, dopiero go duma niepoczciwa wzdęła. Po śmierci Mieszka królową chciał zawładnąć, bodaj się z nią żenić, królować, a Kaźmirza się pozbyć. Rozumna pani odepchnęła go, otaczając się swoimi ku obronie. Zaczęto na nią krzyczeć, prześladować ją tak, że skarby wielkie zabrawszy ze sobą, uchodzić do swoich nad Ren musiała. Został Kaźmierz, nad którym Masław chciał rozciągnąć opiekę aby go zgubił. Musiał i ten uciekać przed nim. Myśmy pozostali bezpańscy jako stado bez pasterza, a wilk się nam stręczy za pana. Kraj ludzie obcy drą i łupią! A czyjeż to sprawy jeśli nie jego!
Myśmy się teraz od zdrajcy usunęli, on uczynił się poganinem, aby sobie czerń pozyskać. Pogan też ile ich jest Prusaków, Pomorzan ma ze sobą. Cóż my tam ludzie wiarę Chrystusa wyznający przy nim czynić będziemy? Ciała nie ocalimy, a duszę utracimy!
— Zły Masław — odezwał się Wszebór — ale gdzież i jak się schronić i ratować? W Czechach też pęta każdego czekają, na Ruś daleko.... błądzić po lasach i mrzeć z głodu, to lepiej od razu powiesić się na gałęzi.
— Co czynić? co czynić? — powtarzali wszyscy stroskani.
Ogień przygasał zwolna, niebo na noc z chmur oczyszczać się zaczęło, blade gwiazdki migały gdzie niegdzie. Cisza czasem tylko szumem wiatru przerywana, zaległa nad doliną.
Tak noc przetrwali całą. Gdy dnieć zaczynało, pokrzepieni snem znów do narady przystąpiono. Zgodzono się na to, że swoich szukać trzeba było i do kupy zbijać nadziei nie tracąc. Lasota zdawał się nie wiele dbać o los swój i obojętnie patrzeć na to co go spotkać miało. Doliwowie nie wspominali już o Masławie, ale ku Wiśle lasami zdążać myśleli, aby przebywszy rzekę, gdzie na Mazurach się schronić, bo tam czerń jeszcze nie powstawała.
Wtem jakby cudem ocalały gdzieś na pogorzelisku kogut zapiał na zaranie, oznajmując pustkowiu początek dnia nowego. Głos ten usłyszawszy poruszyli się wszyscy. Lepsze on czasy, spokojne dwory przypominał.
— Tak nam też przystało póki żyjemy się obwoływać — zawołał Lasota, podnieść się usiłując.
— Dalej w drogę!