Sabała/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sabała |
Podtytuł | Portret, życiorys, bajki, powiastki, piosnki, melodye |
Wydawca | L. Zwoliński i Spółka |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Najzdolniejszym i najgorliwszym wśród wyżej wspomnianych zachowawców góralskości, w których ona — jak rzekłem — niejako skrystalizowała, był Jan Krzeptowski, zwany powszechnie Sabałą. — Ojciec jego, Jan, nazywał się Gąsienica.
W jaki sposób Jan i brat jego Andrzej zmienili sobie nazwisko na Krzeptowski, trudno wiedzieć. Uczynili to nie za zezwoleniem namiestnictwa.
Janowi było jeszcze mało tego nazwiska i dla lepszego określenia osoby, a może i dla możności występywania pod kilkoma, przybrał przydomek Sabały. Nie jednokrotnie nazywał się też Sablikiem.
Lecz i on, choć tak ceniony, modny w swoim czasie, rozrywany na przewodnika w góry, nie został należycie oceniony, zwłaszcza przez swoich.
Zabłysnął tylko na krótko gościom swoją oryginalnością, jak płomyk hawiarskiego kaganka, chwilowo jaśniej, by na zawsze zagasnąć.
Urodził się w roku 1809 dnia 26 stycznia. Był to typ górala tatrzańskiego hartu tak silnego, upartego i odpornego, że nań nowsze czasy, inne prądy nie miały żadnego wpływu.
Każdy przyzna, kto się z ludem góralskim bliżej stykał, że nawet mniej niż przeciętnego górala nie można porównać z ciężkim chłopem równin. Nie jego to wprawdzie zasługa, że jest takim zgrabnym, silnym, zwinnym i wytrzymałym, ale przyczyny tego wypada szukać w większej części w naturze dzikiej i okrutnej — która go otacza.
Życie każdego górala obfituje w tyle przygód, niejednokrotnie tak tragicznych — a czasem bez punktu wyjścia. Przebiegłością tedy i wytrzymałością potrafi coś »konać« i czegoś dokonać. Uczy się jej więc od dzieciństwa.
Życie to chłodne, głodne, ale nigdy nie nudne. Zabarwione nieraz dzikimi czynami, krwawemi zajściami, posiada swoją odrębną romantyczność, podobnie jak okolica, w której zrodzon jakimś cudem się chowa i z głodu nie ginie, jak dzika melodya śwista zimnych z ciepłymi mięszających się wiatrów, nucących mu od dzieciństwa do snu dziką piosenkę na szpilkach smereków, limb i sosen.
Człowiek, który patrzał od dzieciństwa na cudny, a co dzień inny zachód słońca, co pierwsze dzieciny kroki stawiał po ścieżynie tak zwodniczej, stromo i swawolnie się wijącej, co widzi tyle postaci koło siebie zaklętych w granity, wierzy, że to są ludzie lub zwierzęta skamieniałe za karę, co słyszy tyle baśni o nich, wyszeptanych mu do ucha przez szemrzące po dolinach potoki — taki człowiek nie może sobie upodobać życia tak monotonnego, jakie daje chodzenie koło gospodarstwa, lub włóczenie się tam i na powrót za pługiem. On musi i ma w sobie coś poetycznego. Musi swoją siłę, która go pcha przemocą w życie, w inny sposób zużytkować i, jak potok górski, rozbić się w tysiące kropel w kaskadzie, by później zespoliwszy się, znowu swoją pierwotną siłę odzyskać i dźwigać olbrzymie granity, obracać młyńskie koła, podnosić ciężkie foluszów młoty.
Nic więc dziwnego w tem, że górale tak rwali się do rzemiosła zbójeckiego, myśliwskiego lub pastersko-hulaszczego.
Sabała zbójował, to fakt. Przyznawał się do tego sam, ale tylko przed tymi, o których był przekonany, że nie będą nań spoglądać jak na prostego zbrodniarza, ale zrozumią, usprawiedliwią, boć iść na zbój nie znaczyło iść na rozbój i zabijało się tylko wtedy, gdy nie było innego punktu wyjścia, więc nie rozmyślnie. — Świadczą o tem nadto powiastki i piosnki.
— Za młoduk wydziwiàł i wyrządzàł ludziom, bo kie na mnie przýsły psie lata, tok doma wytrzýmać ni móg nijakim świate — opowiadał nieraz.
Od tych, co z nim »towarzýsowali« nie można się nic dowiedzieć, bo Sabała wszystkich przeżył. Tyle tylko zdołam o nim przytoczyć, com albo sam od niego słyszał, lub za jego opowiadaniem spisałem, albo też zebrać zdołałem od krewnych jego i znajomych.
Zaznaczył mi się w pamięci dość wcześnie. Wtedy już był dobrze posiwiałym, choć utrzymywał, że byłby nigdy nie siwiał, gdyby nie wypadek z ogniem, który mu włosy popalił.
Starość przykrzywiła jego wyniosłą i imponującą kiedyś postawę, porobiła na policzkach doliny, a czoło poorała bruzdami. Z latami tępiał też umysł i bystrość jego, zwłaszcza po śmierci Dra Chałubińskiego.
Sympatyzował zawsze i rad przestawał z młodzieżą, wśród której młodniał jego umysł i fantazya. Zajmował się myśliwstwem, brał udział we wszystkich wyprawach myśliwskich, jako znakomity strzelec, ale chętniej przedsiębrał takowe ukradkiem sam, albo tylko z bliskimi przyjaciołmi.
Młodych i drobnych zwierząt nie strzelał, chyba żeby mu wpadło do głowy jakiegoś capa lub kozę żywcem chwycić.
— Bo to — prosem piéknie — dźwiérz jak młody to straśnie piékny; toz to ukwaliliśmy, cýby go jako zýwego nie hycić.
— Pastérzem — mówił — tobyk nie był za nic, bo to je zýcie wesołe — haj — ale biédne — haj.
— Ino zýntyce hlipaj, co brzuk zdoli, a ino wyńdzies ze sałasu, to znowa jédz i pij — haj. Bo ci zaroz cosi kajsi po brzuku jeździ.
Śp. ks. Stolarczyk, pierwszy proboszcz w Zakopanem, opowiadał, że gdy pierwszy raz zobaczył Sabałę, bardzo mu się spodobał. Mówił, że Sabała jest wielkiem dziełem Boga, ale szkoda, że nieskończonem.
Ciekawe też było ich powitanie. — Sabała widząc olbrzymiej postaci męża, ze zdziwieniem wykrzyknął:
— Ę — psia krew, jegomość! Wyros téz s wàs hłop. — Ej, ha! Je kaz tez ta teli wyros. No s wami to byk sie nie namyślàł, ale byk sie dziś we dwok do Luptowa ponios.
Polowacką zajmował się Krzeptowski, jak już wspomniałem, w bardzo wczesnej młodości. Czynił to jednak ukradkiem przed ojcem, który mu na to nie pozwalał »bo mu wej było zozrość, ze sàm był stary i juz ni móg«.
Później dorósłszy, opuszczał chałupę, a włóczył się po górach i lasach. Nieraz trzeba było długo łazić, zastrzegać się, by coś upolować. On się jednak nigdy nie zrażał niepowodzeniem.
Wolał bowiem włóczyć się po reglach i halach, bić się z Liptakami o zwierzynę, niż siedzieć w domu. Mówił:
— Wolàłek Luptàkowi trzý razy dać w gębe jak sobie ràz co włozýć. Ja łakomy nigda nie był.
Polowacka to też jego ulubiony temat do opowiadania i zdaje się, żeby mu się nigdy nie wyczerpał.
— Kie my przýśli na Orawe — toz tok poślakowàł niedźwiedzia i zabiéłek go. — No i dobrze nie barzo — obłupiéłek go — haj — i upiók co zwięksa. — Jaze przýlatuje ku mnie takà wartkà liska. Straśnie była pokornà, ogon trzýmała miedzý nogami — haj. — Ni mogek sie jej obegnać, a strzélać sie do niéj nie opłaciło, bo była młodà i byłbyk se dźwiérza postrahàł — haj. — Jazek sie długo nie namyślàł. Myśliwskie prawo krótkie. Łapiłek jedne pieconke, co okapowała na patyku i prasnonek jej to. Łap i poleciała.
Innym razem nie służyło szczęście, a było ich kilku. Rozłożyli się pod grubym świerkiem »na nocnik« i rozpalili watrę. Gdy wiatr się w nocy zerwał, zabrał drobne węgle z ogniska i wsypał we włosy najbliżej spiącemu Sabale.
— Tok sie zerwàł co thu i krzýcem: Hej, chłopcý! wstańcie, bo gore. — Otrzepowàłek sie straśnie ręcami — haj — tozto mi pomogło. Zgasiłek. Ono mi pomogło sprawnie. Alek se ucho otrzepnon, ino ze nie przý kości z krzęściom, toz to mi pote odrosło.
— Ba, kudły, to mi sie tak popśniły, co mi hetki osiwiały pote, zaconek sie lénić — haj.
Coby te niebościki — mówił kiedy indziej o niedźwiedziach — stanyny, cok ik wybił, toby hetki w Zàkopanem i w Kościelisku sićko pojadły i ludziby sie pote hyciły.
I zaczął zaraz wyliczać całą ich litanię i miejsce, gdzie każdego z nich zobaczył, jako zacuwały, jak podszedł i jak strzelił.
W Mięguszowieckich turniach był mądry niedźwiedź, na którego stary myśliwy miał »pewne oko«.
— Był straśnie mądry — haj. To się trafi, prosem piéknie, taki dźwierz, co, prosem piéknie, i cłek rozumu telo ni mà. Straśnie je smyśny.
Niedźwiedź mylił, ale Sabała długo chodził za nim, podchodził go i wreszcie zabił. Już się cieszył, że pasterze będą radzi, że ich od szkodnika uwolnił, kiedy za strzałem nadbiegli Liptacy i byli już tak blisko, że widzieli Sabałę prującego i pitwającego niedźwiedzia. On jednak nie stracił przytomności umysłu, choć nieprzyjaciół było trzech, a on był sam. Spuścił kamień i tak ich nim obydwóch poczęstował, że im się już drapać »nie wypadało i nie kciało — bo mieli swojego miésa dość«.
Innym razem postrzelił capa i ten uciekł mu między woły Liptaka, bo to było na węgierskiej stronie. Sabała zdjął skromnie kapelusz i począł prosić pokornie, kłaniając się Liptakowi, żeby mu pozwolił capa zabrać, bo cap jego.
Liptak zaś, rozśmielony pokorną postawą Krzeptowskiego, tem pewniej obstawał przy swojem i twierdził, że choć Sabała postrzelił kozła, ale on się później zmieszał z wołami jego, więc też do niego należy.
Widząc, że z nim dobrocią nie poradzi, odszedł Krzeptowski na pięćdziesiąt kroków, nasypał niepostrzeżenie do strzelby piasku, bo była tylko lotkami nabita i strzelił do Liptaka tak nieszczęśliwie, choć utrzymywał, że w nogi mierzył, iż »oko i śtéry zęby dyascý wziéni«.
Później spotkali się jeszcze. Liptak poznał jednem okiem Sabałę, ale on mu udowodnił, że nigdy jeszcze nie strzelał i nawet nie wie, jak się strzelbę trzyma przy zębach.
Jak już wspomniałem, chodził na polowanie zazwyczaj sam. Niejednokrotnie atoli brał także i młodszych ze sobą, by się uczyli, jak się zwierza podchodzi. Uczył bardzo niechętnie, sądząc, że z przypatrywania każdy się może wszystkiego nauczyć.
Raz, będąc jeszcze podrostkiem, strzelałem pół dnia do wiewiórki i nie mogłem jej zabić.
Nadszedł Sabała. Prosiłem go, by mi wskazał, jak się celuje. On rzekł:
— Nàprzód trza podróść, coby strzelbinkę utrzýmać w garzci i léko jom ku zębom przýłożyć, a pote to ona ta samo przyńdzie, ino coby miec oko dobre, i ręke pewnom i miernom. Jà sàm nie wiem, jakoto trza. Ino oko màm miérne, toz to wse trafiem.
Gdyśmy go pytali, jakiego systemu strzelby używał, mówił:
— Mnie ta, prosem piéknie ik miłośći, kazdà do zukwy sie zdałà. Ino dubeltówka wse lepsà. Wy ta macie — padà — takie, co telo razý strzélajom, hociaj ràz nabijes.
— He! kieby jà jom miàł, to sýtkie bydlęta moje — haj. — Alek ràz poseł i strzeliéłek. Milońskich biéda zjadła — haj — aj zjadła — haj. Hybiłek. Miàłek pojedynke — wyniozek sie na smreka. On mi sie przýpatrzuje ze spodku, a jà siedzem ciho — inoze dyhom.
Stanon na łapak, ale mie dostać ni móg — haj. — Jazek tak to, mościwko panku, wysiedziàł. Wytrzýmała mie wereda długo, nie krótko, a ręce mi cýsto pieknie zglegwiały, co strak — haj.
On sie zaś poseł paść na borówki. Poseł nizej, a sýćko sie na mnie boke jednem oke przýpatrowàł.
Jà sie zaś zacon wysýj śtyrbać, cýby jakosi sie cego lepsego nie hycić. Siàdek na gałęź, ale sie złamła. Była słabà. Toż to — dobrze nie barzo — zjehałek na ziem — haj.
Jà w uciekaca. On za mnom. Jazek lewdy dopàd bucka dość hrubego i wylàzek, nie wielo myślęcý, na niego, na gałąź — haj. — Byłek ślebodny, bo buk był hruby. Ino ze mi cosi kajsi po brzuku straśnie jeździło, bok długo siedziàł, a jedzenia ni miàłek. Było ostawione przý smreku.
Kieby mi miàł wto flinte podać ze spodka, to onoby ta było sýćko dobrze, bok prok i kapśliki w tórbce miàł. Ale nika nic — haj. — W Ornàku mi sie wse nie scęściéło — haj. — Nie scęściéło mi sie. O nié.
Innym razem znowu opowiadał następującą myśliwską przygodę:
— Ràz jà i Marduła nieboścýk poślimy lémze świt, jak ino śniég zeseł do Luptowa. Rzekomo na serdàki.
No i dobrze nie barzo zmarźlimy tęgo, bo to było co ino po zimie, na wiesne było. — Zmarźlimy setnie — haj.
Co jà nie robiem, osłozyłek wieldzaźnom watre, cýby sie nie przýgrzàć co przy niéj — haj.
Marduła sie téz wyciongnon przý watrze — Przý watrze sie dobrze śpi. — Kosulsko mu sie popàliło, ale spàł tęgo — haj.
Kie sie tak cýsto, piéknie zespàł, jà tym case hybàj. Marduła nie był taki zawzięty na dżwierzýne, jako jà.
I co jà nie uradził — zostawiłek go tak, a jà tymcase poleciàłek z flinteckom — haj.
I tak mi sie jakosi trafiéło, ze inozek sie obeźràł — widzem małom świnke.
E, myślem se, bedzie tu kajsi i duzà, bo kazby sie mali brali, kieby duzýk nie było — haj. Ale jej jesce nie widzem. Miàłek sie juz na ostrozności, coby mie ze zadku nie przýwitała, ino z przodku — po honorowemu — haj. Patrzem, cý kapśliki màm.
Sýćko było w porządku, ino jesce nie było do kogo strzelić.
Z tom małom biedom, to mi sie nie opłaciéło babrać, — haj, bo to szkoda.
I co sie nie stało — stojem tak, jak na trzý stajania, a tu widzem usýska i ryło.
Sjonek kapelus z głowy i prasnon, coby mi — prosem piéknie — nie zawadzàł. Ona hudobina myślała, ze jà sie śniom witàm i lezie ku mnie, lezie pomału, bo juz była drugi ràz prośnà.
Jaze jà hyc za bucka. Skryłek sie, przymiérzyłek i beu w nie — haj. — Strzeliłek. — Zacéna tońcýć, ale se pote spocyna.
A jà wyjon nóz pilno. Urznonek jedne łydke. Przyniosek ku watrze i upiók.
Dobrze nie barzo, jém i oblizujem sie i skwarkik juz skwarzył, toz tok pilno włozył do ognia skałe, coby sie ozpàliła. Wyjonek jom cérwonom i włozyłek do wody, cok jom do dolinki na skale nalàł. Nasułek mąki i była i klóska. Uwarzyłek jom.
Kiek tak sýćko dobrze, sýćko piéknié porobiéł, zaconek juz jeść. Jaz Mardule zapàchło popod nos i obudziéł sie. Myślàł, zek kany świnie ukràd. Nie kciàł mi nijakim świate wierzýć, cobyk jàm tak pilno upolować miàł — haj.
Jà mu sie sumiétujém — a on nic.
No juści — jak cłek śpi, to mu wrona do garła nie wpadnie, chociaj by ta sérzéj otworzył hubku, jak wrota. — haj.
Zabralimy to, pote do casu Bozego mielimy na kwilke co jeść. Było cým brzuch omaścić. — haj. Zratowalimy sie dość godnie.
Przegrał jakąś staroświecką, orawską melodyę
(Melodya Nr. 1)
i tak mówił dalej:
— Kiék se set dalej po pod regle, tok se śpiéwàł, co jaze giełcało:
(Melodya Nr. 2)
Oj, jesceć mie matusia,
Oj, w korytku lulała;
Wtedy juz nad mojom
Skórom narzékała.
Oj, Sablicek zbójnicek,
Oj, siékiérecka siostra.
Nie jedna dusýcka
Przez niom w niebo posła.
Oj, łapali Sabałe,
Oj, po zielonyk bukak,
Ale sa wybroniéł,
Miàł siékiérke w rukak.
Oj, pedziała mi ziéna,
Oj, ze to moja wina,
Jeze mnie złapali,
Na wysokiej hàli.
Oj, dyć se mnie dostali,
Oj, hociaj z tak wysoka,
Bo po mnie posłali
Z pikom zabijàka.
Oj, na zboj hłopcý, na zbój,
Oj, wto sie w noski cuje,
A wto sie nie cuje,
Niehaj nie próguje.
Oj, krakały hawrany,
Oj na wiérsku nad nami,
My se ik nie bali,
Baranki rezali.
Oj, na Orawskim zàmku,[1]
Oj świecom siubienicki,
Wtoza budzie wisiàł?
Janko z Brzezawicki.
Oj, kieby jà se wiedziàł,
Oj, kany bedem wisiàł,
Od wiérhu do dołu
Piékniebyk wybić dàł.
Oj, z wiérhu dukàtami,
Oj, z dołu talarkami,
Na pośrodku śrébłem,
Pok se hłopcem dobrym.
albo:
Na pośrodku złatu kawku.
Tam połozem moju hlawku.
Oj, na Orawskim zàmku,
Oj, zbyrcý troje zelàz,
Uwazujze hłopce,
Cobyś do nik nie wlàz.
Oj, przý téj polskiej stronie,
Oj, Pan Bóg nam daj zdrowie,
Przý węgierskiej ceście,
Pan Bóg nam daj scęście.
Oj, Polàcý, Polàcý,
Oj, sýćka my jednacý,
Telozby na miała
Jedna starà maci.
Oj, matyćko miła,
Oj, cemuś mnie nie biéła,
Jak ja budem wisiàł,
Budzies sa hańbiéła,
Oj, tatusiu, tatusiu,
Oj, gołąbecku siwy,
Potelaz nàm dobrze,
Pokielaś nàm zýwy.
Oj, góry nase, góry,
Oj, to nase kumory.
Oj, bukowe listecki
Nase podusecki.
Oj, góry nase, góry,
Oj, hàle, nase hàle,
Wto wàs znà tak dobrze,
Jako my górale.
Oj, góry nase, góry,
Wy wysokie scýty,
Wto wàs przewędrował,
Oj, góral rodowity.
Oj, Krzýwaniu, Krzýwaniu!
Oj, coześ tak osowiàł?
Cý cie dyscýk polàł,
Cý cie wiàtrek owiàł?
Oj, Krzýwaniu, Krzýwaniu,
Oj, coś taki pękaty?
Cý cie ozpucyły
Zbójeckie dukàty.
Oj, Janosik, Janosik!
Oj, kaś podział pałasik?
Na wysokiej horze
Zacięty w jaworze.
Chełpiąc się ze swych przewag nad Liptakami, śpiewał:
Oj, cemuz wy Liptacý,
Oj, z Polskiej uciekàcie?
Sablik juz pozdrowiàł,
To się go boicie.
Podobno go dobrze pokłóto nożami, bo długo nie mógł się z ran wylizać. O tem jednak nic nie wspominał, widocznie się wstydził. Gdy atoli wyzdrowiał, sam strach przed jego imieniem pędził Liptaków do swej Liptowskiej doliny.
Nie jedną myśl i czyn chował przed ludźmi, spiewając:
Oj, Sabała zaśpiéwàł,
Oj, Krzywań mu odpedziàł,
Bo o jego sprawie
Nik inny nie wiedziàł.
Gdy mu się już sprzykrzyło granie i śpiewanie, wodził oczyma po obecnych przy nim. Kreślił rękami i słowami tło do obrazu, który miał słuchaczom przedstawić.
Później jednak podjął napowrót złożony na podstawce strun smyczek, popróbował strun i począł grać znowu w szybszem tępie. Smagał struny nielitościwie, przyśpiewując sobie:
[Melodya Nr. 3]
Starej babie przy boku
Lezàł djaboł w potoku,
Nie wiém cý spał,
Cý téz drzýmał
Ale lezàł przý boku.
Oj, Swinica, Swinica
Na Swinicy śnieźnica.
A tam śtyrbnom drozýnom
Idzie Jukas z dziewcýnom.
Konie jadom, konie stojom,
Nie bedzies ty Maryś mojom,
Ani mojom, ani cýjom,
Ani księzom gospodyniom.
Góry nase, hory som,
Popod góry bucki som,
A po buckuch listecki,
A przý buckach dziewecki.
Lub znowu:
(Melodya Nr. 4)
Albo poważną, przerobioną przez siebie:
(Melodya Nr. 5)
Niek sa napijom; (każdy wiersz bis)
Ty dodaj prahu;
Budom w bani śkàle mamać,
Śrebło, złato dobywać.
Sabała nienawidził Liptaków, ale stykając się z nimi bardzo często, przyswoił sobie wiele ich wyrazów, piosnek, a nawet góralskie przerabiał na liptowskie. Językiem słowackim rad się popisywał, co jest bardzo ciekawe. Widocznie imponowali mu siłą i odwagą.
Kiedy zaś który z górali zaśpiewał jego nutę, zwaną »Sabałowską«, zrywał się stary do tańca.
Oczy zwykle zamglone nabierały ognia, a podeszły wiek przestawał mu ciężyć i suwał kyrpcami lekko po murawie lub piasku, jak młodzian.
- ↑ Zamek na Orawie służył dawniej za więzienie dla zbójników. Bliższe szczegóły, tyczące się historyi tego zamku, zobacz w Pamiętniku Tow. Tatrzań. za rok 1887.