Salon baronowej Wiery/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Salon baronowej Wiery |
Rozdział | X. Peggy w szponach szantażysty |
Wydawca | Tow. Wyd. „Prasa Współczesna“ s. o. o. |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, obudziła się Rena w swej sypialni, rozbita i napół przytomna. Z trudem zbierała myśli, ustalając wypadki wczorajszego wieczoru. Była wraz z Peggy na zebraniu. Wychyliła napój, zawierający narkotyk. Straciła świadomość. Później, — pamiętała, jak przez mgłę — odwoził ją i Peggy samochodem O‘Brien do domu i z trudem, podtrzymywana przez kuzynkę szła po schodach. Znalazła się w łóżku i przespać musiała wiele godzin, a narkotyk działał, widocznie, nadal, bo czuła się osłabiona i senna.
— Peggy zgubiona! — nagle w jej mózgu zaświdrowała ostra myśl. — Co zrobił z nią ten łajdak? Zginęła przez upór własny i moje tchórzostwo!
W mieszkaniu Grążów panował wogóle przygnębiony nastrój. Dyrektor wraz z Kolbasem, nieobecni od rana, znajdowali się w biurze, a Dżordżo, urażony wczorajszą tajemniczą wycieczką Peggy i siostry, siedział zamknięty w gabinecie. Pani Małgorzata z niezadowolenia kręciła głową na niespodzianą niedyspozycję córki, wciąż mrucząc z żalem:
— Ot, do czego prowadzą te dzisiejsze zabawy!
Jedna Peggy, zachowywała się tak, jakgdyby nic nie zaszło. Była w znakomitym humorze, kilkakrotnie wpadała do sypialni Reny, lecz widząc, że ta leży z zamkniętemi oczami, cofała się za każdym razem dyskretnie.
— Ileż sił ma ta Peggy! — podziwiała w duszy Rena kuzynkę, umyślnie unikając z nią rozmowy. — Wczoraj ocknęła się prędko po narkotyku i nie wywarł on żadnego na nią wpływu! Nietylko mnie pomogła się rozebrać w domu, ale jest dzisiaj wesoła i żywa! Sądzi, że to tylko o silne wrażenie chodziło i nie przeczuwa, jakie nieszczęście ją czeka!
W rzeczy samej Peggy, prócz tego, że sama była w bardzo wesołym nastroju ducha, starała się przed panią Małgorzatą żartobliwie usprawiedliwić ich zagadkową wycieczkę.
— Ciociu! — dobiegał jej głos z sąsiedniego pokoju. Zasiedziałyśmy się wczoraj istotnie na dancingu zbyt długo, a Rena za wiele wypiła szampana! Teraz choruje, lecz za kilka godzin to przejdzie! Ale, przysięgam cioci, że podobne szaleństwo nie prędko się powtórzy! Ja wyciągnęłam ją i wszystkiemu jestem winna! Teraz śpi i nie należy jej budzić!
Minął już obiad, dyrektor wraz z Kolbasem opuścili mieszkanie, słońce chyliło się ku zachodowi, a Rena wciąż leżała nieruchoma.
Właściwie nie był to sen. Choć poruszyć się nie mogła, ani odezwać słówkiem, rozróżniała doskonale co się dokoła działo. Słyszała więc, jak ojciec i Kolbas odeszli po obiedzie, słyszała, jak Dżordżo znów udał się do gabinetu.
Peggy, coś nucąc, kręciła się po sąsiednim salonie. Później rozległo się trzaśnięcie frontowych drzwi. To matka, pani Małgorzata, udawała się na przechadzkę. A potem, może w pół godziny, zabrzmiały ostre dzwonki u wejścia i rychło do jej słuchu dobiegł głos lokaja:
— Posłaniec przyniósł list dla panny Peggy...
Reny nie dziwiło teraz, ani zastanawiało, kto mógł ów list nadesłać kuzynce. Nie obchodziło ją nic, a stan jej porównać można było do letargu. To też, nie ocknęła się ze odrętwienia, gdy w chwilę potem Peggy wpadła do jej sypialni, trzymając jakiś papier w ręku.
— Reno! — zawołała, sądząc, iż obudzi ją. — O‘Brien przysłał mi bardzo ciekawe wezwanie!
Pochyliła się nad leżącą i mocno potrząsnęła za ramię. A choć powieki Reny nadal pozostały zamknięte, wymówiła z dziwnym błyskiem w oczach, jakgdyby kuzynka mogła ją zrozumieć:
— Prosi, lecz w dość niezwykłej formie, abym przybyła natychmiast do mieszkania, w którem byłyśmy wczoraj w sprawie niecierpiącej zwłoki! Cóż to być może? Słyszysz? Obudź się, Reno!
Ale wszelkie próby dobudzenia się Reny pozostały daremne. Widocznie, pojęła to Peggy, bo raptem nietylko zmienił się jej wyraz twarzy, ale i głos.
— Biedactwo! — wyszepnęła czule. — Byleś się nie rozchorowała na dobre! A ja pójdę! Sama będę musiała dać sobie radę! No, może i twoje męki zakończą się nareszcie, Renuchno!
Wypowiedziawszy te zagadkowe słowa, złożyła na czole uśpionej pocałunek i szybko wybiegła z pokoju. Dopiero, kiedy w kilka minut później, rozległo się trzaśnięcie drzwi, świadczące, że Peggy opuściła mieszkanie, Renę przebiegł jakby prąd elektryczny i niespodzianie rozwarła oczy.
Jeszcze nie pojmowała dobrze, czy to wszystko, co dotarło do jej słuchu przed chwilą, było snem, czy też jawą. Ale, raptem wstrząsnął nią dreszcz. Niestety, nie śniła, O‘Brien postępował, wedle raz na zawsze ustalonego planu. Zdobywszy wczoraj kompromitujące „dowody“, dziś pragnął, bez zwłoki omotać ofiarę.
— Dżordżo! — wykrzyknęła nie swoim głosem, w nagłym przypływie energji! — Dżordżo!
— Gorzej ci, Reno? — zapytał, sądząc, że potrzebuje jego pomocy, — Jesteś cierpiąca! Może zawezwać lekarza?
— Dżordżo... Dżordżo... — szeptała podniecona — Musisz przeszkodzić łotrostwu... Pomścić mnie i Peggy...
— Nic nie rozumiem...
Sądził, że siostra pod wpływem gorączki, majaczy.
— Ależ, Renuchno....
— Pójdziesz, natychmiast do inżyniera Ordeckiego! — nerwowo wyrzucała ze siebie. — Przypuszczalnie jest w biurze... Powiesz mu, że wczoraj było zebranie... Czemu nie przyszedł? Dalej, powiesz mu, że Peggy udała się właśnie przed chwilą do O‘Briena i on ją szantażuje...
— Ordecki?... Zebranie?... O‘Brien... szantażuje? Peggy? Śniłaś, chyba, siostrzyczko? — bełkotał, nie rozumiejąc, choć w jego piersi wzbierała nowa fala gniewu i zazdrości. — Cóż to wszystko znaczy? Gdzie byłyście, wczoraj w nocy? Jaką rolę w tej całej historji odegrał O‘Brien?...
Ale, ona uważała, że nie pora obecnie na długie wyjaśnienia. Zresztą, może niektóre wyznania nie przecisnęłyby się jej przez gardło.
— O nic nie zapytuj teraz! — mówiła, patrząc przed siebie błędnym wzrokiem. — Są rzeczy straszne... Daleko straszniejsze, niźli sam przypuszczasz! A O‘Brien jest łotrem nad łotrami! Ja zawiniłam wobec Peggy... przez tchórzostwo... Pędź, natychmiast do Ordeckiego, on wszystko ci wytłumaczy...
Nagle, straszliwe przeczucie targnęło sercem Dżordża. Wspomniał o tragedji, jaką przeżył Ordecki i o samobójstwie jego żony, które nastąpiło w tajemniczych okolicznościach. Czyż nie nadmieniano wówczas, że młoda kobieta odebrała sobie życie, znalazłszy się w szponach jakiejś groźnej szajki?
Pobladł. Słowa siostry nie wydawały się mu teraz chorobliwem bredzeniem, a nabierały zgoła odmiennego charakteru.
— Czyżby po Lili Ordeckiej... Peggy... a nawet i Rena?...
— Biegnij więc, w tej chwili! — nagliła. — I powiedz mu, żeby nie tracił czasu! Bo znów gotowi ujść bezkarnie zbrodniarze!
Dżordż, czerwony teraz i wzburzony, odwrócił się raptownie i podążył pośpieszni do wyjścia. Ale, nowy wykrzyknik siostry zatrzymał go na progu.
— Powiedz mu jeszcze, — zawołała, uderzając się ręką w czoło, niby przypomniawszy sobie o ważnym szczególe — że dziwnie zmienione wydaje się mieszkanie Wendenowej! Jakby przybyły tam nowe pokoje... Czy apartament jej nie łączy się, przypadkiem, z innym lokalem?
Teraz awanturnik zdumiał się zkolei. Przywykł, że różne niewiasty, znalazłszy się podobnej sytuacji i ujrzawszy równie kompromitujące „dowody“, mdlały, lub też wpadały w straszliwy gniew, a następnie korzyły się, błagały, o litość. Takie zachowanie[1]
- ↑ Błąd w druku; brak zakończenia akapitu, który ponadto - jak się wydaje - nie należy do tego rozdziału.