Salon baronowej Wiery/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Salon baronowej Wiery |
Rozdział | XI. Szantaż |
Wydawca | Tow. Wyd. „Prasa Współczesna“ s. o. o. |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szła wesoło, jak się idzie na jakieś miłe spotkanie, niby nie przeczuwając wcale grożącego niebezpieczeństwa, ani zasadzek, które jej przygotowano.
— Hm... Apartament pani baronowej Wiery Wendenowej! — mruknęła, przystanąwszy przed drzwiami na pierwszem piętrze i spozierając na lśniącą, mosiężną tabliczkę. — Bardzo ciekawe!...
Zadzwoniła.
Rychło znalazła się wewnątrz mieszkania, a otworzyła jej drzwi ta sama pokojówka, która wczoraj pomagała tak uprzejmie w nakładaniu masek i płaszczów.
— Pani baronowa jest nieobecna — oświadczyła, — ale pan hrabia oczekuje na panią w salonie!
Nieobecność Wendenowej mało obeszła Peggy. Nie znała wcale tej osoby i teraz dopiero po raz pierwszy dowiadywała się, że w jej mieszkaniu miała miejsce niedawna orgja. Widocznie, O‘Brien, pozostający z tą damą w zażyłych stosunkach, wykorzystał niekrępujący lokal, by z Peggy móc swobodnie rozmówić się, bez świadków. Śmiało weszła do stylowo urządzonego salonu. Znajdował się tam O‘Brien, który wielkiemi krokami mierzył pokój, jakby niecierpliwie oczekując na Peggy.
— Cóż się stało? — rzuciła swobodnie, wyciągając doń na powitanie rękę, którą ucałował z przesadnym szacunkiem. — Otrzymałam pański liścik i natychmiast przybyłam na to naglące wezwanie! Sprawa niecierpiąca zwłoki? W moim własnym interesie? Nic nie pojmuję? Szczególniej, że wyznacza pan mi rendez-vous w mieszkaniu jakiejś baronowej Wenden...
— Zechce pani zająć miejsce! — rzekł, wskazując na pobliski fotel. — A wszystkiego się dowie! Sprawy te, łączą się w jedną całość!
— Słucham? — wymówiła, robiąc zaciekawioną minę i zajmując miejsce, podczas gdy on siadł naprzeciw niej, na kozetce.
O‘Brien milczał chwilę. Twarz jego nie przypominała dziś niczem, twarzy zazwyczaj rozbawionego i uprzejmego światowca. Był skupiony w sobie i sztywny i wyglądał raczej, jak kupiec, przystępujący do omówienia trudnego, a skompilowanego interesu.
— Jest pani napół amerykanką, to wszystko zrozumie! — począł zimnym tonem, nie patrząc na Peggy. — Przywykliście w Ameryce do porwań, niezwykłych napadów i składania znacznych okupów. Ale, nietylko w Ameryce ludzie potrzebują pieniędzy i aby dojść do nich, każdy środek jest im dobry...
— Nie rozumiem! — przerwała, spozierając na O‘Briena ze zdumieniem. — Wspomina pan o jakichś napadach, okupach? Czyżby mnie zamierzał pan porwać i dlatego zwabił do pustego mieszkania? Tak wytworny człowiek, jak pan? Niemożebne chyba, panie hrabio?
Zrzucił już maskę.
— Kim jestem, mniejsza z tem i nie powinno to panią obchodzić! Dość, że chcę od niej, a właściwie jej ojca, okupu! I znacznego okupu! — mocno podkreślił. — A cała ta historja obejdzie się bez porwania!
Peggy drgnęła.
— Więc wpadłam w pułapkę! — wyrzekła, mierząc O‘Briena wzgardliwym wzrokiem. — Dotychczasowe pańskie postępowanie, było tylko komedją, a obecnie otwiera pan karty! Ślicznie! Jednej rzeczy tylko nadal nie pojmuję? Okup za minie? Od mego ojca? Ale, za co?
— Za kompromitujące dowody, jakie posiadamy!
— Wy, posiadacie kompromitujące dowody?
Awanturnik wzruszył ramionami.
— Droga panno Peggy! — oświadczył. — Nie poto urządzamy takie, jak wczorajsze zebrania, by obecne tam osoby mogły li tylko zaspokoić swa niezdrową ciekawość! Każdy z uczestników, który raz w podobnym wieczorze uczestniczył, jest później zdany na naszą łaskę i niełaskę i potrafimy wyciągnąć zeń odpowiedni pożytek...
— Aha! — wołała Peggy z coraz większem podnieceniem. — Mówi pan w liczbie mnogiej! Więc pan wraz z ową baronową Wenden jesteście organizatorami tych zdradzieckich zebrań! Poczyna mi się rozjaśniać ostatecznie w głowie! Twierdzi pan, że w czasie wczorajszej orgji zdobył pan przeciw mnie bardzo obciążające dowody? Kiedyż to się stało?
— Wtedy, gdy pani wychyliła trunek, zawierający oszałamiający narkotyk!
— W kieliszkach znajdował się narkotyk? Znakomite! Rena, do tej pory jeszcze leży chora, mnie rychlej minęło oszołomienie! W pół godziny później, prawda?
O‘Brien skinął głową. I jego wczoraj zastanowił ten fakt.
— Ale, cóż uczyniłam tak strasznego wówczas, — pytała dalej, wpijając się wzrokiem w awanturnika, — byście mogli twierdzić, że jestem w waszej mocy, a ojciec miał zapłacić za to znaczny okup?
O‘Brien miał raz na zawsze zgóry ułożony plan postępowania i poznaliśmy go już w niedawnej scenie z Reną.
Wyciągnął z kieszeni fotograficzną odbitkę i podał ją Peggy.
— Służę! — wymówił, rzucając drwiące spojrzenie na dziewczynę. — Mam wrażenie, że papa Kolbas za ten obrazek każdą sumę zapłaci.
Pochwyciła odbitkę i wpatrywała się w nią przez długą chwilę. Ale, ku wielkiemu zdziwieniu awanturnika, choć fotografja przedstawiała Peggy w pozie wyuzdanej i ohydnej, zupełnie podobnej do tej, w jakiej na innem zdjęciu została Rena wyobrażona, — nie uczyniło to na niej najlżejszego wrażenia. Rumieniec wstydu nie zabarwił policzków Peggy i nie ogarnęło jej przerażenie, jak to się stało przed kilku dniami z Reną.
— Cóż? — rzekła spokojnie, zwracając wstrętną fotografję awanturnikowi. — Bardzo ciekawe zdjęcie!
— Bardzo ciekawe zdjęcie? — powtórzył. — Widzę, że nie przejmuje się pani niem zbytnio! Sądzę jednak, że pani ojciec będzie odmiennego zdania!
Peggy poczęła się śmiać.
— Nie da za ten obrazek ani grosza!
— Wątpię!
Śmiała się coraz głośniej.
— Ha... ha... ha... — zawołała śród wybuchów wesołości. — Mój papa nie jest taki naiwny, jak pan sądzi, drogi panie O‘Brien! Pozna również prędko, że ta „kompromitująca“ odbitka jest tylko zręcznym fotomontażem!
Zagryzł wargi.
— Fotomontażem!
— Oczywiście! Do mojej główki, którą uprzejmie pan zdjął, dołączono ciało jakiejś bezwstydnej nierządnicy, rozwalonej w ohydnej pozie!...
— Myli się pani!
— Powtarzam, że się nie mylę, szanowny panie O‘Brien! Gdyż, w czasie wczorajszego sławetnego „seansu“, nie zasnęłam nawet na chwilę i na chwilę nie straciłam przytomności! Have you understand? Zrozumiał pan?
— Pani nie zasnęła? — wymówił, nie wierząc własnym uszom.
Peggy jęła wyjaśniać zimno:
— Kiedy poznałam pana, wówczas ma dancingu, zainteresował mnie pan bardzo, choć może więcej pragnęłam dokuczyć Dżordżowi i pobudzić jego zazdrość, niźli zaciekawiłam się pańską osobą. Ale studjowałam pana uważnie! Bo, my tam w Ameryce, pod pozorami lekkomyślności i kaprysów, przywykłyśmy ukrywać pewną nieufność do ludzi... szczególniej do mężczyzn, o których się nic nie wie, a przedstawionych przypadkowo... w dancingach. Mimo, że noszą tytuły hrabiowskie! Spostrzegłam odrazu zmieszanie Reny i zrozumiałam, że jakaś tajemnicza nić musi pana łączyć z moją kuzynką, aczkolwiek udajecie oboje, żeście nie znali się dotychczas...
— A... a... — warknął, poczynając pojmować, a błyski gniewu zagrały w jego stalowych źrenicach.
— Rena była wciąż przedtem zamyślona i smutna. Wyglądała, jak ktoś, nad kim zawisło groźne niebezpieczeństwo i kto daremnie usiłuje uniknąć tego niebezpieczeństwa! Wyczułam doskonale, że nie wyciągnę ją na żadne zwierzenia, bo jest z natury niezwykle skryta i bezpośrednio od niej nic się nie dowiem! Ale, zestawiając jej zachowanie się ze spotkaniem z panem, nagle w mojej duszy zrodziło się podejrzenie, że pan jest właśnie tym człowiekiem, który ją trzyma w jakiejś dziwnej sieci i napawa zgrozą... All right, rzekłam sobie, tu należy dojść prawdy! Tem bardziej, że zdołano mi już opowiedzieć i o tragicznej śmierci Lili Ordeckiej, żony inżyniera...
— Znakomity z pani detektyw! — przerwał z pasją i bodaj nigdy jeszcze ściany apartamentu Wendenowej nie widziały O‘Briena w podobnem podnieceniu. — Znakomicie! Cóż dalej?
— Zaraz pan się dowie! Chcąc, więc, bliżej „zbadać“ ów dziwny stosunek, łączący pana z Reną, udawałam lekkomyślną i rozkapryszoną istotę! Dżordżo się wściekał, lecz obchodziło mnie to mało! Sama podsuwałam panu myśl zaprowadzenia mnie na jakieś „ekscentryczne“ zebranie, gdzie działyby się rzeczy „niezwykłe“ i projekt ten, rzecz prosta, podchwycił pan z radością, nie podejrzewając moich prawdziwych intencyj! Tylko...
Przerwała na chwilę, chcąc się upewnić o wrażeniu, jakie jej słowa wywierają na O‘Briena.
— Kiedy znalazłyśmy się wraz z kuzynką na „artystycznym wieczorze“ i podano czary z trunkami, zawierającemi narkotyki, zręcznie wylałam za otomanę, zawartość mojego kubka — pamięta pan może, jak w tym momencie przechyliłam się do tyłu — i najmniejsza nawet kropla zdradzieckiego płynu nie dotknęła moich warg! Ma pan dość głupią minę teraz, mister O‘Brien! Prawda?
Awanturnik żuł obecnie jakieś niezrozumiałe wyrazy. Może przekleństwa.
Niezrażona tem bynajmniej Peggy, wciąż spoglądając na niego, z drwiącym uśmiechem, ciągnęła. dalej:
— Zaciekawia pana, zapewne, dlaczego pozwoliłam wychylić odurzający trunek mojej kuzynce? To takie proste, my dear! Rena, w ostatniej chwili, chcąc mnie ratować, pragnęła wyrzucić z siebie to wszystko, co ciążyło na jej sercu, zamierzała zdemaskować pana! Popsułby mi ten wybuch tylko wszystkie plany bo chciałam wasze tajemnice zbadać do końca. Oto, powód, czemu nie przeszkodziłam Renie wychylić niebezpieczny napój, ale sama prawie przymusiłam ją do tego...
— Godd dam! — zaklął po angielsku.
— Reszty domyśli się drogi, pan hrabia, łatwo. Wywiódł pan nas do sąsiedniego pokoju, udawałam uśpioną! Ale, choć niby nieprzytomna, leżąc nieruchomo na łóżku, obserwowałam znakomicie, co dokoła się działo! Widziałam więc, jak pan podszedł do czarnej kotary, zasłaniającej fotograficzny aparat i odsunął ją. Nie przeszkadzałam panu, gdy zdjął pan z mojej twarzy maskę i rozpiął parę guzików sukni, by tem łatwiejsze stało się zdjęcie. Ale przysięgam na wszystko, co mam najdroższego, że już nie żyłby pan w tej chwili, gdyby posunął się dalej... Bo, browning miałam naszykowany w kieszeni, a władam nim świetnie...
— O!... o... o...
— Później śmiałam się serdecznie w duchu, kiedy „kompromitująca fotografja“ została wykończona i rozległy się policyjne dzwonki, a pan był dumny, że zdołał zebranie tak doskonale zakonspirować...
Podczas, gdy znać było, że coraz większy gniew ogarnia awanturnika, Peggy drwiła najspokojniej.
— Wszystko słyszałam!... I o tym ruchomym kominku — tu ręka jej wskazała, znajdujący się w salonie piękny rzeźbiony kominek, — który łączy mieszkanie pani baronowej z jakimś innym lokalem, w jakim miała miejsce wczorajsza orgja... I to, że mój ojciec ma pokryć koszta tej kosztownej inscenizacji! Ha... ha... ha...
W pokoju znów zabrzmiał wesoły, choć lekko ironiczny śmiech. Śmiech ten doprowadził do ostatecznej wściekłości O‘Briena i wywołał wybuch. Przekleństwo! Czyż ma dopuścić do triumfu tej smarkatej, która tak zręcznie wywiodła go w pole? Przenigdy! On, nauczy ją jeszcze rozumu!
Raptem opadły z awanturnika resztki światowego poloru i przedzierzgnął się w tego, kim był istotnie — bandytę i brutala.
— Poczekaj! — syknął, zrywając się gwałtownie z miejsca. — Wczoraj ci się udało! Ale to nie koniec!
Widać było, że za sekundę rzuci się na Peggy w niedwuznacznym zamiarze. Miała się jednak na baczności. Bo, powstawszy z fotela jednocześnie z awanturnikiem, odskoczyła błyskawicznie do tyłu, o kilka kroków.
— Radzę się nie zbliżać! — wyrzekła twardo.
— Takaś pewna siebie? — warknął.
— Potrafię się obronić!
O‘Brien, nie zwracając uwagi na słowa dziewczyny, ani na jej energiczną postawę, skoczył naprzód.
Skoczył, lecz w tejże chwili zachwiał się i jęknął, jakgdyby rażony piorunem.
— Ach!...
Gdyż zaciśnięta piąstka Peggy, nagle zakreśliła łuk, trafiając go w szczękę z niezwykłą siłą. A druga dłoń momentalnie poprawiła uderzenie.
— Uprzedzałam pana — wyrwał się z jej piersi wesoły okrzyk — że potrafię się obronić! My, w Ameryce wraz z tańcami uczymy się boksu, aby w razie potrzeby, dać nauczkę takim, jak pan jegomościom! Enough! Czy dosyć?
Cios był tak celny i z taką wymierzony zręcznością, że O‘Brien, nieprzygotowany na podobną obronę, nietylko się zachwiał, ale i runął na podłogę. Jednocześnie z kieszeni jego kamizelki wysunął się, na skutek upadku, jakiś przedmiot i z brzękiem potoczył się pod stopy Peggy. Schyliła się i podniosła szybko.
— O! — rzekła. — Pierścień dziwacznego kształtu wypadł panu hrabiemu! Czy to nie ten sam, który widnieje na resztce fotografji, pozostawionej przez Lili Ordecką? Mam wrażenie, że policja ucieszy się bardzo z tej zdobyczy.
Wsunęła sygnet na swój palec.
— Ty żmijo! — wycharczał awanturnik, podnosząc się z podłogi.
— Oddaj!...
Jeśli przedtem, pragnął jeno skompromitować Peggy, obecnie rozumiał, że musi z nią rozegrać walkę na życie i śmierć. Nietylko wczoraj podeszła go, sprytnie zdobywając wszystkie tajemnice apartamentu Wendenowej, nietylko przed paru minutami potraktowała go, niczem żaka, niespodziewanem uderzeniem pięści, powalając na podłogę, ale dzięki nieszczęsnemu wysunięciu się klejnotu z kieszeni, znalazła się w posiadaniu dowodu straszliwego, niezbicie ustalającego jego winę. Sam jeszcze nie wiedział, co ma czynić z tą przeklętą dziewczyną, lecz czuł, że nie zawaha się nawet przed morderstwem.
— Żmijo! — powtórzył, przybierając groźną pozę i zbliżając się ku niej.
Ale Peggy, choć pojmowała, że awanturnik jest od niej fizycznie silniejszy, nie straciła pewności siebie.
— Nie pomogła jedna nauka! — wyrzekła drwiąco. — Jeszcze pragnie pan walki? Doskonale! Mogłabym mu pokazać kilka nowych trick‘ów boksu, ale niestety, nie mam na to czasu! Musimy szybko skończyć! Dlatego wolę uprzedzić, że posiadam, jak wczoraj, browning w kieszeni i gotowam w każdej chwili z niego zrobić użytek!
Wykonała szybki gest w kierunku sukni, w którą była ubrana i nagle w jej dłoni zabłysnęła lufa rewolweru.
— Bynajmniej, nie straszę..
Groźna lufa, wyciągnięta w stronę awanturnika przywiodła go do opamiętania. Czuł, że znalazł się w straszliwej sytuacji, lecz jeszcze nie wątpił w swe ostateczne zwycięstwo.
— Czego pani chce? — wycharczał.
Peggy, nie opuszczając broni, jęła przemawiać zimno.
— Zwrotu moich fotografij... A również odbitek z podobizną Reny, mojej kuzynki! Następnie pisemnego zeznania o wszystkich popełnionych łajdactwach, z zaznaczeniem, że był pan przyczyną tragicznej śmierci Lili Ordeckiej!
— Tylko tyle?
— Tak!
Namyślał się kilka sekund, oddychając ciężko. Poczem udał, że zgadza się.
— Dobrze! — oświadczył. — Muszę ustąpić i zrobię tak, jak pani tego chce! Ale proszę opuścić browning! Wyjdę do sąsiedniego pokoju i przyniosę pióro i papier...
— Sądzi pan, że jestem taka naiwna! — zaśmiała się głośno. — Że pozwolę mu uciec? Nie, kochanku! Niech pan idzie naprzód, ja pójdę za nim!
Odwrócił się napozór, pokornie, jął postępować powoli w stronę przyległego gabineciku. Ona szła, z tyłu, nie podejrzewając podstępu. Ale gdy wyczuł, że dzieliła ich niewielka przestrzeń, nagle skulił się, zwinął i niespodzianie rzucił na Peggy. Nastąpiło to tak raptownie, iż nie zdążyła się uchylić, a O‘Brien pochwycił ją mocno za rękę, trzymającą groźnie wzniesiony do góry, browning.
— A, podła dziewczyno! — syknął. — Zobaczymy, kto będzie górą! Jeszcze nie znalazła się dzierlatka, któraby pokonała O‘Briena! Ja ci dam pisemne zeznanie!
Peggy żałowała teraz próżno swej chwili nieuwagi. Próżno starała się wyrwać dłoń, którą trzymał awanturnik, niby w żelaznych kleszczach. Z rewolweru nie mogła uczynić użytku, a druga jej dłoń daremnie zadawała ciosy, niezbyt skuteczne, z powodu bliskiej odległości.
— Ach, czemuż byłam tak nieostrożna! — rozpaczliwa myśl przebiegła w jej główce. — Cóż teraz pocznę? Przecież, on silniejszy odemnie!
— Przybywamy w sam czas! Ręce do góry!!!
W przejściu stał Ordecki wraz z komisarzem Dymskim, trzymał w dłoni browning, wycelowany w stronę awanturnika. Za niemi wyrastała sylwetka Dżordża, a dalej widać było Wendenową, szamoczącą się z jakimś mężczyzną, w cywilnem ubraniu, zapewne wywiadowcą.
— Ręce do góry! — powtórzył Dymski.
O‘Brien wypuścił rękę Peggy i odskoczył o kilka kroków od niej. Rozszerzonemi z przestrachu oczami, obserwował on teraz tych, którzy z niespodziewaną odsieczą, na pomoc dziewczynie pośpieszyli.
— Więc ocalona! — zawołał Dżordżo radośnie. — Ten łajdak nie zdążył jej wyrządzić żadnej krzywdy! Nie spóźniliśmy się z ratunkiem!
— Och! — odparła Peggy dumnie — Sama byłabym dała sobie z nim radę!
Mimo, tej przechwałki, z jej piersi wyrwało się westchnienie ulgi. Obecnie, dopiero poczuła się uratowana, naprawdę.
Tymczasem, komisarz Dymski, patrząc na O‘Briena, uznał za stosowne wyjaśnić.
— Cóż, spotkało pana małe rozczarowanie, panie hrabio? Odnaleźliśmy sekret drugiego mieszkania i ruchomy kominek, tak sprytnie łączący oba lokale! Nie spodziewał się pan tego? A byliśmy na tyle mało dyskretni, że nie dzwoniliśmy do sąsiedniego apartamentu, a otworzyliśmy go wprost dobranemi kluczami. Znajdowała się tam pani „baronowa“ Wenden i z naszej niespodziewanej wizyty była bardzo niezadowolona, a nawet usiłowała stawić nam opór! — wskazał w kierunku Wendenowej, bełkoczącej jakieś słowa z gniewem i przytrzymywanej przez wywiadowcę. — Nie na wiele jej się to zdało!
— To, panna Peggy, dlatego była taka odważna! — warknął awanturnik — udając się na spotkanie, przedtem zawiadomiła policję!
— Nikogo mię zawiadamiałam! — zaprzeczyła żywo Peggy, oburzona, iż ktoś mógł ją posądzać o brak śmiałości. — Pan komisarz sam wszystko wykrył!
W rzeczy samej, zasługa odnalezienia drugiego mieszkania Wendenowej przypadała całkowicie Dymskiemu w udziale. Kiedy Dżordżo przybiegł do Ordeckiego, z niezrozumiałem poleceniem siostry, oraz powtórzył słowa, które za skutek gorączkowego majaczenia poczytywał, Ordecki natychmiast, wraz z nim pośpieszył do komisarza, Dymski pojął w lot, słowa Reny i znalazłszy się na miejscu, odrazu zwrócił uwagę, na mieszkanie, znajdujące się w sąsiednim domu, a przytykające do apartamentu Wendenowej. Było zamknięte, a lokator, który je wynajął, z rysopisu mocno przypominał O‘Briena. Reszty, domyśleć się łatwo i oto przyczyna, że teraz Dymski spoglądał na pokonanego awanturnika z triumfem, i spokojem.
— Pójdzie pan dobrowolnie do Urzędu Śledczego, czy też mamy pana zakuć w kajdanki, panie O‘Brien, lub też jak tam pan się nazywa! — rzucił. — Bo wydaje mi się, że pochodzi pan z daleko mniej arystokratycznej rodziny, a pańska przeszłość jest bogata w ciekawe szczegóły!
Awanturnik próbował zaimponować czelnością.
— Panie komisarzu! — wymówił zimno. — Nie pojmuję pańskiego postępowania! Wykrył pan, że posiadałem mieszkanie, łączące się z apartamentem pani Wendenowej? Świetnie! Zastał mnie pan w czasie dość ożywionej rozmowy z panną Kolbasówną? Nie zaprzeczam! Lecz, gdzież są te moje zbrodnie, aby traktować mnie w podobny sposób!
— Co za tupet! — zawołał Dżordżo, podczas, gdy Ordeckiemu tylko zabłysły oczy, a komisarz Dymski uśmiechnął się lekko pod wąsem.
Ale Peggy nie wytrzymała.
— Pan zapytuje się jeszcze, jakie popełnił zbrodnie? — z jej piersi wydarł się gwałtowny okrzyk. — Te zbrodnie ja postaram się udowodnić! Właśnie w tym celu przybyłam na spotkanie i udało mi się całkowicie pochwycić odpowiednie dowody! A orgje? A szantaże? A wciąganie naiwnych kobiet w ohydne bagnisko?
Awanturnik spojrzał na nią drwiąco.
— Tylko proszę nie zapominać — wycedził — że oskarżając mnie, skompromituje pani siebie i kuzynkę! Na rozprawie sądowej przedstawię wszystko w odpowiedniem świetle!
Peggy aż tupnęła nóżką z pasji
— Nie! — wymówiła w podnieceniu. — To przechodzi wszelkie granice! Ten łotr śmie straszyć? Nie ulęknę się nowych pogróżek i prawda musi wypłynąć na wierzch wraz z temi odbitkami, które są tylko sprytnym fotomontażem! Niech go pan zrewiduje, panie komisarzu, — zwróciła się do Dymskiego — a przekona się pan, jakie on posiada obrazki w swej kieszeni! Zresztą, jeśli tego wszystkiego mało, to sądzę, że ten sygnet wystarczy!
Szybko zsunęła z palca pierścionek dziwnego kształtu, który w czasie walki wypadł z kieszeni awanturnika, a który ona zręcznie podniosła.
Oczy obecnych wpiły się z natężeniem w klejnot.
— Ten sam pierścień — zawołał nagle Ordecki — który widnieje na reszcie fotografji, której nie zdążyła spalić Lili przed śmiercią?
Był blady i wielkie krople potu spływały mu z czoła. Dotychczasowe podejrzenia i przeczucia zamieniły się w pewność. Przed nim stał nędznik, którego tak długo poszukiwał daremnie, a który zgubił jego nieszczęśliwą żonę, pochwyciwszy biedaczkę, niczem pająk, w sieci. Zgubił, połaszczywszy się na klejnoty, przedstawiające wartość kilku tysięcy.
— A, łotrze! — ryknął i nim ktośkolwiek z obecnych zdołał temu przeszkodzić, rzucił się naprzód i pochwycił O‘Briena za gardło.
Teraz Ordecki stał się straszny. Twarz mu poczerwieniała, oczy zabłysły dziko, a palce z niezwykłą siłą, kurczowo wpijały się w szyję awanturnika.
— Łotrze! — powtórzył. — Przysięgam, że żywy z mych rąk nie wyjdziesz!!!
O‘Brien, przerażony gwałtowną napaścią, nawet nie usiłował się bronić. Z jego gardła wydobyło się charczenie i znać było, że za chwilę runie na podłogę. Może zadusiłby go i naprawdę Ordecki, gdyby w tejże chwili nie przyskoczył Dymski i siłą nie oderwał od ofiary.
— Panie inżynierze! — wyrzekł. — Opamiętaj się pan, co pan czyni! Pojmuję pański gniew, lecz dla podobnego łajdaka, nie warto kalać swych rąk morderstwem! Prawo pomści pana w dostatecznej mierze!
Ordecki, pod wpływem słów Dymskiego, oprzytomniał. Cofnął się o parę kroków, a tylko jego wzrok, pełny nienawiści, który przeszywał rzekomego hrabiego O‘Briena oraz szybki, świszczący oddech, świadczyły, jaki zadaje sobie przymus, by natychmiast nie ukarać nędznika.
— Trudno... — szepnął.
O‘Brien tymczasem pojął, że wszystko stracone. Nie mogło być mowy o wykręceniu się straszliwej sytuacji, lub ucieczce. Dom został otoczony przez wywiadowców, zewsząd groziła rewolwerowa kula, na dodatek zebrano miażdżące dowody. Ale, jeśli został pokonany, właściwie przez tę przeklętą dziewczynę, postanowił odwdzięczyć się Peggy i całej rodzinie Grążów w odpowiedni sposób.
— Zgadzam się — począł przemawiać w podobny sposób, jak to raz już uczynił w obecności Reny — że chcąc zdobyć pieniądze, uciekałem się do różnych środków! Pochwyciliście dowody, nie zdadzą się na nic zaprzeczenia! Grałem na podnieconych wyobraźniach dzisiejszych, lekkomyślnych kobiet, na ich chęci ujrzenia czegoś niezwykłego! W ten sposób zdołałem zainteresować i panią Lili Ordecką, która początkowo nawet była zachwycona moją osobą...
Ordecki, nad którym znęcał się teraz awanturnik, w wyrafinowany sposób, znów chciał się rzucić, ale powstrzymywał się. Natomiast komisarz, oburzony czelnością O‘Briena, wykrzyknął:
— Proszę przestać! Później złoży pan wyjaśnienia!
Ale O’Brien nie zamilkł.
— Zaraz, zaraz! — odrzekł. — Sądzę, że to co powiem, w najwyższym stopniu zaciekawi pana komisarza! Otóż pani Ordecka była zachwycona moją osobą, a ja miałem tylko tę nieostrożność, że jej ofiarowałem swoją fotografję, nie sądząc, że ten obrazek w potężną broń przeciw mnie się obróci! Mniemałem, że zniszczy ona fotografję, jak uczyniła z innymi papierami, bo posiadam pewien wpływ hypnotyczny na niewiasty i umiem go wykorzystać! Śpieszę odrazu uspokoić pana Ordeckiego, że żaden bliższy stosunek mnie nie łączył z jego żoną! Jak i ze wszystkiemi kobietami, zwiedzającemi „artystyczne zebrania“! Pogardzałem niemi w gruncie — awanturnik nie powiedział, że nie mógł wdać się w miłostki ze względu na zazdrość Wiery — i potrzebne mi były ich pieniądze, nie ciała.... One zaś, uważały mnie za jakiegoś wielkiego „wtajemniczonego“, lub człowieka, który im otworzy nowe światy...
Obecni spoglądali nań zdumieni, nie pojmując dobrze, dokąd zmierza.
— Tak omotałem — przemawiał dalej — panią Ordecką, następnie pannę Renę i byłem przekonany, że i panna Peggy wpadnie w moje sieci! Niestety była sprytniejsza odemnie i zostałem zwyciężony! Nie mam o to żalu, a nawet chcę jej służyć dobrą radą! Ja polowałem na pieniądze papy Kolbasa, ale prócz mnie, są i inni, którzy chcą zagrabić cały jego majątek...
— Co takiego? — zawołała zdumiona Peggy.
O’Brien wzniósł uroczyście rękę do góry.
— Cała rodzina Grążów! — krzyknął. — Stary Grąż i pan Dżordżo, który tu jest obecny!... Dyrektor Grąż niema nic i pragnie siebie oraz syna ratować kapitałami Kolbasa!
— Kłamstwo! — zawołał Dżordżo, który stał wciąż w pobliżu kominka.
Wykrzyknik ten zabrzmiał ostro, ale nieszczerze. Jednocześnie twarz młodego Grąża stała się purpurowa i widocznie poczęły mu drżeć ręce.
— Jak pan śmie! — oburzyła się Peggy w obronie swych krewnych, ale i po niej było znać, że mocno jest zmieszana posłyszanemi słowami.
Tylko Ordeckiemu ponuro zabłysły oczy. „Rewelacje“ O‘Briena nie zaskoczyły go niespodziewanie. Natomiast komisarz Dymski zmarszczył czoło.
— Kłamstwo? — powtórzył awanturnik, przeszywając Dżordża drwiącem spojrzeniem. — To czemuż pan tak się zaczerwienił?...
— Łotrostwo... Podła insynuacja!... — bełkotał tamten dalej i czuł, że grunt usuwa mu się z pod nóg, i że jego odpowiedź jest nie trwała.
Ale O’Brien pragnął nasycić swą zemstę do końca.
— Proszę posłuchać dobrze, panie komisarzu — mówił — tego co powiem, bo więcej jest tu, prócz mnie, winnych, jeno działają innemi drogami! Stary dyrektor Grąż oddawna jest bankrutem i sprzeniewierzył kapitały udziałowców! Jeśli nie wybuchnął dotychczas skandal i nie znalazł się on w więzieniu, gdzie dawno powinien się znaleźć, to jedynie z tej przyczyny, że wraz ze swym pomocnikiem, buchalterem Matakiewiczem lawiruje znakomicie i łudzi poszkodowanych, że za kilka tygodni rozpocznie budowle. Niechaj pan nie patrzy na mnie z takiem zdziwieniem, panie komisarzu! Posiadam stale pierwszorzędne informacje! Łudzi ich więc, że dokończy robót, bo mniema, że w osobie pana Kolbasa i jego córki znalazł złotodajną żyłę! Pragnie ratować się od kryminału, naciągnięciem amerykańskiego kuzyna na grubszą pożyczkę, lub też małżeństwem swego synalka z jego jedynaczką...
— Ach! — jęknął Dżordż i zachwiał się na nogach, jak ktoś trafiony w serce.
W tej chwili Peggy blada i zmieniona, zawołała:
— Nie, to przechodzi wszelkie granice! Panie komisarzu, niech pan każe mu przestać!
Ale O‘Brien szybko wyrzucał z siebie.
— A ten zacny narzeczony, ten szlachetny pan Dżordż, który z takiem poświęceniem pośpieszył swej najdroższej na ratunek! Kim on jest w istocie? Cóż robił dotychczas? Hulał, grał i marnotrawił ojcowskie pieniądze! A gdy zabrakło tych pieniążków, a papa Grąż nie mógł nastarczyć wymaganiom synka, wtedy pan Dżordżo nie zawahał się przed puszczeniem czeków na znaczną sumę, z mocno wątpliwym podpisem swego ojca! Tak... tak... — popatrzył na coraz więcej zdumione i przerażone twarze obecnych. — Znajdują się te czeki u dobrego mego znajomego, niejakiego Bierkugla i jestem przekonany, że mocno zdziwi się dyrektor Grąż, ujrzawszy na nich swój podpis! A wszystko to czynił wytworny pan Dżordżo, w nadziei, że skoro panna Peggy go ujrzy, zakocha się w nim od pierwszego wejrzenia i ciśnie mu, pod stopy, miljony!
— Boże! — wyszeptał Dżordżo.
Peggy nie miała zamiaru przedłużać tej sceny... I jej niesłychaną przykrość sprawiały podobne wyznania.
— Panie komisarzu! — powtórzyła, prawie ze łzami w oczach swą prośbę. — Czyż pan nie pojmuje? Ja nie chcę słuchać tego!
Dymski, który może przez „fachową“ ciekawość dopuścił do rewelacyj awanturnika, teraz energicz[1]ulitowawszy się nad Peggy, zbliżył się do O‘Briena z groźną miną Ordecki.
— Skoro taka wasza wdzięczność za moje ostrzeżenia... — ten począł, lecz przerwał.
W tejże bowiem chwili, Dżordżo porwawszy się za głowę, z jakimś głuchym jękiem, wypadł z pokoju. Nikomu z obecnych nie przyszło na myśl zatrzymywać go.
— Oto najlepsza odpowiedź! — znów wykrzyknął O‘Brien i zaśmiał się złym śmiechem.
Krótko trwał triumf awanturnika. Dymski skinął na znajdujących się w sąsiednim gabinecie wywiadowców i rychło ci wywiedli go z pokoju, by wraz z godną towarzyszką, baronową Wenden, odprowadzić do odpowiedniego aresztu.
W salonie zaległa przykra, kamienna cisza. Podczas, gdy Dymski przeprowadził w całym lokalu szczegółową rewizję. Ordecki stał wciąż niby przykuty do miejsca, ponuro wpatrując się w podłogę. Po czole Peggy błądziła chmura zamyślenia.
Nagle odezwała się pierwsza:
— Panie Ordecki! — rzekła i zbliżywszy się doń jęła coś cicho szeptać.
Popatrzył na nią ze zdumieniem.
— Skoro pani tego sobie życzy — wymówił — spełnię jej prośbę! Tylko...
— Przekonana jestem, — zawołała — że tak będzie najlepiej!