Salon baronowej Wiery/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Salon baronowej Wiery
Rozdział XII. Tragiczna rozmowa
Wydawca Tow. Wyd. „Prasa Współczesna“ s. o. o.
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
Tragiczna rozmowa.

Prawie o tej porze, kiedy w mieszkaniu Wendenowej rozgrywały się tragiczne wypadki, w biurowym gabinecie Grąża miała miejsce nie mniej podniecona rozmowa, choć innego rodzaju.
Naprzeciw siebie siedzieli dyrektor i Kolbas, obaj z minami zafrasowanemi.
— Więc, na co ostatecznie, decydujesz się? — rzucił sztucznym głosem Grąż, po dłuższej chwili milczenia, bacznie obserwując twarz krewniaka.
Drżąc, z wewnętrznego podniecenia, oczekiwał odpowiedzi. Po wypadkach, jakie zaszły w czasie ostatnich dni, doskonale rozumiał, że prysły różowe marzenia o miljonach. Rozumiał, że dzięki dziwacznemu postępowaniu Peggy, nadzieje na małżeństwo rozkapryszonej dziewczyny z Dżordżem obróciły się w niwecz. Peggy nie zgodzi się nigdy zostać żoną jego syna, Ale, jeśli rozchwiał się złoty sen o fortunie i potędze, należało ratować się, za wszelką cenę. Naciągnąć na znaczną pożyczkę, czy też „wkład“ Kolbasa i przy pomocy tych pieniędzy wybrnąć ze straszliwej sytuacji. Bo, oślepiony mirażem majątku Kolbasa, który prawie uważał za swój majątek, Grąż na czas jakiś zapomniał o swych kłopotach, a obecnie te kłopoty i zawisła nad jego głową katastrofa, występowały w całej grozie. A nuż Kolbas nie da ani grosza? A nuż wykręci się z projektowanej spółki, zniechęcony niepowodzeniem projektów małżeńskich, może ostrzeżeniami Ordeckiego i powróci do Ameryki?
— Cóż postanowiłeś? — powtórzył i czuł, jak z niepokoju zamiera w nim serce. — Wszak, jeszcze kilka dni temu twierdziłeś, że „Atobud“ to znakomity interes i że chętnie ulokowałbyś w nim swoje kapitały. Wprawdzie, łączyłeś tę tranzakcję z innemi planami, lecz nie sądzę, by sprawy matrymonjalne mogły stanąć naszej spółce na przeszkodzie?
— Hm... hm... — mruknął Kolbas widocznie zmieszany, nie wiedząc na jaką zdecydować się odpowiedź.
Był mocno zrażony do poprzednich projektów. I on pojmował, że Peggy jest daleka tego, aby zgodzić się na związek małżeński z Dżordżem. Komplikowało to silnie wszelkie sprawy. Bo, o ile przedtem, pomieszczając swoje pieniądze w „Atobudzie“, tworzył podstawę dobrobytu córki w Polsce, teraz stawało się to bezcelowe, Podobnych interesów, jak „Atobud“, a może znacznie lepszych, było więcej. Na cóż wiązać się z Grążem, przy tak naprężonej sytuacji? Tembardziej, że zarowno „Atobud“, jak i Grąż, podobali mu się coraz mniej. Po bliższem przyjrzeniu się „znakomicie prosperującemu“ towarzystwu budowlanemu, wytrawnym węchem „bussinesmana“ wyczuł punkty niewyraźne. I te niedomówienia i półsłówka Ordeckiego, do którego żywił wielkie zaufanie? I te zachęty i opowiadanie Matakiewicza o niezwykłych zarobkach, podczas gdy wszelkie interesy w kraju, o zbliżonym zakresie pracy, ledwie bokami robiły, z trudem wiążąc koniec z końcem? I widoczny pośpiech i niepokój Grąża? Skoro „Atobud“ szedł świetnie, pocóż mu był spólnik? Na te wszystkie szczegóły nie zwróciłby Kolbas uwagi, gdyby Peggy zamierzała poślubić Dżordża. W obecnym jednak, stanie rzeczy, uderzały go one dziwnie.
Z drugiej zaś strony, pojmował, że po tylu pertraktacjach i rozmowach nie wypada odejść mu z niczem.
— Hm... — wymówił, po namyśle. Nie cofam tego, com oświadczył przedtem, ale obecnie, nie będę mógł włożyć do „Atobudu“ więcej, niźli sto tysięcy!
— Sto tysięcy! — wykrzyknął Grąż, a twarz jego stała się purpurowa.
Suma, zaofiarowana przez Kolbasa była znaczna, ale w porównaniu z jego majątkiem, jak i z poprzedniemi zamierzeniami, wyglądała wprost na jałmużnę. Kolbas rzucał sto tysięcy „odczepnego“ Grążowi. Niestety, nie ratowało to ani „Atobudu“, ani interesów dyrektora. By wybrnąć z okropnego położenia, potrzeba było najmniej pół miljona.
— Sto tysięcy! — powtórzył, daremnie usiłując pokryć rozczarowanie. — Sądziłem, że zadeklarujesz większy kapitał!
Kolbas rozkrzyżował ręce.
— W obecnych warunkach, naprawdę nie mogę! Nie miej do mnie żalu, ale sam wiesz, że sądziłem, iż zupełnie inaczej ułożą się nasze sprawy! Gdyby Peggy zgodziła się pozostać w Polsce... Ale teraz może zechce powracać do Stanów Zjednoczonych... Muszę się z tem liczyć i zbytnio mi angażować się nie wolno...
— Ale cóż ma małżeństwo Peggy wspólnego ze zwykłą tranzakcją handlową! — zawołał podniecony Grąż. — Jeśli zdecydowany jesteś włożyć sto tysięcy, łatwo posunąć się możesz dalej... „Atobud“ nabierze rozpędu, gdy otrzyma pół miljona...
Nieuchwytny błysk zamigotał w źrenicach Kolbasa.
— Nabierze rozpędu? — podkreślił. — Przecież, wciąż twierdziłeś, że idzie doskonale?
Grąż poczuł, że wpadł w pułapkę.
— No tak... tak... — bąknął. — Doskonale! Doskonale.. Tylko, mój drogi, aby dokonać tej rozbudowy interesu, o jakiej wspominaliśmy, należy mieć w płynnej gotówce pół miljona... Wtedy „Atobud“ stanie się wielkiem przedsiębiorstwem...
— Nic nie poradzę! — odparł chłodno. — Ofiaruję sumę, jaką jestem w stanie zaofiarować! Przypuszczam, że przy wielkim braku pieniędzy w Polsce, może ci ona być pomocną! Nie nalegaj! Więcej nie dam! My, w Ameryce, podobne sprawy przywykliśmy załatwiać krótko.
Ton Kolbasa zabrzmiał ostro i przecinał możliwość wszelkiej dalszej dyskusji.
Grąż zagryzł wargi.
— Domyśla się — przemknęło w jego głowie — że oblagowywałem go stanem interesów „Atobudu“, a naprawdę znajduję cię w ciężkiej sytuacji! Jako odszkodowanie za niedoszłe małżeństwo Peggy z Dżordżem, ciska sto tysięcy! Tylko nie domyśla się całej prawdy...
Aż krople potu wystąpiły na czoło dyrektora. Cóż mu przyjdzie z tych stu tysięcy? Nie załata niemi wszystkich dziur! Więc bankructwo, skandal, więzienie?
Ciężko odetchnął. Znikła możliwość ocalenia. Wydało mu się, że wiruje wraz z nim gabinet. Nagle, w przystępie rozpaczy powziął plan.
— Słuchaj... — począł, lecz wnet urwał, bo odpowiednie słowa nie mogły mu się przecisnąć przez gardło. Wyznać Kolbasowi wszystko? Opowiedzieć, w jakie tarapaty przez własną lekkomyślność i niefortunne spekulacje się dostał. Opowiedzieć, o zdefraudowanych kapitałach i o tem, że lada dzień wybuchnąć może awantura. A nuż zlituje się Kolbas nad krewniakiem. Wszak ma podobno, złote serce. Ulituje się i dopomoże.
Może przez wzgląd na rodzinę nie zechce dopuścić do kompromitacji. Pół miljoma, w gruncie rzeczy, nie stanowi wielkiej sumy dla Kolbasa... Ale, z drugiej strony... Jeśli Kolbas, posłyszawszy prawdę, oburzy się, rozgniewa na dobre za to, że Grąż dotychczas postępował z nim podstępnie i przedstawiał sfałszowane bilanse? Co wtedy?
— Posłuchaj... — znów jął mówić, nie wiedząc na co się zdecydować, a czując, że jego położenie z minuty na minutę staje się coraz krytyczniejsze.
Może wreszcie, wyznałby Grąż krewniakowi wszystko, pod wpływem strachu i nie mogąc nigdzie indziej szukać ratunku, gdyby w tem nie nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
Ostro zabrzmiał dzwonek u drzwi wejściowych biura, słychać było krótką rozmowę przybysza z woźnym, który drzwi otworzył i rozległy się pośpieszne kroki, kierujące się w stronę gabinetu.
— Któż taki?
Dochodziła godzina dziesiąta wieczór, a dyrektor umyślnie wybrał lokal „Atobudu“, by nikt mu nie przeszkodził w poufnej rozmowie z krewniakiem. Nawet Matakiewicza nie powiadomił o tej decydującej konferencji. Jakiż intruz mógł śpieszyć do niego o tej później porze z interesem?
Rychło otrzymał rozwiązanie zagadki. Bo, drzwi gabinetu rozwarły się z trzaskiem, a na progu ukazał się Dżordżo.
— Ty? — zawołał zdumiony, na widok syna, którego najmniej się spodziewał się ujrzeć. — Cóż cię sprowadza?
Dżordżo nie dał natychmiast odpowiedzi. Był widocznie zmieniony i blady, a włosy zazwyczaj ułożone starannie, spadały w nieładzie na zlane potem czoło. Również ubranie miał zakurzone i pomięte, jakgdyby odbył długą wędrówkę. Oczy błyszczały mu nienaturalnie.
— Dżordżo! — wymówił niespokojnie dyrektor uderzony tym widokiem. — Co ci się stało? Nieszczęście jakie? Przytrafiła ci się jaka przykrość? Nie jesteś podobny sam do siebie.
— Nic... nic... ojcze! — wyszeptał i opadł bezsilnie na najbliższe krzesło.
— Ależ on chory! — zauważył Kolbas, spoglądając ze zdziwieniem na młodego Grąża. — Musi mieć gorączkę!
Dyrektor powstał z za biurka i zbliżył się do syna.
— Mów? Co ci jest?
Wargi Dżordża poruszyły się bezsilnie i znać było, że toczy on ze sobą ciężką duchową walkę. Od chwili, gdy wypadł niczem oszalały z mieszkania Wendenowej, posłyszawszy straszliwe oskarżenie O‘Briena, biegał długo po ulicach trawiony różnemi myślami, nie wiedząc, co postanowić. Głęboki przewrót wewnętrzny jaki rozpoczął się w nim od szeregu dni pod wpływem niekłamanego uczucia dla Peggy, teraz dojrzał ostatecznie. Dość miał tego fałszu, obłudy, oszukiwania, dość dotychczasowego życia. Obecnie, dopiero pojmował, czem są porywy szlachetniejsze i pragnął stać się innym za wszelką cenę. Kosztem nawet największych poświęceń.
— Ojcze! — wybuchnął niespodziewanie. — Mylisz się! Nie jestem chory! Tu zaszło coś daleko poważniejszego!
— Coś poważniejszego? — powtórzył Grąż, nie pojmując.
Dżordżo nie mógł się już nadal powstrzymać.
— Na co — zawołał — zdadzą się te wszystkie komedje? Te udawania! Wciąganie nawet najbliższych, jak pana Kolbasa, do złych i podejrzanych interesów!
Grąż zbladł. Syn w niepojęty sposób odgadł prawdę i przychodził, aby ostatecznie go zgubić.
— Oszalałeś! — zaprotestował. — Masz gorączkę! Sam nie wiesz, co pleciesz!
— Nie oszalałem i niestety, nie mam gorączki! — tamten zaprzeczył żywo. — Byłem, niedawno, w pewnem towarzystwie — skłamał umyślnie, by nie dobijać ojca wiadomością o udziale Reny w „artystycznych zebraniach“, i sądząc, że uda się Peggy, choć tę sprawę zatuszować — i tam w straszliwy sposób otworzono mi oczy! Nie masz nic, ojcze! Jesteś bankrutem! Ten cały dobrobyt i blichtr, jaki nas otacza jest jeno mydleniem ludziom oczów! W „Atobudzie“ utonęły dawno pieniądze udziałowców, próżno szukasz kapitałów, aby wykończyć budowle i lada chwila grozi nietylko ruina, lecz i skandal...
— Boże! — jęknął Grąż, chwytając się za głowę — Kto... Kto ci to wszystko powiedział?
Stał oparty o ścianę, oddychając ciężko, jakgdyby u jego stóp rozwarła się niespodzianie przepaść. Jeżeli zamierzał niedawno sam wyznać to wszystko Kolbasowi, prawda wypłynęłaby na wierzch mniej ostro, mniej brutalnie. Poczuł się bezpowrotnie zgubiony, a bodaj po raz pierwszy w życiu doznał tak wielkiego przygnębienia, że nie miał chęci, ani dalej kłamać, ani się bronić. A ten cios, najdotkliwszy cios spotkał go z czyjej dłoni? Syna, którego ukochał nad życie i dla którego marzył o tak świetniej karjerze.
— W tych warunkach — mówił dalej w podnieceniu — wciąganie pana Kolbasa do „Atobudu“ jest nieuczciwe! Ja pierwszy nie zgodzę się na to i niechaj wie, jak się sprawa istotnie przedstawia! Ojcze! Póki czas zawróćmy ze złej drogi! Sprzedajmy wszystko, co mamy, ograniczmy się jak najbardziej, wyrzeknijmy się tego przeklętego dostatku! Może uda nam się jakoś wszystko z wierzycielami ułożyć, ja pierwszy stanę do pracy, jako prosty robotnik! Będziemy biedakami, lecz biedakami uczciwymi!...
— Za późno... — szepnął Grąż, nie odrywając rąk od czoła. — Za późno...
Twarz Kolbasa, który w milczeniu obserwował tę całą scenę, przybrała nagle surowy wyraz.
— Więc to prawda? — zapytał, podchodząc do Grąża.
Tamten tylko skinął powoli głową.
— Więc prawda! — wyrzekł. — Nie masz odwagi teraz zaprzeczyć słowom syna! A jeszcze kilkanaście minut temu zapewniałeś mnie o kwitnącym stanie interesów „Atobudu“. Twierdziłeś, że bezpiecznie mogę włożyć doń pół miljoma! Znakomite!... Obecnie dopiero, pojmuję prawdziwy sens niektórych półsłówek Ordeckiego.
— Widzisz... — jął mówić Grąż, chcąc napomknąć o niedawnym zamiarze wyznania całej prawdy krewniakowi. — Ja... ja...
— Ty sam chciałeś mi to powiedzieć? — przerwał coraz więcej oburzony Kolbas — Kiedy? A sfałszowane bilanse? A kłamstwa Matakiewicza? Czułem, że w tym „Atobudzie“, coś niedobrego się święci i dlatego nie miałem ochoty poważnie się angażować, ale żeby do tego stopnia...
Nie dodawał, iż nie spodziewał się nigdy, by Grąż był do tego stopnia przewrotny. Zaczerwieniony z gniewu, chodził wielkiemi krokami po gabinecie, podczas, gdy dyrektor bełkotał zgnębiony:
— Zrozum... zrozum...
Kolbas przystanął przed nim i energicznie potrząsnął głową.
— To rozumiem — wyrzekł — iż zastawiałeś na mnie pułapkę, z której, dzięki nieprzewidzianemu zbiegowi okoliczności, wyjść mi się udało! Wstyd! Już twój syn jest daleko uczciwszy od ciebie!
Dżordżo, tymczasem złamanym głosem szeptał:
— Ja, uczciwszy od ojca? Jestem łotrem nad łotrami! Cóż uczyniłem z mem życiem? Grałem, bawiłem się, wyrzucałem pełnemi garściami pieniądze! By nadal móc udawać pana i hulać, gotów byłem poślubić Peggy, nie wiedząc nawet jak wygląda! Garbatą i ułomną! Czyż wolno mi myśleć teraz o podniesieniu się z upadku? Za późno... za późno... Wszak posunąłem się do fałsz...
Urwał. Może nie wszystkie jego słowa, a szczególniej ostatnie, dobiegły słuchu polsko-amerykańskiego miljonera, gdyż Dżordżo wymówił je niezwykle cicho, lecz taka biła z nich rozpacz i taka serdeczna męka, że Kolbas, który w gruncie rzeczy miał dobre serce, odparł:
— Niech ci dzisiejsza rozmowa posłuży za straszliwą naukę, chłopcze! I pamiętaj! Dla kogoś kto ma silną wolę, nigdy nie bywa za późno! Wszyscyśmy zaczynali z niczego!
W gabinecie zaległa przykra, kamienna cisza. Podobną ciszę obserwować można w sądowych salach, gdy oskarżeni, którym wina została całkowicie udowodniona, oczekują w napięciu druzgoczącego wyroku.
Nie wiadomo, jak zakończyłaby się ta cała scena i co ostatecznie Kolbas oświadczyłby Grążowi, gdyby wtem nie zaszedł nieoczekiwany wypadek.
Drzwi gabinetu rozwarły się niespodzianie i weszli doń Peggy wraz z Ordeckim.
— Wy? — zawołał Kolbas, zdumiony.
W rzeczy samej, tak był przejęty toczącą się w pokoju dramatyczną rozmową, że nie posłyszał nawet zbliżających się kroków. Ordecki bowiem nie dzwonił, a otworzył drzwi biura swym kluczem i wraz z Peggy, bez uprzedniego oznajmienia, udał się natychmiast do gabinetu.
I oni przybyli wprost z mieszkania Wendenowej, domyślając się, że po wyjaśnieniach O‘Briena, pośpieszył tam Dżordżo. Ale ten, zanim zdobył się na swe tragiczne zeznanie, długo krążył po ulicach, oni zaś przyjechali bezpośrednio. Dlatego też, zaledwie kilkunastominutowa przerwa dzieliła jedno przybycie od drugiego.
— Wy? — powtórzył Kolbas, mierząc zdziwionym wzrokiem to córkę, to inżyniera.
Peggy spojrzała na wzburzoną twarz ojca, później na Grąża, który na jej widok, chcąc ukryć zmieszanie, odwrócił się i podszedł do okna, wreszcie na Dżordża. Ten siedział obecnie złamany na krześle, zakrywając twarz rękami, w jakiemś odrętwieniu, z którego nie wyrwało go nawet, nieoczekiwane pojawienie się kuzynki.
— Powiedziano mi w domu, ojcze, — wyrzekła najspokojniej, niby nic nie zaszło — że jesteś w biurze! Przyszłam więc, odwiedzić cię!
Kolbas dziwnie popatrzył na Peggy.
— Nie mam pojęcia — odparł — skąd się tu wzięłaś i czemu przybyłaś w towarzystwie inżyniera Ordeckiego! Ale rad jestem, że cię widzę! W najbliższej przyszłości powracamy do Ameryki, a dziś jeszcze przeniesiemy się od państwa Grążów do hotelu.
Uśmiech zaigrał na wargach Peggy.
— Do hotelu? Powracamy do Ameryki? Thank you very much! Dziękuję bardzo! Wcale mi się ten projekt nie podoba! Cóż takiego się stało?
— Zaszły pewne wypadki...
— Wypadki? Więc nie chcesz, papo, wejść jako wspólnik do „Atobudu“?
Miljoner rozłożył ręce.
— Niestety...
— It is a pity! Szkoda! Porzucasz taki dobry interes?
— Może! — mruknął Kolbas, nie chcąc w obecności Ordeckiego wdawać się w przykre wyjaśnienia.
Ale Peggy nagle zawoła energicznie.
— Skoro ty nie chcesz, papo, to ja wejdę w charakterze wspólniczki! Posiadam pewne kapitały po matce i nie możesz mi zabronić, żebym niemi dobrowolnie rozporządzała! Wszak, potrzeba pół miljona? Mogę, zdaje się, dysponować podobną sumą?
Kolbas przywykł do różnych kaprysów córki i rzadko kiedy przeciwstawiał się im. Tym razem, jednak z gniewem rzucił:
— Oszalałaś?
— Wcale nie oszalałam! Przecież „Atobud“ przedstawia bardzo poważne widoki rozwoju? Prawda, panie inżynierze?
Spojrzała wprost w oczy Ordeckiemu, a Grąż, który odwrócony plecami, przysłuchiwał się tej całej rozmowie, również dochodził do przekonania, że Peggy uległa niespodziewanemu atakowi obłędu. Z jej to głównie przyczyny nie doszedł do skutku znakomicie obmyślany „plan“, dzięki jej dziwacznemu postępowaniu z Dżordżem, cała sprawa zakończyła się skandalem i niemiłemi rewelacjami. A obecnie, gdy prawda wypłynęła na wierzch, gdy groziła ruiną, a może więzieniem, przybywała, by drwić jeszcze z niego i proponować rzekome uczestnictwo w „Atobudzie“. Ordecki zaś miał być tym, który wyrażał opinję. Cóż mógł powiedzieć Ordecki? O ile przedtem, liczył się jeszcze Grąż, że Kolbas, ulituje się nad nim, zatuszuje całą historję, o tyle obecnie lękał się, że inżynier, powiadomiony o wszystkiem, zgubi go bezpowrotnie, podając kompromitujące szczegóły do wiadomości publicznej.
Z natężeniem też oczekiwał na odpowiedź, a słowa, jakie usłyszał, napełniły go zdumieniem.
— Cóż! — rzekł Ordecki — Stale twierdziłem, że „Atobud“ jest dobrem przedsiębiorstwem i gdyby znalazły się pieniądze, potrzebne na wykończenie budowli, w przyszłości mogłoby dawać znaczne dochody! Tylko...
Grąż odetchnął głęboko. Więc Ordecki nie zamierzał go zgubić? Nic już teraz nie pojmował. Ale, co znaczyło jego zastrzeżenie.
— Tylko — mówił dalej inżynier — należy kierownictwo interesu powierzyć komuś innemu! Dyrektor Grąż jest zbyt przepracowany... Może, dzięki temu, naraził ostatnio „Atobud“ na straty!... Gdyby ktoś inny stanął na czele firmy, wkładając jednocześnie sumę wymienioną przez pannę Kolbasównę, mam wrażenie, że „Atobud“ wybrnąłby ze swoich kłopotów.
Oczy dyrektora rozszerzyły się niepomiernie, a twarz z kredowej stała się purpurowa. Powoli stawało mu się jasne... Sprawy niesposób było załatwić delikatniej.
Tymczasem Dżordżo, niby tknięty prądem elektrycznym, nagle oderwał ręce od twarzy i porwał się ze swego miejsca.
— Peggy? — zawołał. — Ty... ty... po tem wszystkiem?...
— Cicho, Dżordżo! — rzekła szybko, pragnąc ukryć przed ojcem sceny, jakie się odbyły w mieszkaniu Wendenowej, bo zapewniwszy sobie milczenie Dymskiego, sądziła, że udział Reny w „artystycznych zebraniach“ uda się zatuszować. — Cicho! Dziś są takie czasy, że kobiety decydują o interesach, a mężczyźni winni ich słuchać!
Zrozumiał — i powoli wyszeptał:
— Ty... naprawdę... jesteś aniołem!
Również i Kolbas, który wciąż z pod oka obserwował swą córkę, pojął, że wie ona daleko więcej, niźli chce powiedzieć i zarówno ona, jak i Ordecki są wtajemniczeni we wszystko, a tylko z jakichś niezrozumiałych względów pragną ratować „Atobud“ i Grążów. Choć ździwiło go to nieco, gdyż w dotychczasowem postępowaniu Peggy nie zdradzała zbytniego sentymentu ani dla swych krewnych, ani dla Dżordża, nie śmiał jej oponować, przywykły stale ustępować córce we wszystkiem, mając do niej całkowite zaufanie. Zresztą, słowa Ordeckiego były najlepszem zapewnieniem, że Peggy nie działa lekkomyślnie.
— Skoro sobie tego życzysz — oświadczył — nie będę się sprzeciwiał! Pozostaniemy w Polsce i włożę swoje kapitały do „Atobudu“! Ale pod warunkiem, że kierować będzie pan Ordecki!
Podbiegła do ojca i ucałowała go serdecznie w oba policzki.
Tymczasem dyrektor, jakby ocknął się z przygnębienia. Czuł, że jest uratowany — on i cała rodzina. Aczkolwiek, ratunek ten odbył się nie tak, jak poprzednio sobie ułożył, bo i kosztem ambicji i kosztem utraty stanowiska — nie czuł teraz o to żalu. W jego duszy, pod wpływem głębokiego wstrząsu budziły się uczucia lepsze, poczynał pojmować, że przyjaźń i szacunek ludzki czasem więcej znaczy, niźli nieuczciwą drogą zdobyte miljony. Stał się starym Grążem, który przed wielu laty, potrafił ciężką pracą własnych rąk zarabiać na kawałek chleba.
— Janku! — rzekł, szczerze przejęty, nieco drżącym głosem, podchodząc do Kolbasa. — Czasem w milczeniu kryje się więcej, niż w najbardziej wymownych słowach! Czy zechcesz podać mi rękę? Ja również potrafię, choć stary już jestem, zacząć życie na nowo!
Kolbas popatrzył mu prosto w oczy i zawahał się chwilę. Ale we wzroku Grąża musiał przeczytać coś takiego, co napełniło go otuchą.
— W każdym wieku leży w naszej mocy uczynić życie dobrem i pożytecznem, lub też złem i bezowocnem! — odparł i pochwyciwszy dłoń Grąża, uścisnął ją mocno.
Grąż, zkolei, powoli zbliżył się do Ordeckiego. Rozumiał, że jemu w znacznej mierze zawdzięcza swe ocalenie.
— Nie wiem, jak mam panu dziękować! — wymówił. — Nigdy nie miał pan do mnie przekonania, lecz może w najbliższej przyszłości zmieni pan zdanie!
Ordecki, ledwie ukrywając przymus, dotknął ręki Grąża.
— Nie uczyniłem tego, właściwie, dla pana! — mruknął. — Raczej dla panny Peggy... i Reny...
Choć zdanie brzmiało trochę zagadkowo, nie miał czasu dyrektor nad niem się zastanawiać, bo w tejże chwili Peggy zawołała z triumfem:
— Więc skoro wszystko ułożyło się pomyślnie, możemy zmienić temat! Muszę zakomunikować niezwykle ważną wiadomość! Inżynierowi Ordeckiemu udało się pochwycić moralnego sprawcę śmierci jego żony! Jest to łotr nad łotrami i znajduje się już w więzieniu!
— Któż, taki? — zawołali jednocześnie Grąż i Kolbas.
— Nasz wspólny znajomy! „Hrabia“ O‘Brien! Mam wrażenie, że i ja przyczyniłam się nieco do jego zdemaskowania!
— Ach!
Choć Grąż był rad, że wykryty został prawdziwy winowajca, mimowoli pochylił czoła. Niemiłem echem odbiły się w jego duszy stare wspomnienia. Czyż i w tej sprawie nie zawinił ciężko wobec Ordeckiego, człowieka, który mu się taką szlachetnością odpłacał?
Rumieniec wstydu oblał policzki dyrektora i nie śmiał podnieść oczów na inżyniera. Jednocześnie jednak poczynał pojmować pobudki, kierujące czynami Peggy, które dotychczas wydawały mu się niezrozumiałe...

Nieco później, kiedy Dżordżo pozostał sam na sam z kuzynką, wprost zapytał:
— Peggy! Odpowiedz mi szczerze, co skłoniło cię do tego, abyś w podobny sposób postąpiła?
Jęła się śmiać.
— Stupid boy! Ach, ty głupi chłopcze!
— Nie rozumiem! — mówił dalej. — Właściwie, po tem, co zaszło, nie powinnaś nawet spojrzeć na mnie!
Nagle spoważniała.
— Czyż nie domyśliłeś się — filuterne błyski przemknęły w jej źrenicach — że to, coś przyjmował za ekscentryczne wybryki rozkapryszonej, bogatej panny było jeno próbą? Że jadąc do Polski zdążyłam zebrać najdokładniejsze wiadomości o twoich przyzwyczajeniach i charakterze? Że wiedziałam, iż pan Dżordżo lubi hulać i marnować pieniądze. I nie zwiodły mnie, wygłaszane przez ciebie hasła o cnocie i skromnym trybie życia! Że przypuszczałam, iż toniesz po uszy w długach, a ratować się pragniesz bogatym ożenkiem! Toć nawet „rewelacja“ tego łajdaka O‘Briena o czeku — przepraszam, że o niemiłej historji wspominam — nie była dla mnie niespodzianką! Przygotowana byłam na to... Więcej powiem ci jeszcze. Ten nieszczęsny czek, od wczoraj, znajduje się w mojem posiadaniu...
— Niemożebne! — zawołał, zdumiony.
— Tak! — wyjaśniła. — Bo zacny pan Bierkugel, który łączy swój zawód lichwiarza z procederem szantażysty, zwrócił się do mnie wczoraj bezpośrednio, dając do zrozumienia, choć nie upłynął termin, że posiada twój „niezbyt wyraźny“ czek i zapytuje, czy prawdą jest, że zamierzam wyjść za ciebie, zamąż...
— A to łotr! — zawołał.
— Wnet zrozumiałam, o co chodzi! A ponieważ posiadam kilka tysięcy dolarów oszczędności, wykupiłam czek, bez wahania! Nie obawiaj się więc, Dżordżo! Żadna przykrość ci nie grozi!
— Peggy... Peggy... — bełkotał.
Ona uśmiechała się coraz bardziej zagadkowo.
— Zapewne zaciekawia cię — jęła mówić dalej — czemu w ten sposób postąpiłam! Och, nie sądź, bynajmniej, że uczyniłeś na mnie piorunujące wrażenie i jesteś moją pierwszą i wielką miłością! — tu jej policzki rozczerwieniły się nieco — My first and dear love! Tylko... Stale marzyłam, aby osiąść w Polsce, a gdy ojciec jął napomykać o tobie, w mojej główce ułożył pewien obraz przyszłego szczęścia! Niestety, później napływać zaczęły niepochlebne wiadomości i zrodziło się rozczarowanie... Ale, poznawszy cię osobiście, nabrałam przekonania, że gorszą urobiono ci opinję, niźli jest w istocie. Umyślnie draźniłam twą zazdrość O‘Brienem i stwierdziłam, że posiadasz odwagę i ambicję! Grunt więc dobry, lecz spaczony przez rożne naleciałości i wychowanie! Ale, gdyby zeskrobać tę powłokę złotego młodzieńca, mógłby być jeszcze z ciebie człowiek, Dżordżo...
Przerwał gwałtownie.
— Uwierz, uwierz, Peggy, — wyrzucał z siebie szczerą spowiedź — że odkąd cię poznałem, nastąpił we mnie dziwny przewrót! Pokochałem cię pierwszą prawdziwą, czystą miłością, a jednocześnie pojąłem, że jestem ciebie niegodny! Nie, mnie nie obchodziły twoje miljony, pragnąłem jedynie twojej miłości! A jak mi wstyd było, żem ongi polował na twój majątek! Mojem sercem targał gniew i rozpacz, kiedy czule przemawiałaś do O‘Briena, a jednocześnie powtarzałem sobie w duchu, że zasłużona spotyka mnie kara! Gardziłem sam sobą, gardziłem swem dotychczasowem życiem, marzyłem, by stać się człowiekiem mocnym, prawdziwym twoim towarzyszem! Ale, przeszłość wlokła się za mną! Wreszcie powiedziałem sobie, niech się dzieje co chce, byle skończyć z tem bagnem... Przygotowany byłem na najgorsze, nawet na więzienie, bo każdy musi ponieść karę za popełnione winy! Tyś ocaliła mnie, w sposób więcej niż szlachetny! Sam nie wiem, czy ci mam dziękować, czy się tego wstydzić! Ale, postępowanie twoje, mimo wszystko, świadczy, że żywisz dla mnie jakieś cieplejsze uczucie! Nie odtrącaj mnie, Peggy! Czy i nadal... no choćby... tylko na twoją przyjaźń mogę liczyć?
Teraz jej twarzyczka przybrała wyraz prawie surowy.
— Nie sądź, — odrzekła — iż cała ta historja jest powtórzeniem jakiegoś sensacyjnego filmu! Bohaterka wyciąga bohatera z trzęsawiska, w którem grzązł dotychczas, by przejść do porządku dziennego nad wszystkiem, co się działo poprzednio, wyjść za niego za mąż i osypywać go złotem! Twardą pracą musisz odkupić twoje lekkomyślności i nie zapominaj, że jesteś moim dłużnikiem!
— Nie lękam się najcięższej pracy!
— Jeśli zgodzisz się zacząć od początku, jeśli przyjmiesz choć najskromniejszą posadę w biurze, pod twardą ręką Ordeckiego, zmienię o tobie zdanie. Pracuj i postępuj tak, jak pracował i postępował mój ojciec!
— Nie cofnę się przed niczem! — zawołał ze szczerem przekonaniem. — A z moich zarobków będę spłacał dług, który tak wspaniałomyślnie za mnie pokryłaś.
— Słowa — wyrzekła — nic nie znaczą, jeśli nie są poparte czynem! Daj dowód, żeś się zmienił! A o ile — tu nagle głos Peggy stał się dziwnie miękki i ciepły — przerodzisz się z Dżordża na energicznego, stanowczego pana Jerzego... Ja... ja... zaczekam na ciebie...
— Jesteś aniołem! — wyszeptał.
Przypadł do niej, pochwycił drobną rączkę i jął osypywać ją pocałunkami. Nie broniła mu tego wcale.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.