Salon baronowej Wiery/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Salon baronowej Wiery
Wydawca Tow. Wyd. „Prasa Współczesna“ s. o. o.
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ST. A. WOTOWSKI
SALON
BARONOWEJ WIERY
POWIEŚĆ SENSACYJNA
WARSZAWA
TOW. WYD. PRASA WSPÓŁCZESNAS. O. O.


ODBITO CZCIONKAMI
ZAKŁ. DRUKARSKICH
W. PIEKARNIAKA
WARSZAWA
ORDYNACKA 3





ROZDZIAŁ I.
Tragiczna zagadka.

Młoda kobieta zdradzała od paru chwil coraz większe zdenerwowanie.
— Ależ zapewniam cię — wyrwał się z jej ust, niecierpliwy okrzyk — że nie robię nic złego!
Siedzący naprzeciw czterdziestoletni, szpakowaty, wygolony mężczyzna o rozumnej i energicznej twarzy lekko potrząsnął głową.
— Nie mówię, że robisz coś złego — odparł. — Lecz twe postępowanie od pewnego czasu jest zbyt lekkomyślne! Te ciągłe dancingi, zabawy z przyjaciółkami... Wczoraj znów wróciłaś nad ranem...
— Ach, tak jakoś się złożyło...
— Może... W każdym razie nie o takiej marzyłem żonie! I ty jeszcze przed paru miesiącami byłaś inna!
Słowa te zabrzmiały dość ostro w luksusowo urządzonym gabinecie. Rozmowa toczyła się pomiędzy czarującą, złotowłosą panią Lili Ordecką i jej małżonkiem Aleksandrem, vicedyrektorem jednego z towarzystw akcyjnych, stołecznych.
Snać pani Lili poczuwać się musiała do winy, bo powolutku podeszła do wielkiego klubowego fotelu, w którym zajmował miejsce jej mąż — i oparłszy się, jęła go delikatnie głaskać po włosach.
— Nie gniewaj się Olku! — wybiegł z jej ust cichutki szept — Ja się zmienię! Poprawię...
Tyle przymilnej pieszczoty grało w ruchach i głosie młodej kobiety, że Ordecki, czyniąc sobie w duchu wymówki, że może zbyt ostro z żoną postępuje, już chciał ją porwać w swe ramiona i obsypać szeregiem pocałunków, gdy w tem wzrok jego padł na ręce młodej kobiety.
— Nie masz dziś biżuterji??? — zapytał zdziwiony — ani pierścionka, ani bransoletki, ani zegarka?
Pani Lili, jak każda prawdziwa kobieta bardzo lubiła klejnoty i błyskotki. To też otrzymawszy kolejno od męża piękny, parokaratowy, brylandowy pierścień, następnie kosztowną platynową ze szmaragdami bransoletkę i nie mniej cenny zegarek, nie rozstawała się z temi błyskotkami nawet na chwilę. Teraz, posłyszawszy zapytanie, zaczerwieniła się gwałtownie.
— Ach... bo... — jęła coś bąkać.
— Może zgubiłaś? — wpił się w nią wzrokiem, gdyż uderzyło go jej zmieszanie.
— Nie... nie zgubiłam... — Lili miała prawie łzy w oczach — Tylko... na tualecie...
— Zostawiłaś u siebie na tualecie?
— Tak... to jest... nie...
— Nic nie rozumiem!
Potarła ręką czoło, starając się tym gestem pokryć niepokój.
— Głupstwa plotę! — wymówiła, opanowywując się z całej mocy — Zostawiłam je u Zuli Słodowskiej...
— U Zuli Słodowskiej? Twojej przyjaciółki, z którą chodzisz po dancingach? W jakim celu?
— Zapomniałam! Byłam u niej dziś rano, myłam ręce i... Musiałam położyć na umywalni! Ale chyba nie zginęły! Zula schowała je napewno!
Zdumiewał się coraz więcej!
— I ty — mówił — która dawniej bez tych cacek nie mogłaś wytrzymać paru minut, wcale tem się nieinteresujesz, co z niemi przez szereg godzin się stało? Powiadasz, że pozostawiłaś je rano, a teraz — spojrzał na zegarek — blisko siódma wieczór... Nie posłałaś zapytać się do Zuli? Przecież te klejnoty przedstawiają wartość wielu tysięcy...
Zaśmiała się nieszczerze.
— Widzisz, jaka robię się roztargniona! — jęła szybko tłumaczyć — Brak kosztowności teraz dopiero spostrzegłam sama! I przypomniałam sobie, gdzie pozostały! Lecz zapewniam cię, że przepaść nie mogły i nikt ich nie ukradł! Zula, na nieszczęście niema telefonu, pojadę więc do niej natychmiast osobiście i...
Choć całe tłumaczenie się pani Lili, wydało się Ordeckiemu dziwne i mało prawdopodobne, nie śmiał oponować. Może, zresztą, żona nie kłamie. Może istotnie, przez roztargnienie pozostawiła biżuterję u przyjaciółki.
— Czy mam pojechać z tobą? — zapytał.
— Nie... nie.. — odrzekła prędko — Pocóż mam cię odrywać od pracy? Miałeś przejrzeć jakieś papiery. Załatw swoją robotę, ja za pół godzinki najdalej powrócę, to razem wyjdziemy na spacer. Bo Lili od dziś stanie się bardzo grzeczna i nigdzie swemu panu i władcy wieczorami uciekać nie będzie.
Złożyła na jego czole szybki pocałunek, poczem wybiegła do sypialni. Posłyszał szelest nakładanego ubrania, później stuk zatrzaskiwanych drzwi. Pani Lili pobiegła do swej przyjaciółki.
Pozostał sam i chcąc skrócić sobie chwile oczekiwania powstał z fotela i i zbliżył się do biurka, aby zająć się robotą, o której wspominała żona. Już rozłożył wyciągnięte z teki papiery i miał zagłębić się w ich treść, gdy wtem nad sobą posłyszał cichy szept.
— Proszę pana!
— Cóż takiego? — drgnął lekko i spojrzał w stronę, skąd dobiegł go głos.
W drzwiach stała Małgorzata, stara służąca, więcej jeszcze niż służąca, bo piastunka dawna Lili, fanatycznie do niej przywiązana.
— Chciałam panu coś powiedzieć — mówiła teraz poufale stara — ale nie śmiałam przy pani! Bo to o panią, o moją dawną panienkę Lilę chodzi...
— Cóż takiego się stało — powtórzył zaniepokojony.
Starowina podeszła bliżej o parę kroków i wyrzuciła prędko z siebie, jakby się pozbywając wielkiego ciężaru z serca:
— Pani od wczoraj, kiedy pana w domu niema, ciągle płacze i rozpacza, jak żeby ją spotkało najgorsze nieszczęście...
— Rozpacza? — podniósł ze zdziwienia wysoko brwi do góry — Z jakiego powodu?
— Nie wiem... nie wiem... — mruknęła Małgorzata — Sama chciałabym wiedzieć! A jak chciałam Lilę pocieszyć, rozpytać, strasznie się na mnie rozgniewała i kazała wyjść z pokoju. Nigdy jej takiej nie widziałam, bo kocha mnie przecież, jak drugą matkę... Może pan prędzejby doszedł, co jest pani, bo mnie starą to trapi i boli... Przeczuwam nieszczęście...
— Dziwne, bardzo dziwne! — wyrzekł w zamyśleniu sam do siebie i ciężko opuścił się na krzesło za biurkiem.
Małgorzata postała jeszcze chwilę, lecz widząc, że Ordecki siedzi, zatopiony w myślach własnych i nie odzywa się do niej ani słówkiem, kaszlnęła parę razy, poczem odeszła, potrząsnąwszy kilkakrotnie z niezadowoleniem głową.
Niewesołe go trapiły przeczucia. Kiedy mniejwięcej przed rokiem żenił się z Lili, do szaleństwa w niej zakochany i pociągnięty jej urodą, czyż mógł przypuścić, że tak prędko zachmurzy się horyzont ich szczęścia? Lili była panną biedną, lecz z zacnej rodziny i sądził, że znajdzie w niej nietylko piękną kobietę, lecz i oddaną towarzyszkę. Tymczasem...
Co znaczy jej obecne postępowanie? Te ciągłe zabawy, hulanki do rana po dancingach? Dwuznaczne przyjaciółki? I te napady smutku i ta niezrozumiała historja z biżuterją? Zawiódł się na Lili. Czy jest to tylko pusta istota, spragniona szału i rozrywek? A potem sama ich się wstydzi? Bo dziś, jakby zaznaczyła swą skruchę.
Nie, dalej trwać nie może stan podobny. Skoro Lili tylko powróci, natychmiast rozmówi się z nią szczerze...
Chcąc odpędzić przykre myśli, Ordecki zagłębił się w leżące przed nim papiery. Szybko je przeglądał coś w nich notował. Niezadługo tak pochłonęły go one, że dopiero zapadający mrok przerwał mu tę robotę.
Wtedy drgnął.
Było lato. Przez otwarte okna wpadały fale dusznego, parnego lipcowego powietrza, a wraz z niem i pierwsze blaski latami ulicznych. Już tak późno? Po dziewiątej. Pracował blisko dwie godziny. A Lili jeszcze nie wróciła?
Poczuł nagle wyrzut sumienia. A nuż kto ze służby skradł u Słodowskiej biżuterję i Lili jest narażona na przeróżne przykrości? Pocóż inaczej siedziałaby tak długo? Jego obowiązkiem jest pójść i jej pomóc.
Nie namyślając się, pochwycił kapelusz oraz laskę i wybiegł z domu. Znał, na szczęście, adres Słodowskiej. Mieszkała na Złotej, podczas, gdy Ordeccy na Żórawiej wynajmowali mieszkanie.
Choć z Żórawiej na Złotą droga niezbyt daleka nie mógł pohamować swej niecierpliwości i wskoczył do pierwszej napotkanej taksówki. Samochód pomknął szybko i rychło się znalazł przed wskazaną kamienicą.
Ordecki paru susami wpadł na pierwsze piętro i zadzwonił.
— Czy zastałem panią Słodowską? — zapytał, nie poznając w półmroku przyjaciółki Lili, która sama otworzyła mu drzwi.
— To ja! — odrzekła — A, pan Ordecki! Cóż pana sprowadza o tak późnej porze? Jakieś zlecenie od żony?
— Przecież Lila jest u pani!
— Lila u mnie? — niekłamane zdziwienie zabrzmiało w głosie wysokiej, przystojnej, trzydziestoletniej, nieco wyzywająco umalowanej kobiety — Na oczy jej nie widziałam!
— Nie widziała pani? — wybąkał — A biżuterja. Te kosztowności, które miała tu pozostawić?
— Lili pozostawiła u mnie kosztowności? — wzruszyła ramionami piękna pani — Jakie? Nic o tem nie wiem! Powtarzam panu, że nie widziałam pańskiej żony...
Choć Ordecki poczuł, że gorąca fala krwi uderza mu do serca, dalej nie nalegał, nie chcąc się ośmieszać! Aby zatuszować niemiłą scenę, przymuszając się do naturalnego tonu, wymówił:
— Widocznie, pomyłka. Źle zrozumiałem... To wczoraj byłyście panie razem na dancingu?
Pani Słodowska uśmiechnęła się lekko.
— Również i wczoraj nie byłam z Lilą na dancingu! Cały wieczór spędziłam w domu. Czy pan przybył do mnie po wywiad — zagadnęła ironicznie — Niestety, żadnych informacyj udzielać nie potrafię!
— Ach, nie... nie... — mruknął zły i zażenowany — Nie przybyłem po wywiad! — Wynikło nieporozumienie! Stokrotnie przepraszam za najście i uciekam! Dobranoc!
Zbiegł ze schodów, jak oszalały i napół przytomny pędził ulicą, potrącając po drodze przechodniów.
A więc Lila okłamała go bezczelnie. Twierdziła, że wieczory, gdy on jest zajęty pracą biurową, spędza u Słodowskiej, a ta nie widziała jej wcale. Dziś wymknęła się z domu, pod pozorem odszukania zapomnianej biżuterji. Co znaczy ta historja z klejnotami? Pretekst?
Nagle straszliwe podejrzenie zrodziło się w duszy Ordeckiego. Lila ma kochanka i z nim spędza cały czas, a on w swem zaślepieniu nie spostrzegł tego dotychczas, ufając jej bezgranicznie, wciąż zapracowany, w pogoni za pieniędzmi. Za mało uwagi poświęcał żonie! Tak, bezwzględnie ma kochanka! Kto wie, może zamierza z nim uciec, wogóle porzucić domowe ognisko? Bo całe jej postępowanie jest więcej niż dziwne, a ostatnio nie krępuje się niczem! Nie wątpliwie rzekomo skradziona biżuterja, posłuży na pokrycie kosztów ucieczki.
Ordecki wbiegł do pierwszej napotkanej cukierni i stamtąd zadzwonił do domu. Niestety, niewesołą posłyszał odpowiedź.
— Pani niema — zabrzmiał głos Małgorzaty — jeszcze nie wróciła, a to już po dziewiątej! Nie wiem, co to znaczy? Czy mam czekać z kolacją?
Cisnął słuchawkę, nie raczywszy nawet odpowiedzieć Małgorzacie. Teraz nie miał już najlżejszych wątpliwości.
Lili uciekła! Tak, jak wyszła w jednej sukience! Zabrawszy tylko klejnoty ze sobą.
Chłodny pot zrosił czoło Ordeckiego. Więc wszystko przepadło, wszystko skończone. Nie wiedział teraz, co dręczy go bardziej, czy myśl że został tak podle, nikczemnie oszukany, czy rozpacz, że znikło jego ukochanie, jego jedyne szczęście na świecie.
Poczuł dokoła straszliwą pustkę i poczuł się okropnie samotny.
Do domu nawet nie chciał wracać. Po co? Aby ujrzeć pokoje, w których każdy sprzęt przypominał Lilę, pokoje przepojone wonią jej perfum, zda się aromatem jej ciała, pełne jej fotografji i drobiazgów? Aby odpowiadać na denerwujące zapytania Małgorzaty; ukrywać przed starowiną potworną prawdę? Nie... Po stokroć, nie...
Blady, zmieniony, błędnie tocząc wzrokiem dokoła, jął się teraz błąkać ulicami, wprost przed siebie, bez celu. Widział, jak wskazówki zegarów znaczyły jedenastą, potem północ, później pierwszą, lecz nie czyniło to na nim wrażenia. Parę razy tylko zachodził do jakichś cukierni czy barów, by dzwonić do domu.
A gdy ostatni raz dzwonił, li tylko, aby uspokoić swe sumienie, bo był przekonany, że Lili do domu nie wróci, dobiegły go słowa starej służącej, na których dźwięk aż zadrżał:
— Jest pani! Od kilku minut... Niech pan, zaraz wraca, bo coś niezwykłego z nią się dzieje!
Pędził teraz na Żórawią, jak oszalały. Nie spostrzegł nawet, gdy zbliżył się do własnego domu.
Raptem posłyszał, że na górnem piętrze kamienicy z trzaskiem otwiera się okno.
W zasadzie, nie było w tem nic tak dalece dziwnego, lecz ten trzask wydał się Ordeckiemu złowróżbny.
Zapomniawszy na chwilę o własnych troskach, zaciekawiony spojrzał w górę.
Spojrzał i okrzyk przerażenia mimowolnie wydarł mu się z gardła.
Bo scena, jaką ujrzał, każdego mogła napełnić grozą.
Na parapecie okna na trzeciem piętrze, majaczyła jakaś niewyraźna postać w bieli i widocznie gotowała się do samobójczego skoku.
— Boże! — zawołał nieludzkim głosem, ale było już zapóźno.
W tejże chwili zobaczył, jak owa zawieszona na oknie postać runęła w dół i posłyszał głuchy odgłos, uderzającego o chodnik ciała.
— Straszne! — jęknął — Może jeszcze żyje?
Paru susami znalazł się na miejscu katastrofy. Wpił się wzrokiem w sztywniejące ciało. Była to młoda kobieta, spoczywająca obecnie nieruchomo. Choć śmierć nastąpiła momentalnie, upadek nie zniekształcił rysów jej twarzy.
Pochylił się bliżej.
— Lilka! — ryknął nagle, chwytając się za głowę — Ty Lilko, odebrałaś sobie życie?
Tak, nie było najlżejszej wątpliwości! Przed nim leżał trup jego żony.
Niezadługo, spokojna ulica zaroiła się od tłumu gapiów i przypadkowych przechodniów. Mdło błyskały latarnie uliczne, oświetlając tę ponurą scenę. A wśród zgorączkowanego i podnieconego tragicznym wypadkiem tłumu, stał Ordecki, nieprzytomny i, odpychając wszystkich od zwłok żony, bezmyślnie powtarzał:
— Odejdźcie! Odejdźcie... Ona do mnie tylko należy... Po śmierci, do mnie... Ach Lilko, Lilko! Czemuś to zrobiła! Co cię skłoniło do tego rozpaczliwego kroku?... Powiedz?... Czyż nie kochałem cię nad życie?...




ROZDZIAŁ II.

Niezadługo zwłoki Lili spoczęły w sypialni, w tej samej sypialni, która, ongi była jej chlubą i dumą, gdzie najmniejszy drobiazg przypominał o pełnej do niedawna wesela i pragnącej się wszystkim podobać młodej kobiecie. Leżała teraz, wyciągnięta nieruchomo, na swem koronkowem łożu, a najmniejsza rana, nie świadczyła o tragicznym wypadku. Nic nie zeszpeciło delikatnych rysów twarzy, pozostała jednako, jak za życia piękna. Wydawało się, iż śni przymknąwszy oczy, a tylko bolesny grymas dokoła ust, naprowadzał na myśl, że śni o czemś przykrem i niemiłem.
Ordecki jeszcze nie mógł uwierzyć w nieszczęście, jakie go spotkało.
— Panie doktorze! — zawołał do lekarza, który stał obok łoża — Czy żona, naprawdę, nie żyje? Ona tylko zemdlała, chyba? Ocknie się za chwilę! Lekarz, starszy, siwowłosy mężczyzna, przybyły w kilkanaście minut po wypadku, smutnie potrząsnął głową.
— Nie ocknie się, niestety! — odrzekł — Tu nastąpiła natychmiastowa śmierć!
— Ale przecież najlżejszej rany nie widać! — mówił gorączkowo — Ani kropelki krwi!
Lekarz spojrzał na stojącego nieopodal komisarza policji Dymskiego, który również się znalazł w mieszkaniu Ordeckich, otrzymawszy przez telefon ponure zawiadomienie. Ordeccy należeli do ludzi znanych w Warszawie, a niespodziewane samobójstwo, w tak niezwykłych okolicznościach, stanowiło sensację nie lada.
— Zaszedł niezwykły, z punktu widzenia medycyny, — ciekawy wypadek! — oświadczył lekarz — Choć obrażeń zewnętrznych niema, śmierć nastąpiła momentalnie! Złamanie kręgosłupa! Ot, dowód jedyny — wskazał lekko palcem, dotykając leżącej — Zczerniałe plecy! W tem jedyna pociecha, że pani Ordecka poniosła bezbolesną śmierć!
Ordecki, porwał się, niczem oszalały za głowę — Więc nie żyje! Nie żyje! — wykrzyknął z rozpaczą — Nic już nie przywróci jej życia! Boże, za co spotkał mnie ten cios!
Nie hamując się obecnością mężczyzn, głośno załkał. Zarówno lekarz, jak i komisarz, stali teraz w milczeniu, szanując jego ból. W kącie sypialni pochlipywała tylko cicho Małgorzata.
Nagle Ordecki, starając się opanować z całej mocy, wyszeptał:
— Lecz jeśli nie żyje, jakaż jest przyczyna tej śmierci? Czemu popełniła samobójstwo? Bo ja, niepojmuję jej czynu? Mówcie panowie! Może wy prędzej wyświetlicie tę okropną tragedję?
Komisarz Dymski powoli zbliżył się do nieszczęsnego.
— Pani Ordecka pozostawiła list! — rzekł — Nie wie pan nic jeszcze o nim! Doręczyła mi go Małgorzata! Przeczytałem ów list, nie przez czczą ciekawość, a z obowiązku! Bo tu zachodzić może przypuszczenie zbrodni! Jest on, jednak, tak zagadkowy i mglisty, że przyznaję się, nie pochwyciłem najlżejszej nici... Pan może prędzej...
— Dajcie, dajcie list! — zawołał gorączkowo. Po chwili trzymał w rękach niewielki arkusik papieru, zapisany kilku wierszami. Został on zapewne, skreślony w wielkiem zdenerwowaniu i pośpiechu. Bo litery były powykręcane i nierówne.
Niespokojnie czytał!

Kochany Olku!

Nie wiń nikogo o moją śmierć, ja jedna tylko za nią odpowiedzialność ponoszę! Są rzeczy straszne, o których nawet w takich chwilach pisać się nie chce! Nie dobrze jest, gdy zbyt wiele swobody posiada młoda kobieta! Zapracowany w biurze, chcąc mi stworzyć jaknajwiększy dobrobyt, pozostawiłeś mnie samą, tem przyczyniając się niechcący do mojej zguby... Choć może i tak znalazłabym się w tych ohydnych szponach, w jakich się znalazłam... W szponach szajki! Nie, właściwie tylko jednego człowieka, potwora... Och, potwór to zbrodniarz bez czci i sumienia! Niech będzie przeklęty! Więcej nie dowiesz się nic, Olku! Ale pamiętaj! Nie zdradziłam Cię nigdy i Ciebie tylko jednego kochałam! Daruj mi, jeśli możesz, bo...

— W szponach szajki? W szponach potwora? — powtarzał Ordecki, jak nieprzytomny. — Zbrodniarz jakiś doprowadził, biedactwo, do tego rozpaczliwego kroku? Panie komisarzu! Szukajmy, przetrząśnijmy wszystkie szuflady, może odnajdziemy ślad, któryby nam dopomógł do wykrycia łotra!
Ale Dymski z powątpiewaniem potrząsnął głową.
— Cóż! — rzekł. — Możemy przetrząsnąć starannie całe mieszkanie! Lecz nie sądzę, by drobiazgowa nawet rewizja dała jaki rezultat! Jeśli pańska żona, w najtragiczniejszym momencie, na parę minut przed śmiercią, nie miała odwagi wyznać nazwiska tego, który ją skrzywdził, mniemam, że postarała się również dobrze o to, by zatrzeć wszelkie inne ślady.
— Czemu? Czemu?
— Nie pojmuję! Niezrozumiały jest dla mnie ten lęk! Ale do prawdy docierać musimy inaczej! Może służąca, Małgorzata, zechce nam opowiedzieć szczerze o wszystkiem, co się ostatnio działo?
Ordecki już znalazł się przy Małgorzacie. Ta wciąż stała w rogu pokoju, patrząc błędnym wzrokiem na swą leżącą panię i szlochając cicho. Potrząsnął mocno starą służącą za ramię.
— Małgorzato! — zawołał — Na miłość boską! Mów, mów, co wiesz! Toć, chyba nie pragniesz, by śmierć Lili, którą tak kochałaś, uszła bezkarnie?
Skrzywiła się boleśnie.
— Kiedy ja nic nie wiem! — wyszeptała — Nic... Ja miałabym nie powiedzieć panu? O, niech zginie ten przeklęty łajdak, przez którego popełniło samobójstwo moje, biedne maleństwo...
— Ale — naglił teraz komisarz — może pani Małgorzata nam powtórzy, co zauważyła dawniej niezwykłego w postępowaniu pani? Jakie było zachowanie się pani Ordeckiej, po powrocie, o północy do domu?
— Ostrzegałam przecież dziś wieczór, mojego pana — poczęła — że pani jest zmieniona, nieswoja. Że, gdy zostaje sama w domu, rozpacza i płacze...
— Tak! tak! — powtórzył Ordecki — Przeczuwałem nieszczęście, po ostrzeżeniu Małgorzaty! Lecz Lili już wybiegła z domu... Wcześniej należało to uczynić...
— Ale o co pani chodziło — brzmiała dalej relacja starej służącej — czemu czuje się taką nieszczęśliwą, nie miałam pojęcia! Kiedy ją nieśmiało zapytałam, co jej dolega, odparła mi opryskliwie, bym nie wtrącała się do tego, co mnie nic nie obchodzi... Po raz pierwszy Lili obeszła się ze mną tak szorstko... Wtedy wszystko powtórzyłam panu...
— Lecz, — badał dalej komisarz Dymski — teraz, ostatnio, przed godziną? Nie mówiła nic? Do Małgorzaty? Do siebie? Może pani Małgorzata posłyszała jakie zdanie?
— Zaraz, zaraz, po kolei! — odparła zmarszczywszy w zamyśleniu czoło. — Wszystko powtórzę. Kiedy pani wróciła po północy, zaraz pojęłam, że coś niedobrego się święci. Była wzburzona, zaczerwieniona, oczy błyszczały nienaturalnie. Powiedziałam jej, że pana w domu niema, ucieszyła się wtedy jakby nawet, później kilka minut krążyła niespokojnie po mieszkaniu, wreszcie weszła do gabinetu. Pan zadzwonił. Telefon jest u nas w przedpokoju. Dowiedziawszy się odemnie, że to pan telefonował i niedługo powróci, zmarszczyła czoło i wydawało mi się, że z jej ust padł cichy szept: „więc niewiele mi pozostało czasu“. Później spojrzała na mnie dziwnie i poleciła ostro, abym natychmiast szła do kuchni. Ale ja, udałam tylko, że odchodzę, a pozostałam w sąsiednim pokoju. Przez szparę w drzwiach, mogłam widzieć, co pani robi w gabinecie. Usiadła przy biurku i prędko zaczęła pisać list, o ten list, który panowie czytali...
— A potem? — gorączkowo wykrzyknął Ordecki.
— Potem, pani wstała od biurka i prawie głośno wymówiła, do siebie...
— Co? Co?!
— Tak będzie dobrze!... A w szufladach nic nie znajdą...
— Domyślałem się tego! — mruknął komisarz.
— Na nieszczęście, w tejże chwili, pod mojemi stopami w salonie, gdzie stałam, zatrzeszczała podłoga. Zanim zdołałam się ukryć, pani tam wpadła i zaczęła mi robić wymówki, że ją szpieguję. Nie widziałam pani Lili nigdy jeszcze w takim gniewie! Prędko uciekłam do kuchni...
— O, czemuż nie pozostała Małgorzata! — wyszeptał Ordecki.
Dymski jednak, chciał swe badanie doprowadzić do końca!
— A czy będąc w kuchni, nic więcej nie posłyszała pani Małgorzata?
Stara zawahała się chwilę.
— Nie, nic! Później dopiero stuk otwieranego okna i krzyk na ulicy! Ale o tem panowie wiedzą! Tylko...
— Tylko?
— Mogło mi się wydawać! Że przedtem, na parę minut, pani coś porusza w gabinecie na kominku! Ale to chyba nie ma znaczenia!...
Ordecki i komisarz drgnęli jednocześnie.
— Na kominku? — powtórzył Dymski — Cóż pani Ordecka, przed śmiercią, mogła poruszać przy kominku? Ach — wykrzyknął nagle — czy ona tam nie spaliła jakichś papierów?
Rzucili się z Ordeckim a sypialni w stronę gabinetu. Wślad za niemi pośpieszył, zaciekawiony, lekarz.
Komisarz ukląkł i pochylił się nad ciemnym otworem. Starannie tam szukał.
— Nie omyliły mnie przewidywania! — raptem zawołał — Jest tu kupka popiołu! Ktoś niedawno widocznie spalił listy...
Wyciągał je powoli. Ale, na pierwszy rzut oka były to tylko zwęglone szczątki. Nagle, stojący za nim Ordecki drgnął i nie mógł się powstrzymać od okrzyku:
— Jednak jest ślad...
Śród spalenizny zabłysły naraz dwa maleńkie białe skrawki...
Podbiegłszy do lampy elektrycznej, badali je teraz uważnie. Jeśli był to ślad, to więcej, niż nikły. Bo, pierwszy z tych skrawków, pochodził zapewne, z jakiegoś listu i zawierał jedno słowo: „o ile nie spełnisz“, zaś drugi był nadwęgloną resztką fotografji na pocztówce i przedstawiał część ręki. Długie, kościste palce mężczyzny, przyozdobione dziwnego kształtu pierścieniem.
— Niewiele, a jednak dużo! — mruknął komisarz — bo teraz już ustalić można, że nieboszczka spaliła przed śmiercią list, zawierający pogróżki. Świadczą o tem wyrazy: „o ile nie spełnisz“. Dalej! Ludzi, noszących podobne pierścienie, nie wielu mamy w Warszawie!...
Ordecki spoglądał z rozczarowaniem na maleńkie papierki kryjące zagadkę straszliwej tragedji.
— Cóż z tego? — mamrotał — i tak wiemy, że nieszczęsna dostała się w sieci jakiegoś nędznika! Lecz czyje? A poszukiwać człowieka, noszącego podobny pierścień, wypadnie bardzo długo!
— Może nie tak długo, jak pan sądzi! — starał się go pocieszyć Dymski. — Czasem wielką rolę odgrywa przypadek! Ja z mej strony, uczynię wszystko...
— Panie komisarzu! — rzekł, chwytając przedstawiciela porządku za rękę — W czyje szpony dostała się moja żona? Co pan przypuszcza? Cóż to za zbrodniarz, za szajka?
Czoło komisarza zasępiła chmura.
— Każde wielkie miasto — odrzekł poważnie — ma swe groźne tajemnice, z któremi aż za często przychodzi się nam stykać... Różne spelunki! Domy schadzek! Domy gry! Stowarzyszenia zboczeńców! Kokaina, heroina, morfina... Kto raz w sidła podobnych nędzników wpadnie, temu nie łatwo od nich się wydostać! Wyzyskują, obedrą, zniszczą! Straszliwy to trąd, ten trąd Warszawy!
— O, bo Lilę obdarto, zanim ją zmuszono do samobójstwa! — zawołał Ordecki, uderzając się w czoło — Toć jej zabrano brylanty! O tem zapomniałem panu nadmienić!
— Brylanty?
— Tak! Tu początek bierze cała historja? Dziś spostrzegłem, że nie ma klejnotów, wartości kilku tysięcy i zapytałem jej, co się z niemi stało. Wybiegła i więcej jej żywej nie widziałem!
Czoło Dymskiego zasępiało się coraz silniej.
— Więc o ten łup im chodziło! — mruknął — Zdobyli go i zatarli ślady? O, mocni, mocni są ci panowie! Ale staniemy z nimi do walki! Zechce mi pan bliżej opisać wygląd tych kosztowności!
Po chwili, udzieliwszy przedstawicielowi bezpieczeństwa żądanych informacyj, Ordecki znalazł się w sypialni. Sam tym razem, komisarz wraz z lekarzem, byli zajęci sporządzaniem w gabinecie odnośnego protokułu.
Przystanął przy łożu, gdzie leżała Lila, tak piękna w swej martwocie i patrząc na to biedne, wykrzywione bolesnym wyrazem oblicze, z dziwną zaciętością, wyszeptał:
— Choć silni oni i nieznani, a jednak cię pomszczę!




ROZDZIAŁ III.
Dyrektor Antoni Grąż.

Naczelny dyrektor „Atobudu“ — dziwoląg ten językowy oznaczał „Akcyjne Towarzystwo Budowlane“, — Antoni Grąż, siedział w swym wspaniałym biurowym gabinecie i czytał uważnie poranne wydania dzienników. Musiała go mocna pochłaniać ta lektura, bo choć w przyległej poczekalni znajdowało się kilku...
Dyrektor Grąż był to wysoki, postawny, nieco tęgi, o grubym karku, piędziesięcioparoletni mężczyzna na którego twarzy, rzekłbyś, raz na zawsze osiadł dobroduszny wyraz. Lecz, ktoś bystry, ktoby uważnie wpatrzył się w tę twarz, wnet odgadnąłby łatwo, że dyrektor nie jest tak miły i uczynny, jakby to na pierwszy rzut oka wydawać się mogło. W rzeczy samej, dyrektor Grąż, wybiwszy się, dzięki własnemu sprytowi na znaczne stanowiska, umiał dobrze w życiu rozpychać się łokciami i nie przebierał w żadnych środkach byle dojść do celu. A łysina na ciemieniu, zmysłowe usta, otoczone przystrzyżonym, wyczernionym wąsikiem i worki pod oczami świadczyły, że nie gardzi on wszelką uciechą i niejedną noc przepędził przy kartach, z kobietami, lub przy butelce. Jednem słowem Grąża określić było można, jako przedstawiciela tych powojennych „bussinesmanów“, którzy niespodzianie dorwawszy się do pieniędzy, szastają niemi, byle nasycić swe długo tłumione apetyty. — Teraz siedział, całkowicie zatopiony w gazetach, choć zazwyczaj przebiegał je tylko pobieżnie — a wiadomością, która go tak uderzyła, było szczegółowe sprawozdanie o tragicznej śmierci Lili Ordeckiej.
Na pozór, nic dziwnego. Dziwnem nawet wydałoby się, gdyby ta wieść nie uczyniła na nim wrażenia. Bo przecież inżynier Ordecki, był jednym z wicedyrektorów „Atobudu“, kierownikiem robót technicznych. Podobne nieszczęście spotkało podwładnego, prawie kolegę! Ale czemu na twarzy dyrektora, miast współczucia, malował się niepokój, a grube palce, przyozdobione kosztownemi pierścieniami, trzymające dziennik, drżały?
Wreszcie, jakby z niechęcią mruknął.
— Piszą, że zatarła ślady! Lecz, czy niepozostało nic takiego, coby skompromitować mogło? Może pisma podają tylko część informacji, żeby nie utrudniać śledztwa? Co robić?
Wahanie odbiło się na obliczu dyrektora. Czuł, że powinien natychmiast udać się do Ordeckiego, lub conajmniej wyrazić mu przez telefon słowa głębokiego żalu i serdecznej pociechy, lecz coś jakby odpychało go od tego.
— Niema rady! — pomyślał, raptem, powziąwszy postanowienie — Jeśli nie zadzwonię, może to zwrócić powszechną uwagę!
Przezwyciężywszy się, pochwycił za słuchawkę i począł nastawiać telefoniczny automat, na pożądany numer.
Rychło posłyszał, na drugim końcu drutu, czyjś głos — a był to głos Ordeckiego.
— Panie kolego! — jął teraz składać kondolencję, czerwony, jak burak i ściskając słuchawkę nerwowo — To ja Grąż! Dowiedziałem się z pism o straszliwym wypadku! Takie nieszczęście...
— Istotnie, wielkie nieszczęście! — głucho odparł Ordecki.
— Śpieszę, więc — mówi dalej dyrektor — złożyć serdeczne wyrazy współczucia... Może mógłbym być w czem pomocny, może koledze brak pieniędzy?
— Dziękuję bardzo koledze. Jakoś sobie, dam radę! Tylko, zechce mnie pan uważać za wytłumaczonego, że przez parę najbliższych dni nie przyjdę do biura!
— Oczywiście! Rozumiem najzupełniej! Przyjdzie kolega, kiedy zechce! Czy wyznaczony już termin pogrzebu?
— Pojutrze!
— Naturalnie, wszyscy stawimy się na pogrzebie! Całe biuro! Teraz, nie chcę się narzucać koledze, bo pojmuję, że najlepiej samemu trawić swój ból!
— Hm.. Razi mnie nawet, towarzystwo ludzi!
Choć właściwie po tej odpowiedzi, dyrektor powinien był zakończyć rozmowę, nie wytrzymał i poruszył temat, który go obchodził najwięcej.
— A czy — rzekł, starając się nadać swemu głosowi obojętne brzmienie — więcej nic nie wykryto? Nie znaleziono danych, na zasadzie jakich możnaby pochwycić szajkę nędzników, której ofiarą padła nieszczęsna małżonka kolegi? Bo czytałem w pismach...
— Niestety! Nic ponadto, o czem podają gazety!
— Nic! — niby westchnienie ulgi wyrwało się z piersi dyrektora.
Ordecki, który dotychczas odpowiadał dość sztywno i niechętnie, ożywił się, jakby nagle, pod wpływem dręczących go myśli.
— Tylko skrawek papieru — energicznie zabrzmiał na drugim końcu telefoniczengo drutu jego głos — i niewiele znacząca resztka fotografji! Cieszą się już, zapewne zbrodniarze, że im ta śmierć ujdzie bezkarnie! Ale, choć niema żadnych śladów, przysięgam, że nie spocznę, póki ich nie pochwycę!
— No tak... tak... — niezbyt zachęcał Grąż — Powinien kolega dołożyć wszelkich starań! Miejmy nadzieję, że to rychło nastąpi!
Jeszcze parę zdawkowych frazesów — i Grąż powiesił słuchawkę.
Teraz głęboko odetchnął, a czerwień powoli jęła niknąć z jego policzków.
Więc nic nie widziano! Nic nie ustalono! Ta przeklęta warjatka zdążyła przed śmiercią, wszystko zniszczyć! Skrawek papieru i resztka fotografji! Niewiele! Długo może szukać Ordecki, zanim cokolwiek ustali i niezbyt straszne są jego pogróżki. Rychło zniechęcony uspokoi się.
Dyrektor z namaszczeniem zapalił cygaro i z błogością, jakby mu ciężar spadł z serca, zaciągnął się dymem. Już miał zadzwonić na woźnego, aby ten wprowadził oczekujących nań interesantów, kiedy nagle rozległo się stukanie w drzwi gabinetu, a w ślad za nim, drzwi rozchyliły się lekko i w szparze zajaśniała czyjaś łysa głowa.
— A, pan Matakiewicz! Proszę, niech pan wejdzie!
Do gabinetu wsunął się mały, chudy, zasuszony jegomość, który tak wyglądał, jakgdyby całe życie prześlęczał pochylony nad papierami za biurkiem. Był to pan Izydor Matakiewicz, główny buchalter „Atobudu“, prawa ręka i człowiek zaufany dyrektora. Lecz, o ile na twarzy Grąża leżała wiecznie dobroduszna maska, o tyle oblicze Matakiewicza, na pierwszy rzut oka, zdradzało chciwość, podstępność i chytrość, których to uczuć zamaskować nawet nie mogły, okrywające oczy wielkie, amerykańskie okulary. Chodził ubrany stale czarno, a w ruchach miał coś lisiego i podstępnego. Był niezrównany w zagmatwaniu najprostszej sprawy i wynajdywaniu biurokratycznych wykrętów.
— Panie dyrektorze! — począł, robiąc zbolałą minę — Wie już pan dyrektor, jakie nieszczęście spotkało naszego, biednego inżyniera Ordeckiego?
— Wielkie nieszczęście! — powtórzył, unikając trochę jego wzroku. — Wiem, a nawet przed chwilą rozmawiałem przez telefon z Ordeckim! Jest straszliwie przygnębiony...
— Nic dziwnego — mówił buchalter — podobna katastrofa! Wybieram się dziś po obiedzie, a wraz ze mną kilka osób z biura, żeby mu złożyć kondolencje, ale nie wiem czy nas przyjmie. Samobójstwo żony, w podobnych okolicznościach! Podobno, dostała się w szpony jakiegoś aferzysty! Taka spokojna i uczciwa kobieta! Dziwne, bardzo dziwne...
Dyrektor rzucił ukradkiem spojrzenie na Matakiewicza, jakby sądził, czy ten czego się nie domyśla. Lecz, wnet się uspokoił. Skądże Matakiewicz mógł cośkolwiek zrozumieć z tych rzeczy, od których był tak bardzo daleki.
Tamten, tymczasem, prawił dalej:
— Oczywiście Ordecki nie przyjdzie przez kilka dni do biura! Może pod tym względem i lepiej dla nas się stało! Czy nie należy wykorzystać tej jego nieobecności?
Grąż jeszcze nie zrozumiał.
— W jaki sposób? — zapytał.
Matakiewicz podniósł brwi do góry, a z poza okularów, rzucił pełne wyrzutu spojrzenie, jakby zdziwienia niedomyślnością swego zwierzchnika.
— Przecież Ordecki był tym, który przeszkadzał nam najwięcej! — cicho wymówił — A czasu niema do stracenia! Mamy nóż na karku!...
Dyrektor drgnął. Pod wpływem wiadomości o śmierci Lili Ordeckiej, zapomniał na chwilę o gorszych kłopotach.
— Tak! — bąknął.
— Pobraliśmy — wykładał teraz przyciszonym głosem Matakiewicz — od akcjonarjuszów wszystko, co się dało wziąć. Właściwie dwa razy. Raz na samą budowę, a później na dodatkowe wydatki. Wynosi to miljonowe sumy. Udziałowcy dopominają się o jaknajszybsze wykończenie domów, tu stoją ledwie fundamenty, ani jeden nie został podprowadzony pod dach. A pieniędzy na wykończenie niema... Potrzeba, żeby choć zamydlić im oczy i sfabrykować tandetę z paręset tysięcy...
— Paręset tysięcy!
W głowie Grąża przemknął nagle obraz dwóch ostatnich lat, odkąd począł brać te nieszczęsne pieniądze. Czyż mógł kiedy przypuścić, że cała sprawa zakończy się takim skandalem. Stale operował cudzemi funduszami i jakoś mu się udawało. A tu naraz ta powszechna stagnacja, spadek giełdowych papierów, ogólny zastój, nieprzewidziane podatki. Z pobranych sum prawie połowy braknie. Pochłonęły ją nieszczęsne spekulacje i wystawne życie dyrektora. Coś nie coś chapnął za milczenie i krętackie rady Matakiewicza. Obecnie można się jeszcze uratować kosztem paruset tysięcy, skoro tamta kombinacja, której przedtem próbował, a w której i Lili Ordecka odegrała swoją rolę zawiodła! Ale skąd je wziąć? W dzisiejszych czasach, paręset tysięcy!
Matakiewicz tymczasem, coraz czarniejszemi barwami malował sytuację.
— Akcjonarjusze oddawna domagają się walnego zebrania, aby na nim posłyszeć szczegółowe sprawozdanie z wydatków i stanu budowli! Odkładałem je dotychczas, jak mogłem i doprawdy, dokazałem cudów, — uśmiechnął się lekko, rad z własnych kruczków, — ale dalej nie da się przewlekać tej zabawy. O ile w najbliższym czasie nie wyznaczymy walnego zgromadzenia, może który z tych idjotów zniecierpliwić się, powziąć podejrzenia i skieruje skargę do prokuratora.
— Do prokuratora! — z lękiem w głosie powtórzył Grąż, gdyż i on zgadzał się całkowicie z przewidywaniami buchaltera.
— Bezwzględnie! A tak łatwo można było tego wszystkiego uniknąć, gdyby Ordecki był inny! Do niego akcjonarjusze mają bezgraniczne zaufanie, wierzą mu ślepo! Jeśliby zechciał zrobić fikcyjny kosztorys i w nim udowodnić, że budowa domków wymaga jeszcze dodatkowych wpłat, bowiem materjały podrożały, a tamte pieniądze nie starczyły na wykończenie całości, bylibyśmy ocaleni! Ale, z Ordeckim zaczynać nawet nie wolno!
Dyrektor poruszył się w swym fotelu niespokojnie.
— Ja chciałem zacząć od tego! — mruknął — Ale, kiedy przed miesiącem lekko wspomniałem mu o podobnym kosztorysie, mało nie rzucił się na mnie! Katon chodzący, dwudziestego wieku! Więcej jeszcze, zagroził, że o ile pieniądze na budowę nie wpłyną, on pierwszy oczy otworzy udziałowcom! Musiałem później koło niego skakać, robić wysiłki, żeby go udobruchać, okłamywać fikcyjnemi terminami. Dlatego też... — tu nagle urwał Grąż, jakby przypomniawszy sobie i o innym sposobie złamania oporu i przekupienia Ordeckiego, lecz o tym nie zamierzał wspominać Matakiewiczowi.
Tamten zaprzątnięty swą myślą, gadał dalej:
— Możnaby wykorzystać katastrofę, jaka spotkała Ordeckiego! Ponieważ ma obecnie głowę zaprzątniętą i przez szereg dni do biura się nie zjawi, podjąłbym się wyszukać innego inżyniera, któryby zdecydował się sporządzić wygodny dla nas kosztorys. Jak się podoba, panu dyrektorowi, moja propozycja?
— Niebezpieczne! — odparł — Gdy później o tem Ordecki się dowie, może krzyczeć, protestować, poda jakie rewelacje do pism...
— To może, pan dyrektor, wynajdzie inną radę?
Lecz dyrektor rady nie znajdywał. Natomiast rzucił krótkie zapytanie:
— Ile mamy w kasie?
— Zaraz sprawdzę i wnet tu powrócę! — odrzekł, odchodząc Matakiewicz.
W czasie jego nieobecności Grąż przyjął interesantów. Byli to przeważnie drobniejsi udziałowcy, którzy przychodzili się zapytywać, kiedy wreszcie znajdą się w dawno kupionych u dyrektora mieszkaniach. Przyjął ich tak uprzejmie i z taką pewnością siebie, wyznaczał bliskie terminy, że odeszli zachwyceni, głośno, wychwalając Grąża.
A gdy znikł ostatni z nich, wnet z powrotem wślizgnęła się do gabinetu figura buchaltera.
Na lisiem obliczu rozlany był smutek.
— Ile? — zagadnął niecierpliwie dyrektor.
— Tak, jak nic! — rozkrzyżował ręce Matakiewicz — Kilkaset złotych.
— Co? Przecież wczoraj, wpłynęło do kasy parę tysięcy?
— Musiał kasjer — tłumaczył Matakiewicz — wypłacić pensje urzędnikom! Dziś piąty, a gaże otrzymują pierwszego. Niecierpliwili się! I tak nastąpiło kilka dni zwłoki!
Grąż wyciągnął rękę z pasją, w stronę sąsiednich pokojów, skąd dobiegał przytumiony stukot Underwood‘ów i Remingtonów.
— Głodomory! Psiakrew! — zaklął — Nie trzeba im było znów obciąć pensji? Śmiało mogliśmy to zrobić, a zostałyby pieniądze. Dziś każdy urzędnik jest niewolnikiem i pracuje za to, co mu się da, z łaski! A jeśli grymasi i kaprysi to won! na bruk!
Maksyma ta jednak nie rozwiązywała położenia.
Zaległa cisza.
— A mnie tak potrzeba pieniędzy! — po przerwie stęknął dyrektor.
Matakiewicz zrobił współczującą minę, ale milczał.
— Choć ze trzy tysiące — mówił dalej Grąż — Takie wydatki mam w domu! Może pan wymyśliłby co?...
Dyrektor, wspominając o domowych wydatkach, nie był zupełnie szczery, bo w domu nie odznaczał się zbytnią hojnością, a pieniądze były mu potrzebne na inne cele. Nadmieniając jednak o tem Matakiewiczowi, sądził, że ten zaofiaruje się z pożyczką. Toć przecież tyle pieniędzy przy nim zarobił.
Buchalter zrozumiał aluzję. Nie miał wszakże ochoty się angażować. Zbyt niepewne mu się wydawało obecnie stanowisko dyrektora.
— Hm... hm... — począł kręcić — Pomyślę... Swoje pieniądze polokowałem i nie sposób ich ruszyć. Inaczej z miłą chęcią służyłbym panu dyrektorowi... Ale może uda mi się dostać, gdzie na mieście... Choć dziś ludzie zabijają się o kilka złotych...
— Wiem... wiem... — burknął Grąż, doskonale odgadując myśli Matakiewicza — Dziękuję panu... Jakoś sobie poradzę!
W kieszeni miał zaledwie kilkadziesiąt złotych. Należało wogóle, przedsięwziąć coś stanowczego, ale z tej strony wyczuł, że nie może liczyć na pomoc. Szczury uciekały z tonącego okrętu.
Wybiła właśnie godzina trzecia, zajęcia urzędowe miały się ku końcowi. To też Matakiewicz, kłaniając się nisko, począł żegnać dyrektora. Ten, jakby z pewną niechęcią wyciągnął doń rękę i wkrótce pozostał sam w gabinecie.
Lecz, miast również szykować się do wyjścia, pomyślał nad czemś chwilę, później się obejrzał, jakby sprawdzając, czy go nikt nie podgląda lub nie podsłuchuje i pochwycił, wreszcie za słuchawkę telefonicznego aparatu.
Na szczęście tajemniczy rozmówca był w domu, bo wnet posłyszał Grąż głos, który pragnął usłyszeć. Teraz na twarzy dyrektora malował się gniew.
— Ładnych rzeczy pan narobił — począł mówić przyciszonym, ale szorstkim głosem — Obaj możemy się znaleźć w więzieniu!
— Dlaczego? — odparł tamten zdziwionym tonem. — Nie rozumiem, pana dyrektora?
— Proszę nie udawać! — brzmiały jeszcze ostrzej szorstkie wymówki — Wszystkie pisma są pełne szczegółów o jej śmierci! To pańska sprawka! Nie kazałem panu, posuwać się tak daleko!
— Przysięgam, panie dyrektorze...
— Nie wierzę!
— Przysięgam — protestował ów drugi energicznie — że nie przyłożyłem do tego ręki! Sam w głowę zachodzę! Jakaś tajemnicza banda? Za naszemi plecami? Niepojęte...
Protesty zabrzmiały tak stanowczio, że twarz Grąża aż przeciągnęła się ze zdumienia.
— Nie pan?
— Powtarzam przecież...
Ale dyrektor przerwał mu wpół zdania.
— Skoro jest, jak pan twierdzi, tem lepiej! Ale w każdym razie, grożą nam poważne nieprzyjemności! Musimy porozumieć się osobiście.
— Zawsze jestem do usług, pana dyrektora!
— Więc, o szóstej! W zwykłem miejscu.
— Tam, gdzie zawsze! Będę!
Rozmowa została ukończona. Dyrektor, jakby z uczuciem ulgi, odłożył słuchawkę i powstał z miejsca. Teraz, mógł udać się na obiad do domu.
Pochwycił leżący na małym stoliku, w rogu gabinetu, pilśniowy kapelusz, laskę ze złotą rączką i jasno żółte duńskie rękawiczki i wyszedł z biura, żegnany niskiemi ukłonami urzędników i woźnych.
Przed biurem oczekiwała wspaniała limuzyna, Paccard ciemnogranatowy, chluba dyrektora. Choć szofer był od dwóch miesięcy niepłacony, gdy Grąż sunął przez miasto, swym luksusowym wozem, dumny i wyprostowany, prawie każdy przechodzień odwracał za nim głowę z zadrością i podziwem, spoglądając, że w dzisiejszych, ciężkich czasach, są jeszcze ludzie zadowoleni i szczęśliwi.




ROZDZIAŁ IV.
Domowe ognisko dyrektora Grąża.

Dyrektor zajmował piękny, ośmiopokojowy apartament, na pierwszem piętrze jednej z kamienic w Alejach Ujazdowskich.
Apartament był dostosowany do wspaniałości Grąża. Nie brakowało tam ani kosztownych mebli, ani cennych obrazów, ani drogich dywanów. Ale wszystko świadczyło w tem mieszkaniu o bogactwie niedawno zdobytem, o braku gustu, a cechowało się to tylko chęcią imponowania innym. Ramy obrazów były za wielkie i zbytnio świeciły złotem, wśród mebli rzucających się swemi kształtami w oczy odkryłbyś łatwo fałszowane style, a nadmiar kryształów, srebra, rzeźb i bronzów, porozrzucanych wszędzie w wielkiej ilości, przypominał raczej antykwarski sklep, niźli apartament człowieka z dobrym smakiem i tradycją.
W każdym razie, podobne mieszkanie, szczególniej komuś mało obytemu, zaimponować mogło mocno i nic w niem nie przypominało, o katastrofie finansowej, która zawisła nad głową Grąża.
On również nie zwykł był mówić w domu o swych interesach, ani zdradzać się czemkolwiek, że balansuje nad przepaścią.
To też, wszedłszy do swego apartamentu, rzucił lokajowi, który mu uniżenie drzwi otwierał, spokojne zapytanie:
— Czy pani w domu?
— Jaśnie pani — odparł, dobrze ułożony sługa — oczekuje w jadalni z obiadem, na pana dyrektora!
Grąż natychmiast udał się do sali jadalnej, wielkiego pokoju, przyozdobionego ciężkiemi, mahoniowemi meblami. Znajdowała się tam już starsza, pięćdziesięcioletnia kobieta, szczupła, o zasmuconej twarzy, pani Małgorzata Grąż, żona dyrektora. Była ubrana skromnie, w czarnej sukni zapiętej pod szyję, nie zdradzającej, żadnych pretensji do elegancji. Prócz niej, siedziała tam, młoda wysoka panna — Rena Grążanka, którą można było nazwać wcale przystojną, gdyby na jej bladej twarzyczce nie osiadł jakiś znudzony i obojętny wyraz.
Grąż, ucałowawszy żonę i córkę, zajął miejsce przy stole.
— A Dżordża niema? — nagle zapytał.
— Nie przyjdzie na obiad! — odparła pani Małgorzata — Telefonował, niedawno, że zaprosił go któryś z przyjaciół!
— Ach, tak — mruknął dyrektor, zmarszczywszy czoło i zanurzył łyżkę w talerz zupy, jaką właśnie służący ustawił na stole.
Rodzina dyrektora, prócz żony i córki, składała się jeszcze z syna, Jerzego. Ten, odkąd Grąż doszedł do swej świetności, przemianowany został z cudzoziemska na Dżordża i stanowił chlubę dyrektora. Aczkolwiek właściwie nie było czem się chlubić. Bo świeżo kreowany „Dżordż“, miast wziąć się do jakiej nauki, od paru lat tylko udawał pana, wcierał się w bawiące sfery, należał do wszystkich klubów i towarzystw, gdzie pieniądz daje wstęp, a nawet grywał grubo w karty i hulał porządnie. Początkowo ojciec dumny był nawet z tego i chełpił się, w swej próżności, że Dżordżo na „hrabiego“ wyrasta i li tylko z hrabiami przestaje. Bez skrzywienia, płacił poważniejsze długi, mniemając, że syn, dzięki dobrej powierzchowności, swym stosunkom i manjerom uczyni wielką karjerę, zostanie dyplomatą, kto wie, ambasadorem. Lecz odkąd poczęło się rwać, drżał trochę, by Dżordżo nie przyprawił go o poważniejsze kłopoty, a szczerze rozmówić się z synem nie miał odwagi. Lękiem go też napawało, gdy ten na całe dni z domu znikał i rozumiał, że prędzej, czy później dojść musi do decydującego wyjaśnienia.
Siostra Dżordża, Rena, choć w gruncie była do niego podobna, na zewnątrz starała się zaznaczyć duchową odrębność. Również próżna, jak on, usiłowała swem zachowaniem podkreślić swą kulturę i wykształcenie. Pozowała na istotę wyższą, o artystycznej duszy, żądną wrażeń niezwykłych. Podczas kiedy Dżordżo, uganiał się za konkietami światowemi i kobietami, ona pochłaniała powieści, twierdząc że tylko towarzystwo artystów ją zadawalnia, że wogóle w Warszawie się nudzi i że wszyscy wokół są płytcy i banalni, Grąż niezbyt ją lubił, bo odrzuciła ona parę dobrych „partyj“, twierdząc, że za dorobkiewicza nie wyjdzie i na tem tle dochodziło pomiędzy niemi do konfliktów. Szczególniej, że panna Rena wytwarzała sobie poza domem swoje towarzystwa, o których rodzicom wspominała niechętnie. Od pewnego czasu, nie wiadomo czemu, chodziła przybita i smutna, lecz nikt z domowników nie zwracał na to uwagi. A szkoda.
Największym bodaj kontrastem w tej całej rodzinie — ojca, wzbogaconego „nuworisza“, syna hulaki, z przewróconą głową i córki, pozującej na niewiedzieć co, była żona dyrektora — pani Małgorzata.
Nikt się z nią nie liczył i raziła ona swą niepokaźną osobą, zarówno wśród bogatego apartamentu, jakoteż, wśród tych ludzi, przesadzających się w zewnętrznej elegancji.
Ożenił się z nią Grąż, przed trzydziestu laty, gdy był jeszcze skromnym majstrem mularskim, złakomiony jej parotysięcznym (w rublach) posagiem. Posag ten, posłużył mu później za fundament fortuny, nie tyle pracą, co różnemi „kombinacjami“ zdobytej. Ale w miarę, jak wzrastał jego dobrobyt, pani Małgorzaty, w żaden sposób nie dawało się przekształcić. Nie pomagały suknie od najdroższych krawcowych, a wykwintne obuwie od modnych szewców nie mogło nadać szyku jej wielkim plebejuszowskim stopom, przywykłym do domowych, wygodnych pantofli. Również próby Reny przemianowania matki w „Margo“, jak Jerzego przemianowano w „Dżordża“, spełzły na niczem. Pani Małgorzata oświadczyła, że pozostanie taką, jaką ją Bóg stworzył, a zatrzyma imię, które jej dano na chrzcie świętym — i o jej opór, wniwecz rozbiły się wszelkie namowy.
Oto była przyczyna, czemu Grąż, nie mógł nikogo przyjąć u siebie i czemu jego dzieci przeważnie poza domem poszukiwały towarzystwa. Panią Małgorzatę z trudem można było pokazać, a swem zachowaniem i wyrażeniami z gwary, od których w żaden sposób nie można było jej odzwyczaić, napewno przyprawiłaby o kompromitację. Pozostawiono ją w spokoju i przestano na nią zwracać uwagę. Dzieliła swój czas, pomiędzy kościół, gdyż była bardzo nabożna, gdzie wypłakiwała swe żale na złego męża i dzieci, a kłótnie ze służbą, bo nie mogąc się przyzwyczaić do nowych porządków w domu, wciąż wtrącała się do wszystkiego i spierała o drobne oszczędności.
Jadł więc w milczeniu Grąż zupę, kiedy nagle spojrzawszy na córkę, zapytał:
— Cóżeś ty dziś taka blada, Reno?
— Et, nic! — odparła panna, niechętnie, czerwieniąc się lekko — Czytałam długo w nocy!
Pani Małgorzata uznała za stosowne się wmieszać:
— Ach ta Rena i ten Dżordżo! Najprzód, tylko on z domu uciekał, a teraz i ona znika!
— Gdzie ty tak chodzisz? — zagadnął ojciec.
Wzruszyła ramionami.
Znów zaległa cisza. Lokaj zmienił półmiski i podał następną potrawę. Obiady w domu Grążów nie były skomplikowane, a dyrektor swe wykwintne, kulinarne zamiłowania zadawalniał gdzieindziej, na mieście.
Milczenie tym razem przerwała Rena.
— Duże musiało dziś być poruszenie w biurze! — rzekła, patrząc na dyrektora — Żona inżyniera Ordeckiego odebrała sobie życie!
— Tak! — bąknął.
— Nie znałam jej wcale — mówiła dalej — ale słyszałam, że to była młoda i przystojna kobieta! Cóż się stało? Pisma podają takie dziwne szczegóły!
Grąż z trudem się opanował.
— Niezrozumiała historja — odparł, siląc się na spokój — Podobno wpadła w ręce jakiegoś szantażysty. Więcej nic ci powiedzieć nie umiem! Ordecki, oczywiście nie przybył do biura! Ale mam nadzieję, że najbliższe dni przyniosą rozwiązanie tej zagadki...
— I ja tak sądzę! — potwierdziła panna i nie zadawała już więcej pytań, niby pochłonięta jakąś myślą. Tylko w jej oczach przemknął dziwny błysk.
Pani Małgorzata, która widocznie nie znała Ordeckiego i nie czytała pism, nie odezwała się ani słówkiem, gdyż nie interesował jej ten temat. Czem innem miała myśl zaprzątniętą, szykując dla męża niespodziankę, a na jej twarzy rozlewał się powoli wyraz dumy. Nie spostrzegł go jednak Grąż, zaprzątnięty własnemi troskami.
Może rozważał on teraz, co się stanie z niemi wszystkiemi, gdy wybuchnie skandal. Co się stanie z tą żoną, której ludziom pokazać nie można, ale która spędziła tyle lat przy jego boku. Jaka będzie przyszłość tej Reny, rozkapryszonej i czasami nieznośnej, ale bądź, co bądź jego córki, dla której pragnął świetnej przyszłości? Co zrobi najbliższy mu, ukochany Dżordżo, jego chluba i duma, który jest niezdatny do żadnej, ciężkiej pracy i na swe utrzymanie nie umie zarobić. Pragnął szczytów, dostojeństw, bogactwa. A tu grozi katastrofa... hańba, nędza, więzienie... Co oni poczną i czy on się wykręci?
Mózg dyrektora, przywykły do różnych karkołomnych skoków i wychodzenia z najcięższych sytuacji pracował daremnie, nie znajdując wyjścia, gdy w tem z zadumy, wyrwał go głos żony.
— Mam ci ważną wiadomość do zakomunikowania! — wyrzekła z namaszczeniem.
Szykowała się do tego frazesu oddawna.
— Co się stało?
Pani Małgorzata uczyniła tajemniczą minę.
— Spodziewam się wizyty!
— Czyjej?
Twarz dyrektora nie wyrażała zachwytu. Przywykł on do tego, że pani Małgorzata, chcąc popisać się swym dostatkiem, ściągała od czasu do czasu z prowincji różnych krewniaków, drobnych urzędniczków, lub też rzemieślników, którzy tygodniami przesiadywali u dyrektora. Śmiecili na dywany, brudzili posadzki, łazikowali po mieście, przechwalając się bliskiem powinowactwem z potężnym Grążem i wreszcie, po parotygodniowym pobycie odjeżdżali, nie omieszkawszy uprzednio zaciągnąć większej, czy mniejszej pożyczki. To też Grąż burknął opryskiwie:
— Znowu?
Szorstki ton męża nie uczynił na pani Małgorzacie najlżejszego wrażenia.
— Tak! — odrzekła z jakimś wyrazem zadowolenia — przyjeżdżają niedługo. Pragną się u nas zatrzymać!
Nie, tego już było stanowczo Grążowi za wiele. Intruzi, w obecnych warunkach, kiedy żył, niby na wulkanie, stanowią prawdziwą klęskę.
— Dość mam tych oberwusów! — wykrzyknął — Tym razem zachcesz Małgorzato...
Ale pani Małgorzata nie dała mu dokończyć. Wyciągnęła jakiś list z kieszeni, rzuciła frazes, którym pragnęła zaimponować mężowi od rana.
— Krzyczysz, a nie wiesz, o co chodzi! Przyjeżdża Janek Kolbas, mój brat cioteczny, z Ameryki! Właśnie otrzymałam list! wszystkich moich krewnych nazywasz hołotą i wyzyskiwaczami, o nim chyba jesteś odmiennego zdania.
— Janek Kolbas! — powtórzył dyrektor, nagle zmieniając ton.
Janek Kolbas, a właściwie Jan Kolbas, mężczyzna prawie sześćdziesięcioletni, był, w rzeczy samej bliskim kuzynem pani Małgorzaty i jak o tem świadczyło nazwisko, pochodził z biednej, rzemieślniczej rodziny. Bodaj nawet nazywał się Kiełbasa, a tak przynajmniej przezywali go rówieśnicy i koledzy. Wywędrował on jednak, przed kilkudziesięciu laty, jako zupełnie młody chłopak do Ameryki, gdzie począwszy od prostego robotnika, dorobił się znacznego majątku. Obecnie posiadał w Chicago fabryki żelaznych wyrobów, domy własne, nawet willę w San Francisko i na wiele miljonów dolarów można było go oszacować.
Z Polską podtrzymywał stosunki, od czasu do czasu pisując do pani Małgorzaty, bodaj ostatniej, pozostałej przy życiu krewnej. Działo się to może przez chęć popisania się swą karjerą, może przez istotną tęsknotę do swoich, która w każdym polaku na obczyźnie się odzywa. W domu Grążów wyrażano się o nim stale z wielkim respektem, a jeśli dyrektor dotychczas nie poświęcał większej uwagi krewniakowi swej żony, to tylko dlatego, że osiągnąwszy znaczne stanowisko, liczył, że rychło sam zdobędzie miljony. W obecnym stanie rzeczy przyjazd Kolbasa zaświtał, niby różowa jutrzenka nadziei.
— Cóż go tu sprowadza? — odezwał się uprzejmie do żony. — Chce zobaczyć, po latach Warszawę? Niezbyt ona teraz wesoła!
Pani Małgorzata, rada z wywołanego wrażenia, wskazując palcem na jakieś ustępy listu, wyjaśniała dalej.
— Wyobraź sobie, że ma daleko poważniejsze zamiary! Pragnie, wogóle, przenieść się do kraju.
— Przenieść się do kraju?
— Bardzo być może, że ze względu na córkę! Przybywa bowiem nie sam, a z Peggy. Jest ona już dorosłą panną, na wydaniu. Żona Janka umarła przed rokiem.
— Peggy!...
W głowie dyrektora zarysował się coraz jaśniejszy obraz, W rzeczy samej, Jan Kolbas ożenił się w Ameryce, z amerykanką, córką zamożnego majstra fabrycznego, co legło, jako podłoże jego fortuny i z tego związku zrodziła się córka, jedynaczka Pelagja, z angielska przezwana na Peggy. Otrzymała ona całkowicie amerykańskie, pod wpływem matki, wykształcenie i obecnie po śmierci żony Kolbasa była jedyną spadkobierczynią. Władała ona, jak w poprzednich swych listach donosił Kolbas językiem polskim poprawnie, lecz ojczyzny nie znała wcale. Może też właśnie, dlatego polsko-amerykański miljoner, utraciwszy po zgonie małżonki ostatnią nić wiążącą go z obczyzną, pragnął ją zbliżyć do kraju? Dalsze słowa pani Małgorzaty potwierdziły całkowicie to przypuszczenie.
— Janek pisze — mówiła — że, jeśli Peggy dłużej tam pozostanie, to się całkowicie wynarodowi! Wyjdzie za mąż za jakiego amerykanina i zapomni o Polsce! On, tymczasem, nie chciałby, żeby jego majątek z takim trudem zdobyty, przeszedł w obce ręce...
— Słusznie! Słusznie! — potaknął Grąż z niezwykłym zapałem.
— Sądzi więc, że o ile przywiezie Peggy do Warszawy, może tu natrafi ona na kogoś, kto jej się spodoba, bo ma być bardzo kapryśna! O ile Peggy znalazłaby tu odpowiedniego kandydata na męża i zdecydowałaby się go poślubić, zlikwidowałby wszystkie interesy w Ameryce i osiadł u nas na stałe! Jest to najgorętsze życzenie Janka!
— Ile w nim uczuć szlachetnych! — zawołał z emfazą Grąż — Jakie przywiązanie do kraju!
Patrzyli teraz oboje na siebie w milczeniu żoną i bodaj, po raz pierwszy w życiu zbiegły się ich myśli.
Dyrektor doznawał uczucia człowieka, który lecąc w bezdenną przepaść, naraz miast runąć na kamienie, spada na miękkie poduszki. Doprawdy, trzeba było szczęścia Grąża, aby tak nagle na horyzoncie, gdy wszystko wydawało się stracone, pojawił się ten Kolbas. Ma czem mu zaimponować. I bogatem mieszkaniem i drogim Packardem i biurem, z szeregiem urzędników. Biuro to stoi na glinianych nogach i lada dzień grozi katastrofą, lecz cóż go teraz obchodzi? Nawet pożyczka paruset tysięcy, którą możnaby wyłudzić od Kolbasa, pod pozorem wciągnięcia go do „Atobudu“ jest głupstwem. Toć, Kolbas przywozi córkę do Warszawy, aby ją wydać za mąż. A cóż łatwiejszego, niźli małżeństwo w rodzinie, szczególniej, gdy wszyscy zamieszkają pod jednym dachem. A Dżordżo, jego syn, duma i chluba dyrektora, który dotychczas, co prawda, tylko hulał i tracił pieniądze, jest tak przystojny i posiada taką towarzyską ogładę, że przypaść do gustu może, nawet najbardziej wybrednej pannie. Peggy i Dżordżo. Dzięki temu związkowi, który nastąpić może w bardzo bliskiej przyszłości, Grąż nietylko wybrnie z niebezpiecznych afer, nietylko zatuszuje sprawy, grożące kryminałem — ale, miast pójść do więzienia, stanie się naprawdę, wielkim przemysłowcem, miljonerem...
— Uf! — aż odetchnął głęboko.
I pani Małgorzata myślała o czemś podobnem.
Wzrok jej błąkał się machinalnie po bogatem urządzeniu sali jadalnej, po ciężkich rzeźbionych meblach i gdańskich szafach, po rozstawianej na niej porcelanie i kryształach, po rozwieszanych na ścianach gobelinach i sewrskich talerzach.
Choć nie wątpiła ani na chwilę w bogactwo męża, choć w mózgu jej nigdy nie zrodziłoby się podejrzenie, iż nad głowami ich wszystkich, siedzących w tym luksusowym pokoju, do którego na pozór nie docierała żadna codzienna troska — zawisło groźne niebezpieczeństwo — i ona też marzyła o tym związku.
Nie łączył jej z Dżordżem zbyt bliski stosunek. Raczej odwrotnie. Dżordżo traktował ją prawie z lekceważeniem, czasem pozwalał sobie nawet na żarciki w oczy. Ale każde serce matczyne jest jednakie i gdy dziecko najbardziej nawet dokuczy, zawsze pozostaje dzieckiem, Dżordżo był taki elegancki i wytworny, że niekiedy zdumieniem ją napawał, że jest jej synem. Dżordżo, ożeniony z amerykańską miljonerką, stałby się jeszcze większym panem, dokoła którego skakaliby wszyscy. Że jej się spodoba, nie wątpiła na chwilę. Toć Dżordżo władał nawet angielskim językiem, a dla pani Małgorzaty mówienie po angielsku, oznaczało to samo, co zostać ministrem.
Grąż pierwszy przerwał milczenie, spowodowane doniosłą wiadomością.
— Rad jestem z takich gości! — mówił z obliczem rozpromienionem — Pragną zatrzymać się u nas, bo im wygodniej tu będzie, niźli w hotelu? Ależ oczywiście Małgosiu... Ustąpimy im dwa najlepsze pokoje... Jeden dla Peggy, drugi dla Janka, żeby się czuli, jak u siebie w domu. Czy im odpisałaś?
— Nie jeszcze. A z przyjazdem oczekują tylko na moją odpowiedź...
— No, to odpisz natychmiast! Nie, raczej ja odpiszę, że ich serdecznie zapraszam! Albo, lepiej jeszcze. Wyślę telegram...
Pani Małgorzata, jakby pojmując pośpiech męża, skinęła głową.
— Wyślij telegram!
Obiad się skończył.
Grąż otarł usta serwetą i powstał od stołu. Podszedł do żony i na jej czole złożył pocałunek. Zdarzyło mu się to również od lat wielu po raz pierwszy, bo zazwyczaj poprzestawał na lekkiem skinieniu głową. Jakby, spodziewany przyjazd bogatych krewniaków i ją wywyższył w jego oczach.
Potem zbliżył się do Reny i zkolei ucałował serdecznie.
Jednem słowem, w domu Grążów zapanował, rzekłbyś szczery, rodzinny nastrój.
Tylko panna Rena, przyjęła ten objaw czułości ojcowskiej dość obojętnie. Lekko odwróciła główkę, a nieokreślony grymas przebiegł po jej twarzy.
Ale panna Rena była osóbką bardzo oryginalną i oddawna wytwarzała sobie poza domem, swe własne, odrębne życie.
Cóż ją mogła cieszyć karjera brata, lub zamiary ojcowskie? Kiedy...
Posiadała ona swe własne zmartwienia, może nie mniej groźne, niźli troski Grąża i obecnie łamała sobie główkę, nie wiedząc, jak z nich wybrnąć.




ROZDZIAŁ V.
W apartamentach pani Marleny Velasco.

Grąż, opuściwszy swój apartament, tym razem wyszedł pieszo na miasto. Może chciał, po tylu przeżyciach odświeżyć się przechadzką, może uważał, że szofer bywa czasem niebezpiecznym świadkiem.
Naprzód udał się na pocztę i osobiście nadał telegram do Kolbasa, według adresu otrzymanego od żony, później zerknął na zegarek...
Dochodziła szósta...
O szóstej miał spotkanie z nieznajomym, z którym tak tajemniczo rozmawiał przez telefon.
Grąż przebył kilka ulic i wreszcie znalazł s:ę na Pięknej. Tam wszedł do wysokiej, nowoczesnej kamienicy i podążył od frontu, na drugie piętro.
Na drzwiach widniała lśniąca, mosiężna tabliczka — „Marlena Velasco — artystka“.
Zadzwonił.
Rychło rozwarły się drzwi, ukazała się w nich przystojna, elegancka, w białym fartuszku subretka.
Subretki takie widuje się jeszcze na scenach teatrzyków, gdzie uwodzą publiczność wdziękiem swych nóg i fartuszków, oraz w mieszkankach kokot. Uśmiechnęła się ona przyjaźnie na widok dyrektora i skinęła mu główką, jakby witając dobrego znajomego.
— Czy zastałem panię? — zapytał, wchodząc.
— Jest! — odparła — Oczekuje na pana dyrektora!
— A pan Tom?
— Również czeka...
Dyrektor, dobrze znając drogę, przeszedł z przedpokoju do małego saloniku. Salonik ten był urządzony z iście kokocim przepychem i w kokocim smaku. Ściany wybito jedwabiem, na nich porozmieszczano lubieżne obrazki XVIII wieku, złocona serwantka uginała się pod ciężarem przeróżnych porcelanowych figurek, a wszędzie widniały miękkie meble, jakby zapraszające do spoczynku i niskie, zasłane perskiemi dywanami otomany z nieskończoną ilością pajaców, poduszeczek i poduszek.
Gdy Grąż wchodził do saloniku znajdowały się tam dwie osoby. Wysoka, szczupła pani o jasno utlenionych włosach, dość przystojna, ale przesadnie umalowana i ubrana z swoistym, wyzywającym szykiem. Na pierwszy rzut oka, dzięki znakomitemu „maquillage‘owi“, lat mieć mogła trzydzieści, choć, w rzeczy samej zbliżała się do czterdziestki.
Obok niej na niskim jedwabnym puffie zajmował miejsce jakiś dwudziestokilkuletni młodzieniec, szczupły brunet, o twarzy bardzo przystojnej, ale na której widać było ślady zepsucia, rozpusty, hulanek i wielu nieprzespanych nocy. W swej powierzchowności jednak posiadał on coś takiego, za czem przepadają płytkie i niewybredne kobiety i co je zmusza do uganiania się za podobnemi typami. Był ubrany z przesadną elegancją, w arcymodny garnitur, jedwabną bieliznę i jaskrawy krawat, a przegub lewej ręki, zdobiła cienka, złota bransoletka.
— A, pan dyrektor! — rzekła utleniona dama, powstając ze swego miejsca, na widok Grąża. Była nią pani Marlena Velasco, „artystka“, właścicielka mieszkania.
Siedzący zaś obok młodzieniec — jej bratem.
— Jak się masz! — powtórzyła poufale.
Grąża łączył z panią Marleną Velasco dawny stosunek i niejedno cacko, niejeden sprzęt kosztowny w tym kokocim salonie, były dowodami hojności dyrektora. Ale, choć miłosne zapały od kilku lat ostygły, pozostała przyjacielska zażyłość i nieraz pani Marlena pomagała, oczywiście nie bezinteresownie, Grążowi przy przeprowadzaniu przeróżnych „delikatnych“ interesów. Była to osoba niezwykle sprytna, która rozpocząwszy swą karjerę od zwykłego handlu swemi wdziękami, pod pozorem występów w jakimś trzeciorzędnym kabarecie, dorobiła się pewnej fortunki, obecnie pozowała na kobietę stateczną i dzięki rozmaitym „kombinacjom“, do których nie lubiła się przyznawać, zręcznie obracała swym kapitalikiem.
Grąż ucałował przelotnie wyciągniętą rękę dawnej kochanki, niedbale uścisnął dłoń wyelegantowanego młodzieńca, poczem ciężko sapnąwszy, opadł w fotel, jak ktoś, kto się czuje u siebie w domu.
— Pragnąłeś koniecznie widzieć Tomka! — poczęła podstarzała piękność, zajmując obok niego miejsce na zapełnionej przeróżnych kształtów poduszkami, otomanie. — Obstalowałeś go nawet do mnie! Cóż się stało?
— Jakto, co się stało? — niecierpliwie powtórzył. — Wiesz, chyba najlepiej, jaki zrobił się skandal! Czytujesz pisma!
— Więc, cóż z tego?
— A śmierć Lili Ordeckiej! Nietylko, odebrała sobie życie, ale i zginęły klejnoty wartości kilku tysięcy. Przy tych słowach, wzrok Grąża, spoczął badawczo na bladym młodzieńcu. Nadal mu nie wierzył. Bo, choć ten, jeszcze parę godzin temu, przez telefon wypierał się wszelkiego udziału w spowodowaniu śmierci Ordeckiej, inne dane przemawiały inaczej.
Tom wytrzymał utkwiony w niego wzrok i wzruszył ramionami.
— Wszak zapewniałem pana dyrektora! — rzekł. — To powinno wystarczyć!
Na pomoc bratu pośpieszyła i pani Marlena.
— Zupełnie niesłusznie posądzasz biednego chłopaka! — dodała. — Nic nie winien! Ale, przyznaję, że sprawa jest niemiła! Obawiam się, że mogą przewąchać naszą rolę?
— Oczywiście!
— Wątpię! Gdyż Tomek w rzeczy samej, nie miał z tem nic wspólnego!
Twarz Grąża poczerwieniała.
— Jakto, nic wspólnego? — dość ostro wyrzucił z siebie. — Na moje nieszczęście, zgodziłem się na twój plan. Nie mogąc sobie w biurze dać rady z Ordeckim, który mi wciąż bruździ w interesach, chciałem go oplątać przez żonę. Wtedy, gdy podsunęłaś mi Tomka... Ale, myślałem, że on ją tylko opląta, wciągnie w wielkie wydatki, z których nie mogąc wybrnąć, zmuszona będzie przyjąć podsuniętą przezemnie pożyczkę, a w zamian, w obawie skandalu, wymoże różne ustępstwa na mężu, ale w podobnej formie...
— Zapewniam — począł Tom.
Brat pani Marleny Velasco, wykwintny pan Tom, był z zawodu fordanserem. Dawniej tylko wątpliwej moralności dziewczyny robiły tego rodzaju karjery, dziś poszukują ich i pewnej kategorji mężczyźni. Zachodzi tylko ta różnica, że gdy przed niewielu laty podobnego młodzieńca określano dosyć dobitnie i stał on, poza nawiasem społeczeństwa, obecnie najpoważniejsi panowie pozwalają mu obtańcowywać swe żony i córki, a nawet podają rękę wsuwając doń dyskretnie napiwek. Pan Tom, na podobieństwo swej siostry usiłował się wybić, a nie posiadając żadnych skrupułów, imał się niezbyt czystych interesów. To też, kiedy Grąż, po naradzie z dawną kochanką, chcąc oplątać Ordeckiego przez żonę, zaproponował mu usidlenie za pewną sumkę tej ostatniej, na propozycję zgodził się chętnie. Lili Ordecka, osóbka dość lekkomyślna, korzystając ze zbytniej swobody, pozostawionej jej przez męża, często w towarzystwie koleżanek odwiedzała właśnie dancing, w którym on się popisywał. Również często i chętnie tańczyła z nim, znakomitym choreograficznym mistrzem. W podobnych warunkach, począł szeptać pani Lili czułe słówka, na które się nabiera tyle lekkomyślnych kobieciątek, później umówić się na jakieś spotkanie, a później wciągnąć do kawalerskiego mieszkania, wydawało się rzeczą nader łatwą. A potem, przecież zagrozić można szantażem. Zagrozić można, że o ile nie wpłacona zostanie pewna sumka, mąż wszystkiego się dowie. Oto był „szlachetny“ plan, podsunięty przez żądnego zarobku Toma, a zaakceptowany, po niejakim wahaniu przez Grąża, nie znajdującego w swych tarapatach, których jednym z głównych sprawców był Ordecki, innego wyjścia.
Oto była przyczyna, że Grąż dowiedziawszy się rano o śmierci pani Lili, siebie poczytywał za moralnego sprawcę, a poznawszy zgangrenowanego do gruntu Toma, posądzał, że ten nie tylko za daleko posunął się z młodą kobietą, ale wprost ograbił ją z brylantów. Piękna byłaby historja, gdyby to wszystko, wraz z jego nazwiskiem na światło dziennie wylazło!
Dlatego też zdziwieniem go napawały kategoryczne zaprzeczenia nie tylko Toma, ale i Marleny — bo wpakowawszy w błoto Ordecką, nie mógł się doszukać innej przyczyny jej śmierci.
— Więc, któż to zrobił? — rzucił. — Co spowodowało samobójstwo?
Tom, na którego twarzy, znać było zaniepokojenie, począł wyjaśniać.
— Nic nie pojmuję! Nie rozumiem, czyja to sprawka i jestem w największej obawie, aby niesłuszne posądzenie na nas nie padło! Ale, zdaje mi się nie ryzykujemy nic, bo Ordecka poniszczyła przed śmiercią papiery.
— Ale kto, kto? — naglił dyrektor.
— Więc opowiem panu wszystko szczerze — mówił tamten — co było między nami! Przez kilka wieczorów, pani Ordecka, jakby istotnie okazywała mi przychylność i wydawało mi się, że jestem na dobrej drodze. Początkowo, nie chciałem postępować zbyt obcesowo, aby jej nie speszyć. Sądziłem jednak, że już nastaje chwila, aby rozpocząć miłosne oświadczyny! Działo się to trzy dni temu.
— Trzy dni temu?
— I właśnie tego wieczora spotkał mnie zawód najokropniejszy, o którym nie wspominałem panu dyrektorowi, aby go nie zniechęcać. Bo, choć pani Ordecka, przybyła, jak zwykle z koleżankami na dancing, zachowywała się względem mnie tak obojętnie, że byłem niemile uderzony!
— Obojętnie?
— Siedziała przy stoliku, nie patrzyła na nikogo, odmawiała tancerzom, którzy ją zapraszali do tańca. Mnie, ledwie skinęła głową, jakgdybym nie istniał wcale dla niej. To też, nie zbliżałem się do Ordeckiej, przypuszczając, że coś musiało pokrzyżować nasze plany. Powtarzam, działo się to trzy dni temu, a od tej pory pani Lili nie pojawiła się więcej, w naszym dancingu.
Dyrektor w milczeniu potakiwał skinieniem głowy opowieści Toma, a pani Marlena cichemi wykrzyknikami wyrażała od czasu do czasu swe zaciekawienie i zdziwienie. Słowa fordansera brzmiały tak szczerze i przekonywująco, że żadne z nich przypuszczać nie mogło, że stara się on ich wprowadzić w błąd, lub kłamie.
— Więc cóż to było? — rzucił po chwili milczenia Grąż.
Ten uczynił poważną minę i zniżonym głosem wymówił, jak się opowiada o rzeczach tajemniczych a groźnych.
— Próżno sam łamałem sobie głowę, aż przyszło mi na myśl pewne przypuszczenie. Kręci się człowiek tu i ówdzie, niejedno słyszy, a niewiasty w pewnych momentach są bardzo szczere... Otóż opowiadała mi jedna pani, osoba wyjątkowo ekscentryczna, którą pociągały przeróżne nadzwyczajności, że w Warszawie istnieje bardzo ciekawy klubik. W mieszkaniu, tylko proszę pana dyrektora, o całkowitą dyskrecję, bo są to rzeczy niesprawdzone, niejakiej baronowej Wenden.
Marlena aż podskoczyła na swem miejscu.
— Wenden! — zawołała — Baronowa Wenden! Słyszałam... To ta, podstarzała strojnisia, której ciągle pełno po modnych kawiarniach i restauracjach... Udaje nie wiedzieć kogo, dmie i zadziera nosa do góry. Posiada, podobno rozległe stosunki i nieraz widywałam ją w pierwszorzędnych towarzystwach, szczególniej panów. Zastanawiało mnie oddawna z czego ona żyje? Więc, w jej mieszkaniu mieści się klubik, a ty dopiero teraz opowiadasz o tem Tomie? — zwróciła się do brata z wymówką.
Tamten dalej wyjaśniał:
— Mówię ci, że nie lubię powtarzać niesprawdzonych plotek... Ale, obecnie nastąpiły wyjątkowe okoliczności. W mieszkaniu tej baronowej odbywają się od czasu doczasu bardzo dziwne zebrania. Dziwne, a tak znakomicie zakonspirowane, że wieść o nich do szerokiego ogółu nie przenika...
— No... no... — mruknął Grąż, coraz więcej zainteresowany. — Jakiegoż charakteru są te zebrania?
— Podobno wszystko, co pan chce! Opjum, kokaina, haszysz, wieczory o wybitnie erotycznym charakterze, podczas których mężczyznom i kobietom za cały strój służą maski jedynie... Jednem słowem, dziać się tam mają wyuzdane orgje...
— Któż w nich uczestniczy?
— Otóż to właśnie! Wendenowa ściąga wyłącznie panie z towarzystwa, aby tem lepiej je omotać. Skoro, która tam wpadnie raz na zawsze pozostaje w jej sieciach, lub też kończy samobójstwem. Parę podobnych wypadków, jakoby, zatuszowano starannie.
— Ona sama to organizuje?
— Nie! I tu właśnie zaczyna się groźna zagadka. Szczegóły, jakie powtarzam pochodzą właśnie z ust tej pani, o której wspomniałem, a która w przystępie wyjątkowego zdenerwowania opowiadała mi je z oburzeniem i z pasją...
Mimo wszystko, mówiła ona tylko urywkami i miałem wrażenie, że jakiś niepojęty lęk skuwał jej usta. Zresztą, później nie mogłem, mimo najszczerszych chęci wydobyć z niej bliższych szczegółów, bo gdzieś znikła, podobno wyjechała z Warszawy, albo też...
— Cóż właściwie ona opowiadała takiego przerażającego?
Uczynił pauzę, dla większego wrażenia, poczem rzucił:
— Za Wendenową stoi jakiś mężczyzna. Łotr nad łotrami, ale obdarzony niezwykłą siłą. Coś w rodzaju hypnotyzera, kieruje on nią całkowicie... Tam również wciąga do tej spelunki niewiasty, aby je skompromitować i ograbić... Z mojej znajomej wyciągnął on podobno wcale okrągłą sumkę, ale w żaden sposób wyznać nie chciała w jaki sposób to się stało. Również powiedzieć nie chciała, ani jak wygląda ani kim jest w istocie... Jej zwierzenia, które właściwie nie były zwierzeniami, czyniły takie wrażenie, iż ktoś nawet zdala panuje nad nią i w chwilach, naprawdę niebezpiecznych, zmusza do milczenia...
— Nadzwyczajne! Zaiste, zachodzi tu wielkie podobieństwo do tragicznej przygody Lili Ordeckiej! — zauważył poruszony dyrektor — Czy i pan na tej zasadzie wysnuwał swe wnioski?
— Nie — odrzekł mocno Tom — posiadam prawie dowód, iż tam właśnie ją wciągnięto!
— Dowód? Tak! Bo wszystko, co wyciągnąć mogłem z mojej znajomej, starając się nieznacznie wysądować ją do dna, jak wygląda ów czart w ludzkiej postaci, było tylko, iż nosi on pierścień niezwykłego kształtu. A przecież na fragmencie fotografji, który znaleziono po zmarłej, widniał również sygnet dziwaczny...
Grąż uderzył dłonią głośno o poręcz fotela.
— Zgadza się! Znakomity z pana detektyw! Co uczynimy dalej z temi informacjami?
Tom rozkrzyżował ręce.
— Nic! Bo ani nie mogę ustalić miejsca pobytu owej pani, ani też pójść z temi danemi do policji? Wtedy, my moglibyśmy bardzo łatwo zaplątać się w całą sprawę, a chyba nie zależy panu dyrektorowi na tem!
— Nie, nie! — odparł ten szybko.
Nastała chwila ciszy. Grąża, który choć w niejednej aferze niewyraźnej maczał ręce i sam niedawno zastawiał sieci na Ordecką, lecz nie stracił resztek sumienia, korciło go teraz, że śmierć młodej kobiety ujdzie bezkarnie. Nie narażając się sam jednak na niebezpieczeństwo nie miał innego wyboru. Potwierdziły to dalsze słowa Toma.
— Nie wolno nam ryzykować! Zresztą, policja ma, zdaje się Wendenową na oku! Dobierze się własnemi siłami! A na jej zemstę narażać się niezbyt jest bezpiecznie! Choć, z gustem ukręciłbym temu bandycie szyję, nie czuję się na siłach wystąpienia z nim do walki! Och, zbój to potężny...
Może, w wykrzykniku pana Toma brzmiało nie tyle oburzenie, iż ktoś uprawia bez przeszkody łajdactwo, co świadomość zawodowego szantażysty iż inny wchodzi mu w drogę i ofiary zabiera z przed nosa. Nie zastanawiał się jednak nad tem Grąż, a powstając z miejsca, oświadczył:
— Bardzo się cieszę, że śmierć Lili Ordeckiej nie spadła na naszą odpowiedzialność! Naprawdę się cieszę i doznaję wrażenia, że jakiś olbrzymi ciężar spadł z serca. Ale, niestety, ma pan rację! Musimy milczeć! Tego wymagają okoliczności!
Niezadługo potem Grąż opuścił mieszkanie pani Marleny.
Szedł teraz zadowolony przed siebie. Stanowczo, dzień który rozpoczął się fatalnie, był jednym z lepszych jego życia. Grąż sądził, że już wszystko stracone, na horyzoncie ukazuje się zamożny krewniak, a odpowiedzialność za niemiłą sprawę, która w gruncie nie przyniosłaby żadnego pożytku, spadła z sumienia.
Wędrował wtedy dyrektor, wysoko poniósłszy głowę i wymachując laską o złoconej rękojeści. Z rozkoszą wdychał aromat ciepłego, wiosennego wieczoru, odpowiadał na ukłony znajomych, a nieraz i oczkiem strzelił do jakiej przechodzącej piękności. Gdy wtem o parę kroków przed sobą spostrzegł wytwornego młodzieńca, szczupłego, wysportowanego brunecika, który był ubrany w nienaganny garnitur. Kroczył on w towarzystwie drugiego nieco starszego, czterdziestoletniego mężczyzny i rozprawiał z nim o czemś z ożywieniem.
— Dżordżo! — zawołał dyrektor, rozpoznając zdala syna.
Dżordżo, on to był w rzeczy samej bowiem, drgnął i przystanął. Wraz z nim i jego towarzysz. Wysoki pan, o dumnej i energicznej twarzy, na której znać było, że przeszedł niejedno. Nosił czarny garnitur, a w krawacie połyskiwała cenna perła. Na obliczu jednak młodego Grąża odbiło się jakby zmieszanie.
Szybko wyciągnął on na pożegnanie do niego rękę i rzuciwszy mu po cichu parę słów, zbliżył się do ojca.
— Któż to był? — zapytał dyrektor, którego uderzył dość niezwykły wygląd nieznajomego i jego rysy — Nie znam tego pana?
— Hrabia O’Brien! — jakoś niepewnie rzucił Dżordżo.
— O’Brien? Nie słyszałem o takim panu!
Dżordżo począł szybko tłumaczyć:
— Bardzo wytworny! Na pół cudzoziemiec na pół Polak, bo ojciec był anglikiem, a matka pochodziła ze Lwowa. Od niedawna bawi w Warszawie i poznałem go w bardzo wykwintnem towarzystwie...
— Czy nie w których z klubików, w jakich w karty się zgrywasz? — rzucił Grąż, bo niezbyt spodobała mu się powierzchowność nieznajomego — Wygląda nieco na międzynarodowego awanturnika!
— Nie... nie... — szybko zaprzeczył — To dżentelmen w każdym calu! Może być papa całkowicie spokojny.
Grąż dalej nie nalegał. Co innego miał na myśli i rad był, że przyłapał syna.
— Słuchaj! — rzekł, ujmując go pod rękę — Przejdziemy się trochę! Pragnę z tobą porozmawiać!
Nowa fala krwi przepłynęła do twarzy Dżordża. Znać było, że obawia się on, iż ojciec poruszy jakiś przykry temat. Przymusiwszy się do śmiechu, odparł:
— Ależ z największą chęcią...
Skręciwszy w boczną uliczkę, szli powoli, bez celu.
Grąż począł tłumaczyć:
— Mój kochany! Rozumiem, młodość ma swoje prawa i musi się wyszumieć. Goniłeś za dziewczynami, grywałeś w karty, ale najwyższy czas się ustatkować! Płaciłem twoje długi nawet bez skrzywienia, ale dziś nie byłbym w stanie ich zapłacić! Panuje powszechny kryzys, a moje interesy znajdują się w opłakanym stanie.
Gdyby dokoła nie poczynał zapadać mrok, spostrzegłby bladość, jaka pokryła twarz syna.
— Nie byłbym w stanie zapłacić! — powtórzył z naciskiem — Dlatego, musisz stać się poważny! Nowe długi skompromitowałyby tylko mnie i ciebie!
— Interesy „Atobudu“ idą tak źle? — bąknął młody nieśmiało.
— Jaknajgorzej! Mówię ci w zaufaniu, jesteśmy prawie zachwiani! — dyrektor nie uważał za wskazane wspominać czemu to nastąpiło — Niechaj ci wystarczy, że sam dziś poszukiwałem paru tysięcy i nie mogłem ich dostać!
Ciężkie westchnienie wyrwało się z piersi Dżordża. Ginęła ostatnia deska ratunku. I on miał „honorowe długi“, z któremi nie śmiał się zwrócić do ojca. Obecnie nikła ostatnia nadzieja.
— Więc, wszystko stracone? — wyrwało mu się mimowolnie.
Grąż przystanął, puścił ramię syna, wyciągnął złoty portcygar i powoli zapalał papierosa. Dżordżo spostrzegł w świetle zapałki, że mimo poprzednich pesymistycznych słów, twarz dyrektora nie jest smutna.
— Nie, jeszcze nie wszystko stracone! — odrzekł — Choć sam, do niedawna tak sądziłem! Pozostaje ratunek.
— Ratunek?
— Który spada w bardzo nieoczekiwanej postaci! Nie raczysz bywać w domu, to nie wiesz co się dzieje. Najdalej za miesiąc przyjeżdża z Ameryki twój wuj Jan Kolbas, z córką...
— Kolbas przyjeżdża?
— Posiada on ciężkie miljony, a swą córkę Peggy, twoją kuzynkę pragnie tu wydać za mąż! Reszty, nie potrzebuję ci chyba tłomaczyć...
— Ach...
I przed wyobraźnią Dżordża zarysowały się nagle nowe horyzonty. Wiedział znakomicie od matki o bogactwie dalekiego wujaszka z Ameryki, czy zaś panna Peggy była urodziwa, w obecnej sytuacji, obchodziło go mało. Pojmował, że ojciec nie żartuje i że nad ich głowami zawisła katastrofa, choć nie domyślał się całej grozy tej katastrofy. Ufny w swą powierzchowność przystojnego chłopca i świetne maniery nie wątpił, że rychło zdoła usidlić zamorską kuzynkę...
— Rozumiem, papo! — szepnął z rozjaśnioną twarzą. Dyrektor tymczasem wykładał dalej.
— Do tego czasu musisz się ustatkować! Najprzód, gdyby wieść o twoich hulankach dotarła do wuja, mógłby powziąć o tobie najgorsze zdanie i zrazić się, powtóre musimy póki nie staniemy na pewne nogi, jaknajbardziej się ograniczyć! Oczywiście, nie zmienię trybu domu, żeby nadal zachować pozory bogatego człowieka, ale każdy lekkomyślny wydatek byłby dziś szaleństwem. A co do ciebie, wogóle dobrze się stanie, jeśli zerwiesz z dotychczasowem życiem, a poważnie pomyślisz o przyszłości...
— Ależ, oczywiście... Ma papa całkowitą słuszność!
Po kilku jeszcze ogólnikowych frazesach, w których zarówno ojciec, jak i syn, nie ukrywali swej radości z nadziei, jaką im niosła bliska przyszłość, Dżordżo pożegnał dyrektora. Usprawiedliwiał się, że od jutra pocznie przesiadywać uczciwie w domu, ale dziś ma jeszcze spotkanie z jednym z przyjaciół na mieście, któremu nie może uczynić zawodu.
W rzeczy samej, rozstawszy się z ojcem, wskoczył do taksówki i kazał się zawieźć do jednej z modnych kawiarni.
Długo rozglądał się po gwarnej, zadymionej i szczelnie zapełnionej strojną publicznością sali póki nie dojrzał tego, kogo pragnął spotkać.
Lecz, jeśli wspominał ojcu, że oczekuje go przyjaciel, to ten przyjaciel był osobliwego gatunku.
Przy niewielkim stoliku, w rogu kawiarni, siedział jakiś mężczyzna, o wybitnie semickim wyglądzie. Niski, gruby, o potężnej łysinie, ubrany z krzykliwą elegancją. Na krótkich palcach połyskiwały drogie pierścienie, a w ustach złote plomby. Ćmił cygaro i spozierał na młodego Grąża, z wyrazem nieukrywanej ironji.
Współczesne Schyloki przeniosły się z zapadłych dziur i zakamarków do pierwszorzędnych kawiarni i tam załatwiają swe lichwiarskie interesy. Miast chałatów stroją ich pierwszorzędne garnitury.
Młody Grąż zbliżył się do stolika uścisnął ubrylantowaną, lecz o brudnych paznokciach rękę, i usiadł na krzesełku.
— Panie Bierkugel — począł — przyniosłem to, czego pan żądał!
— Czek?!
— Tak!
— Z podpisem ojca?
Dżordżo pochylił głowę, aby ukryć czerwień, zalewający jego policzki.
— Z podpisem ojca! — wybełkotał — Oto jest! Służę!
Wyciągnął z kieszeni niewielki papierek i wręczył go lichwiarzowi. Ten obejrzał go ze wszech stron, nie krępując się nawet tem, że manipulacje mogli zauważyć sąsiedzi przy bliższych stolikach, poczem cmoknął i przymrużył oko.
— W porządku?
— Jakże nie ma być w porządku — oświadczył Bierkugel ciągle spozierając na Dżordża złośliwie — jeśli syn dyrektora Grąża sam przynosi mi jego czek i jeszcze dla pewności żyruje na odwrocie? To ja się pytam, co będzie w porządku?
— Przecież tak pan żądał!
— A jakże mogłem żądać inaczej!...
Dżordża wściekało to najwięcej, że lichwiarz domyśla się wszystkiego. Że domyśla się, że podrobił podpis ojca i czek jest sfałszowany. Ale przecież najwyraźniej zapowiedział Dżordżowi, że nie da mu ani grosza, o ile nie ujrzy podpisu dyrektora Grąża na czeku, bo zwyczajnych weksli oddawna Bierkugel od nikogo nie chciał przyjmować. Dziś zrana jeszcze, grubo namyślał się Dżordżo, czy pójść na tę „kombinację“, mimo poprzednich własnych czeków, które był winien lichwiarzowi, a których termin upłynął i mimo wiszącego nad nim przykrego, honorowego długu. Dopiero rozmowa z dyrektorem zdecydowała go ostateczne. Wszak ojciec oświadczył wyraźnie, że zapłacić grosza teraz nie jest w stanie, a miljony dzięki rychłemu amerykańskiemu marjażowi, wydawały się prawie pewne. Nikt o tym długu się nie dowie, a pieniądze Peggy tą bagatelę pokryją.
— Panie Bierkugel — rzekł tylko, gwoli ostrożności — czek, jaki panu doręczam nie nosi daty! Jest wystawiony in blanco! Zresztą, tak pan sobie życzył! Choć uprzedzam, że termin musi być minimalnie miesięczny, a po tym terminie może nastąpić prolongata...
— Żądam czeków — odparł, patrząc Dżordżowi prosto w oczy — bo weksli dziś nikt się nie boi i nikt ich nie wykupuje! Za czek zaś grozi odpowiedzialność karna. Nie wyobrażam sobie jednak, aby taki potentat finansowy, jak pański ojciec, dyrektor Grąż wypuścił czek bez pokrycia... Jeśli i od niego żądałem czeku, to tylko dlatego, aby nie ustąpić od moich zasad...
I Bierkugel rozumiał całą sprawę doskonale. Wiedział, że Dżordżo podrobił najzwyczajniej czek, do czego on go właściwie, milcząco namówił. O jednej rzeczy tylko nie był poinformowany. O bankructwie starego Grąża. Bo dyrektor tak znakomicie udawał zamożnego człowieka, że lichwiarzowi na sekundę na myśl nie przyszło, iż może on być zachwiany i sądził, że w obawie skandalu podrobione czeki syna nawet na znaczniejszą sumę wykupi.
Grał jednak nadal komedję.
— Nie wątpię — powtórzył — że dyrektor nie uchybi terminu. Gdyby zaś po miesiącu pragnął prolongować, bardzo proszę... Oczywiście, jeśli procent zostanie zapłacony gotówką.
Dżordżo w swej lekkomyślności zgadzał się teraz na wszystko.
— Czek opiewa — począł — na dziesięć tysięcy! Ile z tego dostanę?
Bierkugel pobębnił palcami po marmurowym blacie stolika.
— Trzy tysiące pan mi winien — wymówił, nie drgnąłwszy nawet powieką — Dodam jeszcze trzy...
Dżordżo, choć przygotowany był na to, że obedrą go ze skóry, aż poderwał się ze swego miejsca.
— Co? — krzyknął, ledwie tłumiąc oburzenie — Od sześciu tysięcy, cztery tysiące procentu za miesiąc! Ależ, panie to jest...
Tamten niewzruszony zapalał drogie cygaro.
— Chciał pan powiedzieć zdzierstwo — dokończył za Dżordża. Być może. Nie przeczę. Lecz dziś pieniądz jest drogi i każdy ugania się za nim, niczem panną, albo urzędnik za pensją! Zresztą wcale pana nie namawiam do tej pożyczki. Nie pan, będzie inny! Tylko...
— Tylko?
— Poprosiłbym pana bardzo, o ile obecnie nie załatwimy interesu, aby zechciał jutro zwrócić mi należność za poprzednie czeki. Dłużej cierpliwym być nie mogę... Skieruję sprawę do prokuratora.
Dżordżo zlekka zbladł. Poczuł się całkowicie we władzy lichwiarza.
— Panie Bierkugel! — teraz prosił — Bynajmniej, nie mam zamiaru zadzierać z panem! Ale, niech pan zrozumie! Prócz trzech tysięcy, które winien jestem panu mam drugi pilny dług na taką sumę. O ile pan mi więcej nie doda, nic mi się nie pozostanie, Możebym choć otrzymał cztery tysiące.
— Trzy pięćset i ani grosza więcej! — rzucił lichwiarz tonem, który zabrzmiał, niby trzask gilotyny — To moje ostatnie słowo... Te pięćset dodaję tylko dlatego, żeby pan nie czuł do mnie żalu... Szlus!
Choć Dżordżo nie tylko czuł żal do lichwiarza, ale najchętniej zdusiłby go obecnie za gardło, skinął głową, przymuszając się do uśmiechu.
— Dobrze!
Bierkugel złożył czek starannie. Wyjął duży portfel i wsunął go do jednej z przegródek. Poczem z innej wyciągnął paczki banknotów, snać z góry przygotowane, w przewidywaniu, że nie wymknie mu się ofiara i podsunął je do Dżordża.
— Służę! I jeszcze raz przypominam! Proszę pamiętać o terminie.
Młody Grąż pochwycił banknoty łapczywie palcami i wsunął je do bocznej kieszeni marynarki. Powstał od stolika, bez wielkiego zapału uścisnął dłoń lichwiarza, którą ten podawał protekcjonalnie i opuścił kawiarnianą salę.
Nie obchodziła go teraz ani skoczna muzyka, ani spojrzenia wymalowanych kobiet. Nawet na ukłony znajomych odpowiadał roztargnionemi kiwnięciami głowy. W duszy dźwięczało jedno słowo:
— Fałszerz!
Przed kawiarnią wskoczył do stojącej tam taksówki i rzucił adres:
— Hotel Europejski!
Każdy wielki hotel ma w sobie coś międzynarodowego. Poczynając od portjera, władającego różnemi językami a kończąc na barwnych afiszach, ubierających ściany. Mentona, Vichy, Nizza, Monte Carlo... Dlatego też każdy wielki hotel jest zbiorowiskiem najprzeróżniejszych ludzi. Nie brak tam zagranicznych dyplomatów, swojskich hrabiów, kokot i międzynarodowych awanturników.
Dżordżo, obracający się wciąż w rozbawionym światku „toute Varsovie“, był w „Europie“ swoim człowiekiem. Powitał go przyjacielski uśmiech szwajcara oraz niskie ukłony „lift boy'ów“.
— Czy hrabia O’Brien jest w swoim numerze? — zapytał.
— Znajduje się na górze, panie dziedzicu! — zabrzmiała odpowiedź, bo u nas, skoro komuś nie można nadać innego tytułu, honoruje się go „dziedzicem“.
Rychło znalazł się Dżordżo w jednym z wytwornych a drogich pokojów pierwszego piętra. Na powitanie powstał z fotela nieco starszy, czterdziestoletni mężczyzna, ten sam, który towarzyszył Grążowi, w czasie jego przechadzki w Alejach Ujazdowskich.
— A, monsieur Dżordżo! — wyrzekł przyjaźnie, snać domyślając się, w jakim celu ten do niego przybywa.
Każdy numer hotelowy posiada swój przeciętny, banalny charakter. Porozrzucane jednak tu i ówdzie drobiazgi przez jego obecnego właściciela nadawały mu jakby odrębną cechę. Pełno tam było drogich jasno żółtych waliz, kosztownych neseserów, a luksusowe przybory toaletowe i wykwintna, porzucona na krześle piżama świadczyły o wytwornych zamiłowaniach hrabiego.
Sam on był ubrany, jak poprzednio w ciemny, od pierwszorzędnego krawca garnitur, a jasno szary krawat spinała cenna czarna perła. W klapie marynarki miał jakąś cudzoziemską wstążeczkę orderową, a długie, niczem szpony palce bawiły się monoklem, wiszącym na cieniutkim, złotym łańcuszku.
— Och, ce cher George! Cóż pana sprowadza? — odezwał się po polsku, z wybitnie obcym akcentem, często przeplatając mowę francuskiemi, lub angielskiemi zwrotami — Please sit down... Niechże pan siada...
— Co mnie sprowadza? — powtórzył młody Grąż, ściskając wyciągniętą rękę i zajmując miejsce w wielkim fotelu. — Przychodzę zwrócić mój dług, panu hrabiemu.
— Pocóż ten pośpiech, my dear, mój kochany?
Dżordżo uniósł brwi do góry.
— Przecież, nastawał, zdaje się, pan hrabia, abym co rychlej mu swoją przegraną zwrócił.
O’Brien, jakby zmieszał się trochę.
— Ależ nie nastawałem... Godne pożałowania nieporozumienie... Twierdziłem tylko, że nie powinno się grywać na kredyt, w przeciwnym bowiem razie...
— Zupełnie mi to wystarczyło — przerwał Dżordżo dość oziębłym tonem — aby panu natychmiast przynieść należność. Przegrałem do pana wczoraj w klubiku trzy tysiące! Jeszcze dwie godziny temu, kiedym prosił o prolongatę, twierdził pan, że będę zdehonorowany, o ile do wieczora ich nie zapłacę. Oto wieczór... i pieniądze leżą na stole...
Wyciągnął z kieszeni paczkę banknotów, otrzymanych niedawno od Bierkugla i odliczywszy odpowiednią sumkę, niedbale rzucił je przed siebie. Przez próżność, manipulował tak, że hrabia mógł zauważyć, że jeszcze mu coś nie coś zostało.
O‘Brien lekko zagryzł wargi. Lecz zbyt wytrawnym był „mistrzem“, aby cośkolwiek dać znać po sobie. Liczył, że nastraszony młody Grąż przybędzie bez pieniędzy, pocznie prosić o zatuszowanie sprawy, zgodzi się na wszystkie warunki hrabiego. Zwrot długu, zmieniał postać rzeczy, lecz O‘Brien nie wątpił, że i nadal łatwo w swe sieci pochwyci ofiarę.
— Napije się pan? — rzekł, zbliżając się do stolika, na którym stał szereg butelek wraz z syfonem wody sodowej i nie patrząc na leżące banknoty, jakby go nie obchodziła ta „drobna“ sumka. — Co pan woli? portwajn, czy też whisky and soda...
— Wolę portwajn! — oświadczył Dżordżo przez grzeczność, a gdy hrabia postawił przed nim kieliszek, umoczył lekko w nim usta.
Tamten tymczasem, zająwszy w pobliżu Grąża miejsce, mówił.
— Zawsze wiedziałem, że jest pan skończonym dżentelmenem! A very gentleman! Lecz przykro mi tak brać od pana pieniądze! W każdej chwili służę rewanżem!
— Dziękuję, za rewanż!
Hrabia udał, że nie dosłyszał tych słów.
— Choćby dzisiaj, w klubiku...
— Nie chodzę do klubu!
— To, jeśli pan woli, zaraz tu we dwójkę, w baka, pokera, w ekarté...
— Powtarzam, dziękuję panu hrabiemu! Nie grywam więcej w karty!
— Nie grywa pan w karty, my dear?
— Nie!
W samej rzeczy, Dżordżo zaciągnąwszy przed chwilą więcej niż lekkomyślny dług, aby wybrnąć z rozpaczliwej sytuacji, nie miał zamiaru szukać nowego guza. Chciał on, zgodnie ze wskazówkami ojca na jakiś czas przycichnąć, aby następnie na nowo wystąpić w blasku posiadanych miljonów. I choć potężna ciągnęła go żyłka, aby spróbować szczęścia z O‘Brien i pokusić się o odebranie wpłaconych pieniędzy, przeczuwając niebezpieczeństwo przegranej, całą siłą woli od tego się bronił.
Hrabia pojął, że natknął się na jakiś niezrozumiały opór i dalej nie nalegał.
— Cóż — rzekł — C‘est dommage! Szkoda... Nie namawiam nikogo do grzechu...
Dżordżo uśmiechnął się jakoś nieokreślenie, dopił portwajnu i pożegnał hrabiego.
— Gdyby pan mnie chciał kiedy odwiedzić, bardzo proszę! Zawsze popołudniu jestem w domu! — rzucił mu O‘Brien na pożegnanie.
Ale Dżordżo już był za drzwiami. Jeszcze chwila, a czuł, że ulegnie pokusie.
Wogóle, tego wieczora, spisał się młody Grąż po bohatersku. Bo ledwie wyszedł z pokoju O‘Briena i znalazł się w hotelowym hallu napadły nań dwie młode, bardzo przystojne i wyzywająco ubrane niewiasty.
— Drogi Dżordżo! — zawołały jednogłośnie — Chyba nam nie odmówisz i pójdziesz z nami na kolację.
Wielki hotel jest jakby miejscem obserwacyjnem dla kokot i szulerów. Czują oni, nawet przez najgrubszą marynarkę, kto posiada pieniądze i tego pragną pochwycić w swe szpony. Cała rzecz zależy na pośpiechu i ma tu miejsce prawdziwy wyścig. Jeśli kokota pierwsza pochwyci ofiarę, nic nie pozostaje dla szulera lub też dzieje się odwrotnie. Dlatego też te dwie potęgi łączą się w przyjacielski stosunek i przeważnie występują razem.
Ale i nadobne panienki spotkał zawód.
— Nie — rzekł Dżordżo, wstydliwie unikając widoku jędrnych piersi i zgrabnych nóżek — Muszę wam dziś uczynić zawód! Idę do domu...
Stanowczo, Dżordżo poczynał się stawać cnotliwy.




ROZDZIAŁ V.[1]
Ordecki.

W tydzień dopiero po śmierci żony Ordecki, postanowił wybrać się do biura.
Choć nie otrząsnął się jeszcze ze straszliwego uderzenia losu, choć daleki był od duchowej równowagi, na pozór wydawał się spokojny.
Idąc do biura, przypuszczał, że zastanie tam niewyraźny nastrój. Oddawna cała gospodarka Grąża w „Atobudzie“ wydawała mu się podejrzana i domyślał się celu przeróżnych nagabywań o dodatkowe plany i kosztorysy.
Lecz, jeśli sądził, że wyczuje zawisłą w powietrzu katastrofę, zawiódł się srodze. W „Atobudzie“ robota wrzała, jak za najlepszych czasów, urzędnicy pracowali ze zdwojoną energją, a prawa ręka dyrektora, Matakiewicz, miał wyjątkowo pewną minę.
Cały sekret tej metamorfozy polegał na tem, że Grąż zdążył już wtajemniczyć buchaltera, w spodziewany przypływ amerykańskich kapitałów i ten, nie tylko udzielił dyrektorowi znacznej, oczywiście dobrze oprocentowanej pożyczki, ale i urobił odpowiednią atmosferę w biurze.
Pojawienie się Ordeckiego zostało powitane spojrzeniami pełnemi współczucia, a Matakiewicz, długo ściskając jego rękę, wymówił:
— Pan inżynier jeszcze blady i zmieniony! Rozumiem... Ale, da Bóg otrząśnie się ze swych ciężkich zmartwień przy pracy, bo znaczna praca teraz czeka!
Aczkolwiek dobrze nie rozumiał Ordecki, jaka go może czekać praca, bo niedawno oświadczył mu Grąż, że o ile nie wpłyną dodatkowe sumy od udziałowców, niemożliwe jest wykańczanie budowli, a ta właśnie techniczna część roboty wchodziła w zakres obowiązków Ordeckiego, wszedł on nie zwlekając do gabinetu Grąża.
I dyrektor powitał go niezwykle serdecznie. Powstał z za swego wspaniałego biurka i nie patrząc Ordeckiemu w oczy, bo choć ciężar odpowiedzialności za śmierć Lili spadł mu z serca, ale bądź co bądź wyczuwał pewne zażenowanie, oświadczył:
— Witam drogiego kolegę! Przychodzi pan powoli do siebie? Prawda? Ciężko skrzywdziły kolegę losy, lecz nie należy tracić otuchy... Przyszłość może okaże się lepszą.
A, gdy Ordecki tylko skinieniem głowy wyraził wdzięczność za tę pociechę, dalej mówił:
— Najlepiej człowiek zapomina o swych troskach przy robocie! A duża praca rychło kolegę oczekuje! Za miesiąc, najdalej półtora przystępujemy do ostatecznego wykończenia budowli.. Uspokoją się akcjonarjusze, bo na jesieni już zamieszkają we własnych domach! Zechce kolega poczynić wszelkie przygotowawcze prace, bo czas nagli.
— Ależ z największą chęcią, panie dyrektorze — odparł Ordecki uśmiechając się nieco w duchu z tego, że Grąż go teraz pilił, podczas gdy on przedtem nie mógł się doprosić o wyznaczenie terminu — A czy zostaną przekazane do mojej dyspozycji niezbędne sumy pieniężne, bo twierdził pan, że bez dodatkowych opłat ze strony udziałowców robota nie posunie się na krok naprzód?
Grąż siedział, z miną pełną godności.
— Tak! — wyrzekł — Do niedawna różniliśmy się w poglądach! Pan twierdził, że pobranych pieniędzy powinno wystarczyć, ja kalkulowałem inaczej! Ale, po głębszem zastanowieniu, doszedłem do wniosku, że nie wolno nam dalej żyłować udziałowców. Gdybym nawet miał dołożyć do tej roboty, dla honoru firmy ją wykończę!
Ordecki wiedział doskonale, że dyrektor, w zasadzie nie powinien dołożyć ani grosza. Znając jednak jego poprzednie stanowisko, zdumiewał się coraz więcej.
— Więc zostaną mi przekazane pieniądze? — powtórzył.
— Tak! kilkaset tysięcy... — odparł Grąż niedbale, jakby o drobiazg chodziło. — Najdalej za miesiąc, bo ja muszę przeprowadzić pewne buchalteryjne zestawienia! Jakżeż można prowadzić budowlę bez pieniędzy?
Mówił to tonem tem pewniejszym, że już otrzymał od Kolbasa z Buffalo odpowiedź na swój telegram i ten donosił, że wyjeżdża i najdalej za trzy tygodnie w Warszawie się zjawi. Załączał szereg serdeczności i wyrażał swą radość, iż ujrzy dawno niewidzianych krewniaków. Wobec tego, Grąż czuł amerykańskie dolary, jak u siebie w kieszeni, i z każdą chwilą tupet jego wzrastał.
— Doskonale! — oświadczył Ordecki, choć wszystko, co posłyszał, napawało go zdumieniem.
Jakiż był cel poprzednich, niedwuznacznych nagabywań, dzięki którym uległ nawet oziębieniu stosunek z dyrektorem? Lecz, jeśli Grąż się rozmyślił, lub nie był z gruntu nieuczciwym, jak to przypuszczał Ordecki, tem lepiej. Rad był teraz nawet w duchu, że cała sprawa zakończy się przyzwoicie, bez skandalu, do którego i on z konieczności zostałby wmieszany. To też, zamieniwszy parę ogólnikowych frazesów, pożegnał dyrektora i udał się do swego małego gabinetu, sąsiadującego z gabinetem Grąża. Wyciągnął z szuflady biurka od tygodnia nieoglądane plany, rysunki i papiery i złączywszy je z przyniesionemi ze sobą w tece, począł je powoli przeglądać.
Nie kleiła mu się dziś praca.
Jakież właściwie znaczenie miały dlań te wszystkie papierzyska, w porównaniu z własnem nieszczęściem. Cóż obchodziło go, czy udziałowcy dostaną prędzej, czy później mieszkania, gdy mordercy Lili swobodnie krążyli po świecie? A czy, wogóle, sprawa tajemniczego samobójstwa na krok posunęła się naprzód?
Nie wytrzymał. Pochwycił za słuchawkę, znajdującą się przed nim telefonicznego aparatu i rzucił numer komisarza Dymskiego,
— To ja, Ordecki! — wymówił, posłyszawszy znajomy głos, bo z Dymskim, od czasu tragicznego wypadku rozmawiał prawie codziennie. — Nic nowego, panie komisarzu?
— Owszem! Owszem! — zabrzmiała odpowiedź. — Nareszcie udało mi się pochwycić pewien trop!
— Trop?
— Tak! Niechaj pan przyjeżdża, bo przez telefon niezbyt rozmawiać jest wygodnie!
Żadna siła nie przykułaby teraz Ordeckiego do biura. Nawet, gdyby mu zagrożono natychmiastową dymisją. Powrzucał papiery, leżące w nieładzie na biurku do szuflady, szybko zamknął ją na klucz i nie zaznaczywszy nawet nikomu, że opuszcza biuro, wybiegł z lokalu „Atobudu“. Po chwili, pędził taksówką w stronę Urzędu Śledczego.
Zastał komisarza Dymskiego, w dużym sztywnym pokoju, o biało pomalowanych ścianach, które zdobił szereg półek z aktami.
— Proszę zająć miejsce! — wskazał mu ten na stojące naprzeciw siebie krzesło, wcale nie zdziwiony jego pośpiechem, — zaraz pogadamy.
Podpisał jeszcze jakichś parę papierów, doręczył je sekretarzowi, poczem sprawdziwszy, czy drzwi zostały zamknięte, za biurkiem zajął miejsce, naprzeciw Ordeckiego.
— Pozwoliłem sobie pana niepokoić — rzekł — gdyż choć nie zdobyłem niezbitych danych, posiadam pewne poszlaki.
— Poszlaki? — powtórzył Ordecki z zaciekawieniem.
— Tak! Udało mi się stwierdzić, w jaki sposób nieboszczka spędziła ostatnie dnie przed śmiercią!
Uczynił pauzę, w gabinecie zaległa pełna skupienia cisza, poczem, po chwili ciągnął dalej:
— Ustaliłem więc, że parokrotnie odwiedzała dancing pod „Złotą Papugą“, w towarzystwie przyjaciółek!
— Och! Te dancingi! — wykrzyknął Ordecki.
— Tam, tańczyła często z zawodowym tancerzem, niejakim Tomem.
Twarz Ordeckiego pobladła. Komisarz pośpieszył go uspokoić.
— Jest to nieciekawy ptaszek, ale z naszą sprawą niema nic wspólnego! Szantażysta na małą skalę zadawalniający się drobniejszemi sumkami, wyciąganemi od niewiast. Tem więcej, że nieboszczka, choć często z nim tańczyła, nie przekraczała nigdy granic przyzwoitości i zachowywania się względem niego nawet dość ozięble.
— Więc? — zapytał Ordecki, nieco rozczarowany, nie pojmując dokąd komisarz zmierza.
A ten dalej wyjaśniał.
— Opowiadam panu to wszystko, aby wykazać, żeśmy poruszyli niebo i ziemię, byle tylko zebrać najdrobniejsze szczegóły. Ale, to nie wszystko. Pochwyciłem inną nić. Nić, bardzo ciekawą, choć słabą. Jeden z moich ludzi twierdzi, iż wydawało mu się, że widział pańską żonę, wchodzącą do domu, w którym zamieszkuje baronowa Wenden.
— Baronowa Wenden? — powtórzył Ordecki ze zdziwieniem całkowicie nieznane mu nazwisko — Któż to taki?
— O, bardzo interesująca osobistość! — odparł z jakimś dziwnym przekąsem komisarz. — Bardzo interesująca! Wdowa po baronie niemieckim, który był pułkownikiem w carskiej służbie, jak to się często w Rosji zdarzało i został zabity w czasie wielkiej wojny. Przybyła ona do Warszawy z Sowietów, przed kilku laty i choć majątku nie posiada, żyje wystawnie, na bardzo szerokiej stopie!
— Ale, skąd moja żona do niej? — wyrzekł Ordecki, coraz bardziej zdumiony — Nigdy mi nic nie wspominała o tej znajomości!
Komisarz uczynił tajemniczą minę.
— Tu zaczyna się zagadka, a panie naogół niechętnie wspominają o tej znajomości.
— Co?
— Bo, o baronowej Wenden krążą jaknajdziwaczniejsze wersje. Mają się u niej odbywać niezwykłe zebrania, gdzie upajanie się narkotykami oraz orgje erotyczne, są na porządku dziennym.
— Niemożebne! Moja Lili?
— Proszę się jeszcze nie przejmować, bo o ile mnie dochodziły słuchy, cała rzecz polega na tem, że Wendenowa, z niebywałą zręcznością wciąga w swe sieci ofiary, które później nie mogą uwolnić się z pod jej wpływu.
— Przeklęta baba! — wykrzyknął z gniewem — Czy pan tam już zarządził rewizję?
Dymski potrząsnął głową.
— Rewizję? — podkreślił — Trudno zarządzić rewizję! Wendenowa maskuje się z takim sprytem, że nic napozór jej zarzucić nie można, a choć pośrednio dochodziły mnie słuchy o kilku jej ofiarach, nikt z oficjalną skargą się nie zgłosił. Muszą się tam dziać rzeczy straszliwe, bo ofiary milczą, lub też nikną, albo, jak pańska żona, kończą samobójstwem. Poza tem posiada Wendenowa olbrzymie stosunki i nie mając niezbitych danych, ciężko z nią rozpocząć walkę... Odrazu znajdzie licznych obrońców i naraziłbym się na duże przykrości.
— Tedy, pan...
Dymski zniżył głos.
— Od dłuższego czasu roztoczyłem nad nią obserwację! Stale, jeden z moich wywiadowców śledzi dom, w którym ona zamieszkuje, notując nazwiska udających się tam osób. Zdziwiłaby się zapewne, nie jedna z pięknych pań, gdyby jej powiedziano że znane mi są wizyty jej u Wendenowej. Otóż, kiedy po śmierci pańskiej małżonki, na zasadzie posiadanej fotografji, począłem sprawdzać, gdzie w ostatnich czasach bywała, jeden z moich wywiadowców widział ją, gdy wchodzła i wychodziła parokrotne z domu Wendenowej.
Ordeckiego aż poderwało z krzesła.
— Poczyna mi się rozjaśniać w głowie! — wykrzyknął — tam mieściłaby się owa potworna szajka, jaka pchnęła nieszczęsną w objęcia śmierci! Pędzimy natychmiast, panie komisarzu!
Lecz, komisarz uśmiechnął się lekko z tego pośpiechu Ordeckiego.
— Skoro panu powiadam — rzekł — że nie decyduję się na rewizję, to i oficjalna wizyta nie zdałaby się na wiele. Wendenowa umie zacierać ślady. Nie wolno mi postąpić lekkomyślnie, choć i ja mam najgłębsze przekonanie, że śmierć pańskiej żony łączy się z praktykami Wendenowej.
Ordecki pochwycił się oburącz za czoło.
— Cóż robić? — zawołał — Patrzeć spokojnie na to, co wyrabia ta baba przeklęta? Mają jej ujść bezkarnie wszystkie sprawki?
— Nie! — zaprzeczył Dymski — Mowy o tem niema, żeby jej zbrodnicze machinacje uszły bez kary! Ale do zdemaskowania jej należy sprytnie się zabrać!
— Jak?
Dymski zastanawiał się chwilę, poczem wymówił:
— Od wczoraj już powziąłem ten projekt, a nawet poczyniłem pewne przygotowania! Ponieważ nie możemy złożyć Wendenowej oficjalnej wizyty, odwiedzimy ją prywatnie!
— Prywatnie?
— Tak! Udamy zamożnych przejezdnych, którzy pragną się u niej „zabawić“! Gdybym zgłosił się tak wprost z ulicy, wyrzuciłaby mnie za drzwi. Ale, znam na szczęście, kogoś, kto u niej bywa i niejedną „miłą“ chwilę tam przepędzał, księcia Korelskiego. Jest on chwilowo nieobecny w Warszawie, lecz jeśli rzucimy jego nazwisko i uczynimy Wendenowej nadzieję bogatego od nas zarobku, gotowa się złakomić, a nie mam innej drogi ani przedostania się do jej apartamentu, ani przewąchania jej tajemnic!
Ordecki zrozumiał. Niby tok elektryczny, przebiegł mu wzdłuż ciała.
— Świetnie! — zawołał.
Tymczasem Dymski wyjaśniał bliżej cały swój plan.
— Jeśli Wendenowa złapie się na złotą przynętę, uchyli nam rąbka swych tajemnic, zaprosi na „zebranie“, mamy ją w ręku! Wtedy łatwo dojdziemy, co było przyczyną śmierci pańskiej żony. A sądzę, że się złakomi... Pomyślałem więc o panu i mniemam, że dobrze się stanie o ile uda się pan tam wraz ze mną... Może pan mi być pomocny w wielu rzeczach... Obawiam się tylko jednego...
— Mianowicie?
— Pańskiej porywczości! Żeby pan czemkolwiek się nie zdradził!
Ordecki zaprzeczył żywo.
— Przysięgam! Cokolwiek posłyszę, lub cokolwiek się stanie, będę milczał, niczem grób!
Dymski przyciszonym głosem wykładał:
— Przedstawimy się, jako bogaci przemysłowcy z Górnego Śląska, którzy na parę dni przyjechali do Warszawy. Ja, będę szwabem, dyrektorem Majerem i od czasu do czasu wtrącę do rozmowy niemieckie wyrazy! Dobrze władam tym językiem, a to wzbudzi jej zaufanie! Jestem gruby, twarz mam czerwoną, śmiało mogę uchodzić nawet za berlińczyka... Pan zaś...
— Kogo mam udawać?
— Pan zaś będzie właścicielem kopalni, Kacperkiem. Wygląda pan bardzo solidnie, na statecznego finansowego potentata! Wendenowa, ani mnie, ani pana, nigdy nie widziała na oczy i nie pozna się na maskaradzie. Tembardziej, że przed pańską bytnością, już telefonowałem do niej!
— Telefonował pan?
— Oczywiście, nie jako komisarz Dymski, a dyrektor Majer. Powołałem się na księcia Korelskiego i wyczułem, że baba z radości przy telefonie aż podskoczyła. Była słodka i czuła. Pierwsza poczęła zapraszać, widocznie spodziewając się, że w mojej osobie znajdzie bogatą ofiarę. Zaznaczyłem, że pojawię się w towarzystwie przyjaciela nababa. Stała się jeszcze słodsza. Dlaczego też, mam wrażenie, że o ile nie popełni pan jakiej nieostrożności, uda nam się przyłapać Wendenową.
— Przenigdy! — z mocą wykrzyknął.
Uścisnęli sobie dłonie, wyznaczając spotkanie, dla niepoznaki, na siódmą w jednej z cukierni. Poczem Ordecki opuścił gabinet komisarza.
Gdy, w rzeczy samej, o siódmej spotkali się punktualnie, komisarz Dymski zmienił całkowicie swój wygląd. Nietylko miast munduru, nosił cywilne ubranie, ale szeroką, czerwoną nieco twarz zdobiły wielkie rogowe okulary, a duża złota dewizka na okrągłym brzuszku, podkreślała jakby zamożność. Zdala bił od niego zapach perfum, a ogromne cygaro i beztroska mina, oznajmiały, iż jest to człowiek, który przybył na krótki czas do stolicy, aby ochłonąć od utrapień i podatków, a w zabawie, a szczególniej jakiejś przygódce miłosnej szukać rozrywki.
Również i Ordecki dostosował swój wygląd do komisarza. Zdjął on umyślnie z rękawa żałobę, a twarzy swej, noszącej prawie stale piętno cierpienia, nadał możliwie pogodny wyraz. Był ubrany starannie i w rzeczy samej przypominał fabrykanta.
Kiedy opuścili cukiernię, Dymski skinął na taksówkę i polecił się zawieść na Szopena.
Na Szopena zamieszkiwała Wendenowa.
Ordecki ujrzał wspaniały, nowoczesny dom i po wykładanych marmurem schodach, wślad za komisarzem podążył na pierwsze piętro. Kiedy Dymski zadzwonił do drzwi, na których wisiała błyszcząca, metalowa tabliczka z napisem: „Wiera baronowa von Wenden“, biło mu trochę z niepokoju serce i myślał, czy należycie potrafi odegrać swoją rolę. Więc za temi drzwiami rozegrał się dramat Lili?
— Jestem dyrektor Majer! — oświadczył komisarz ze znakomitą odegraną swobodą — Przybyłem wraz z moim przyjacielem! Zechce panienka nas zameldować pani baronowej! Jest uprzedzona o naszej wizycie!
Dziewczyna, snać musiała poprzednio otrzymać jakieś zlecenie, bo wykonała zapraszający ruch ręką, a gdy panowie znaleźli się wewnątrz mieszkania, przeprowadziła ich do bogato urządzonego saloniku.
— Proszę zaczekać! Zaraz panię baronową zawiadomię!
Pokój, w którym się znaleźli był raczej buduarem, urządzonym w wschodnim stylu, niźli salonem. Ściany wybito drogiemi smyrneńskiemi dywanami, a bucharskie kobierce zaściełały podłogę. Dokoła ścian biegły niskie otomany, zarzucone stosem szytych złotem poduszek, a pod niemi jedwabne, przetykane srebrem szale i makaty tworzyły coś w rodzaju namiotów. Prócz tego, stały w pokoju porozrzucane niskie drewniane, rzeźbione zydelki oraz inkrustowane masą perłową maleńkie tureckie stoliczki. W powietrzu unosił się aromat jakichś odurzających perfum.
— Istne urządzenie haremu, lub palarni opjum! — mruknął przez zęby Dymski, rozglądając się dokoła. I pachnie tu też oszałamiająco! Niestety nasz kodeks karny nie przewiduje odpowiedzialności za podobne urządzenie mieszkania! Ale ja...
Nagle urwał i zamilkł. W sąsiednim pokoju zabrzmiały kroki i na progu gabinetu ukazała się Wendenowa.
Była to wysoka, postawna, z górą czterdziestoletnia kobieta, ubrana z wytwornym szykiem, która jeszcze mogła się podobać. Cała jej postać tchnęła zmysłowością, a twarz świadczyła o wschodniem pochodzeniu. Czarne włosy, śniada cera, orli nos, nieco grube, wilgotne usta. Musiała mieć w swych żyłach semicką domieszkę, lub też była rosjanką, ormiańskiego pochodzenia. Można byłoby ją nazwać piękną, mimo wieku, kobietą, gdyby nie pewna drapieżność i okrucieństwo, jakie od czasu do czasu przebijało się w jej wzroku.
— Przybywają panowie z polecenia księcia Korelskiego? — wymówiła, spozierając badawczo na Dymskiego i Ordeckiego — Proszę niech panowie zajmą miejsca.
Siadła, ukazując zgrabną nogę, obutą w wytworny pantofel.
A gdy usiedli na niskich otomanach, dodała:
Podziwiają panowie moje urządzenie! Cóż jestem gruzinką, córką Kaukazu, lubię się otaczać tem, co mi wschód przypomina!
Choć „kaukaskie“ pochodzenie baronowej wydawało się Dymskiemu nieco podejrzane i przypuszczał on, że jest raczej ormianką, lub żydówką, począł wpadać w swą rolę.
— Skierował nas do pani książe Korelski. Gdyby nie książe nie ośmielilibyśmy się nigdy jej niepokoić...
— Dobrze! — odparła z miną skończonej światowej damy — Lecz czem panom mogę służyć?
— Liebe Frau Baronin! — Dymski jął udawać szwaba — mówił cudzoziemskim akcentem, wtrącając niemieckie zdania. — Choć pani mąż był rosyjskim pułkownikiem, lecz pochodził z nadbałtyckich baronów! Łączy nas więc, jakby jedna narodowość... Dlaczego też udaję się pod opiekuńcze skrzydła pani...
— Moje opiekuńcze skrzydła? — powtórzyła.
— Żeby, liebe Frau Baronin — ciągnął komisarz dalej — zechciała się nami zaopiekować. Wspominał mi książe Korelski, że u pani odbywają się miłe zebrania i pani jedna może rozwiać nudę, panującą in dieser langweiliger Stadt Warschau — O pieniądze nam nie chodzi! Ums Geld brauchen. Sie sich nich kümmern! Zresztą książę Korelski...
Cień nieukrywanej ironji przebiegł po twarzy pięknej pani.
— Książe Korelski nie mógł mówić nic podobnego — wyrzekła ostro, patrząc Dymskiemu w oczy — I zbytecznie pan się sadzi panie komisarzu Dymski na berliński akcent, bo niemieckim włada pan dość słabo... Lecz skoro się pan tu znalazł w towarzystwie inżyniera Ordeckiego chętnie z panem pogawędzę...
Spojrzeli na siebie z zażenowaniem.
Ona, tymczasem nadal, uśmiechając się złośliwie, dodała:
— Skoro panowie nie mieli śmiałości przybyć do mnie pod własnemi nazwiskami, może jednak zdobędą się na tę odwagę, aby mi powiedzieć szczerze, co ich sprowadza?
— Dobrze! Zagramy w otwarte karty, pani baronowo! Zadam więc wprost pani zapytanie! Czy znała pani nieboszczkę Lili Ordiecką, małżonkę tu obecnego inżyniera Ordeckiego!
— Nie znałam! — zabrzmiała sucha odpowiedź.
— Hm... A mnie się wydaje inaczej.
Wendenowa zmarszczyła czoło.
— Wątpi pan w prawdę moich słów! Bardzo mi przykro! Czy wolno zapytać zkolei, w jakim charakterze pan mnie o to bada, panie komisarzu? — mocno podkreśliła tytuł Dymskiego.
— Choćby, w oficjalnym!
— Ach, w oficjalnym! No, to powtarzam panu, że, niestety nie znałam osobiście zmarłej tragicznie pani Ordeckiej, a o jej śmierci wiem jedynie z gazet.
Nie spuszczał oczów z Wendenowej.
— A ja posiadam informacje, że parokrotnie odwiedzała ona panią!
— Odwiedzała? Nadzwyczajne! Widocznie lepiej pan wie odemnie, kto tu bywa!
— A jednak...
W oczach kobiety zamigotał gniew i mocno uderzyła ubrylantowaną dłonią o poręcz niskiej otomany, na której siedziała.
— Panie Dymski! skończmy z tem, wreszcie! — wyrzekła z mocą — Czyż pan sądzi, że nie jestem świetnie poinformowana, o dyskretnej opiece, jaką mnie pan od pewnego czasu otacza? Dyskretnej, lecz niezbyt zręcznej! Bo, nietylko wiem, iż koło mego domu krąży stale wywiadowca, ale dotarły do mego słuchu pańskie dopytywania się o moją przeszłość i z czego właściwie żyję...
Ordecki nie spuszczał oka z przekwitłej wschodniej piękności. Śledził gniewne błyski, przebijające się w jej wyrazistych oczach, łowił każde drgnięcie matowej, o prawidłowych rysach twarzy. I choć w tonie baronowej przebijała duma i zadraśnięta miłość własna ambitnej kobiety, którą policja prześladuje niesłusznie, wydawało mu się jednak, że w jej słowach brzmi jakaś fałszywa nuta i że swem energicznem wystąpieniem pokrywa ona wewnętrzną obawę. Coś odpychało Ordeckiego od tej wytwornej pani i nie wiedzieć czemu sądził, że ma przed sobą najgorszego wroga.
— Należało się zwrócić wprost do mnie — mówiła dalej podniecona — a oświadczyłabym panu to, o czem wie cała Warszawa. Jestem wdową po rosyjskim pułkowniku, bardzo zamożnym człowieku i żyję z resztek fortuny, która, na szczęście, od bolszewików ocalała. Bywa u mnie szereg znanych ludzi, posiadających na całą Polskę, głośne nazwiska, lecz nie uprawiam w mem mieszkaniu żadnych orgij, gdyż inaczej właśnie ci ludzie u mnie nigdy by nie bywali...
— Ależ, pani baronowo...
— Pozwoli pan mi dokończyć! Może właśnie dlatego, że przyjmuję tylko bardzo doborowe towarzystwo, a dom mój jest zamknięty dla zwykłej hołoty, któś złośliwy rozpuścił łaskawie pogłoskę, że u mnie odbywają się tajemnicze zebrania. Zaraz opowiem, jak wyglądają te zebrania. Przychodzi kilku znajomych na skromną herbatkę i bridża! Oto wszystko! A nie na kokainę, morfinę i erotyczne ekscesy, jak pan mniema, panie komisarzu! Więcej powiem dziwię się panu, że pan znając doskonale, podobnie plotkarskie miasto, jakiem jest Warszawa, uwierzył idjotycznym słuchom. Należało już dawno, zwrócić się do mnie wprost, a oszczędziłoby to wiele czasu panu i pańskim wywiadowcom!
— Zapewniam...
— Proszę nie zaprzeczać, panie komisarzu! Cóż innego oznaczałaby w takim razie pańska dzisiejsza wizyta! Uroiło się panu, że to ja zdeprawowałam panię Ordecką i dlatego sprowadził pan jej małżonka, wciskając się do mnie pod obcem nazwiskiem i napomykając o jakichś „zabawach“.
— Ależ...
— Pragnie pan się dowiedzieć — znów nie pozwoliła mu dokończyć — czemu pana, w takim razie przyjęłam? Bo miałam tego wszystkiego dość! Kiedy rozmawiał pan ze mną telefonicznie, już wiedziałam, z kim mówię! Bo książę Korelski, na którego pan się tak powołuje, dziś zrana powrócił niespodzianie do Warszawy, a nawet przed kilku godzinami mnie odwiedził...
Dymski poczerwieniał i pojął, jak nierozważny był jego krok.
— Również, wiedząc z jakiej przyczyny pan mnie śledzi, domyślałam się, kim jest ten drugi, fabrykant z Katowic! Oto wszystko! Ale jeszcze jedno chciałabym panu zaznaczyć, panie komisarzu! Sądzi pan, że na wiele sobie pozwolić ze mną można, bo jestem, samotną, bez opieki kobietą! Otóż, myli się pan grubo! Znajdą się tacy, którzy staną w mojej obronie! I gdyby nie skończyła się ta nieproszona z pańskiej strony opieka, wiem do kogo się zwrócić i obawiam się, że niezbyt panu to przyjemnie będzie, a nawet mocno może zaszkodzić w służbowej karjerze!
Dymski poczerwieniał.
Nie tyle go drażniła zupełnie jasna pogróżka, nie tyle go gniewało, że dał się zdemaskować i teraz może ponosić tego konsekwencje, co świadomość, że jego informacje nie były fałszywe i że w tem mieszkaniu i poza jej słowami, ukrywa się „coś“, czego nie może pochwycić.
Nie wytrzymał.
— Przykre nieporozumienie, pani baronowo! — mruknął. — Tylko, czy nie zechciałaby mi pani baronowa powiedzieć, kim jest ten wytworny pan, który panię często odwiedza? Posiada dość oryginalny wygląd i nosi niezwykłą biżuterję? Podobno cudzoziemiec...
Wpijał się w nią oczami i wydało mu się, że na sekundę, cień lęku przebiegł po twarzy kobiety. Ale wnet się opanowała.
— Znów jakaś fałszywa informacja! — oświadczyła — Nie mam pojęcia o kogo panu chodzi! Wytwornych cudzoziemców bywa u mnie wielu!
— Nic... Nic... — wymówił Dymski i uśmiechnął się lekko — Powtarzam, nieporozumienie.
Z powrotem była wielkoświatową damą.
— Skoro pan sam doszedł do przekonania — rzekła już teraz swobodnie — iż miało miejsce przykre nieporozumienie, to mi wystarcza! I sądzę, że podobne do dzisiejszej sceny, więcej się nie powtórzą! Będzie to w obopólnym naszym interesie, panie komisarzu!
Powstała z otomany. Oznaczało to, że uważa ich wizytę za skończoną.
Również i oni podnieśli się ze swych miejsc.
Ordecki wciąż jeszcze rozglądał się po bogatem urządzeniu wschodniego pokoju. W czasie całej rozmowy nie odezwał się ani słówkiem, ale jego myśli wciąż krążyły dokoła tego samego tematu. Jakie tajemnice ukrywał ten pokój i czy tu właśnie rozegrała się straszliwa tragedja Lili?
— Brr... — wzdrygnął się ze wstrętem, a gdy odchodził, nie mógł się nakłonić do uściśnięcia ręki baronowej. Poprzestał na lekkiem skinieniu głowy.
Dopiero, gdy znaleźli się na ulicy, Dymski dał folgę oburzeniu.
— Przeklęta baba! — zawołał — Przebiegła, jak czart! Sam wpadłem w zastawioną przez siebie pułapkę...
Ordecki milczał.
— Wszystko przewąchała — mówił dalej podniecony komisarz. — Wie, że ją śledzą, dowiedziała się o moich wywiadowcach, Popełniliśmy wielki błąd, udając się przedwcześnie do niej, ale i tak już była ostrzeżona...
— Tak... — mruknął niewyraźnie Ordecki.
— A przysięgnę, że się nie mylę! Moje informacje nie były fałszywe i głowę dam za to, że to ona do swej spelunki wciągnęła pańską żonę. Czy widział pan, jak się zmieszała, kiedym jej wspominał o owym cudzoziemcu?
— Któż to taki? — zapytał zaciekawiony, bo i on zwrócił uwagę na ten szczegół.
Komisarz wzniósł brwi do góry.
— Człowiek, który kieruje nią i tą całą bandą! I to zdołałem wyśledzić! Człowiek, który nosi pierścienie całkowicie podobne do tych, z których jeden widnieje na fragmencie fotografji! Czy pojmuje to pan?
Ordecki pochwycił nagle komisarza za rękę.
— Rad jestem — wyrzekł z dziwnie zawziętym błyskiem w oczach — że wyszliśmy od tej baronowej! Jeszcze sekunda, a czułem, że rzucę się na nią!
Dymski, powoli, stanowczo wymówił:
— Niechaj chwilowo triumfuje i cieszy się! Toć grozi mi, w razie dalszych dociekań, utratą posady! Słyszał pan! Ja się tego nie ulęknę! Jest ostrzeżona i mniema, że wszystko zatuszowała znakomicie? Nie tracę jednak nadziei, że prędzej, czy później zdemaskuję tę przewrotną kobietę!
Ordecki lekko pokiwał głową. On, niestety, poczynał tracić nadzieję.
— Trudno będzie, trudno, — wyszeptał — lecz, jeśli środki prawne zawiodą, ja palnę w łeb tej żmiji! Bo, przekonanie wewnętrzne mi powiada, że to w jej szpony dostało się moje maleństwo...
— Obejdzie się bez tego! — odparł komisarz i uścisnął Ordeckiemu rękę.
A gdy odszedł, długo stał jeszcze Ordecki, w pobliżu domu, w jakim zamieszkiwała Wendenowa. Patrzył na szaro pomalowane mury, jakby pragnął przebić wzrokiem ich tajemnicę. Potem pokiwał głową i w zamyśleniu wyszeptał — Tu... tu... napewno...
Stał tak, z oczami wlepionemi w bramę, z dobrych kilka minut, nie zwracając uwagi na potrącających go przechodniów i już miał ruszyć ze swego miejsca, gdy w tem niespodziewany szczegół zwrócił jego uwagę.
Z bramy wysunęła się ostrożnie jakaś kobieca postać. Młodej, wysokiej dziewczyny, ubranej elegancko i wyglądającej na panienkę z zamożnego domu. Rozejrzała się jakby niepewnie dokoła, niby sprawdzając, czy nikt nie widzi, skąd ona wyszła, poczem pośpiesznemi krokami, opuściwszy główkę, jęła się zbliżać w stronę, w jakiej stał Ordecki.
— Czyżby nowa ofiara? — pomyślał zaintrygowany — Ciekawe? Wychodzi od Wendenowej?
Teraz przypatrywał się jej uważnie.
A gdy młoda osóbka zrównała się z nim, aż drgnął, tłumiąc okrzyk zdumienia.
Była to panna Rena, córka dyrektora Grąża! Choć spotykał ją zaledwie kilka razy, na przechadzce z ojcem, lub gdy w biurze odwiedzała dyrektora, znakomicie zapamiętał jej wygląd.
— I ona?
Sam nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, bo panienka zgoła niewinnie mogła odwiedzać w tym domu znajomych, podbiegł do niej i zawołał:
— Pani stamtąd?
Przystanęła. I ona znała Ordeckiego, z biura. Przerażenie odbiło się na jej twarzy.
— Pan, pan?...
Mówił prędko, w tem uniesieniu nerwowem, które czasem czyni z ludzi jasnowidzących.
— Wyszła pani, od Wendenowej?
Zdołała się już całkowicie opanować. Na twarzyczce, na której zdawało się przed chwilą widniały ślady łez, legła kamienna maska.
— Nie rozumiem, o co panu chodzi, panie Ordecki!
Teraz dopiero pojął, jak zaczepiając ją, postąpił niewłaściwie.
— Przepraszam... bardzo przepraszam — wybąknął, nie wiedząc, co dalej mówić — Ale...
Ona nagle podniosła swe wielkie, niebieskie oczy na jego twarz zmienioną cierpieniem. Podniosła i niespodziewanie w tych niebieskich, patrzących niby zimno oczach, zagrały jakieś pełne bólu błyski. Pochwyciła Ordeckiego za rękę.
— Choć nie znam pana prawie wcale, bo dotychczas nie rozmawialiśmy nigdy ze sobą, nie gniewam się na pana i strasznie mi pana żal, panie Ordecki... Ale i ja...
Urwała, a srebrzyste łzy zalśniły w jej oczach.
— Ale... i ja... jestem bardzo nieszczęśliwa! — wyrzuciła z siebie i szybko uciekła.
Ordecki, niczem zahypnotyzowany, długo patrzył w jej ślad.




ROZDZIAŁ VI.
Krewni z Ameryki.

Nareszcie, nastał wielki moment! Od tygodnia już polsko-amerykański miljoner Kolbas, bawił wraz z panną Peggy w Warszawie, zamieszkawszy u Grążów. Wydarzenie to, przynoszące głęboki przewrót w tej rodzinie, odbiło się nietylko na zewnętrznym wyglądzie apartamentu, który przybrał jakiś uroczysty, radosny charakter, ale i na nich samych.
Pani Małgorzata krążyła po pokojach z miną pełną triumfu. Grąż wyżej zadzierał głowę. Dżordżo ubierał się jeszcze staranniej, niźli zazwyczaj, usiłując swej twarzy nadać wyraz powagi, a tylko z oblicza Reny nie znikał wyraz zniechęcenia i smutku.
Dalecy krewni, z za oceanu wyglądali, mniej więcej zgodnie z obrazem, jaki już przed tem Grążowie zdążyli sobie o nich wytworzyć. Kolbas był mocno zbudowanym, krępym, szpakowatym mężczyzną, o energicznie wysuniętym podbródku, po którym łatwo poznać można było, że do wszystkiego doszedł wytrwałością i ciężką pracą w życiu. Ale, we wzroku, spozierającym na świat pogodnie, wyczytać można było również, że choć zna on dobrze tajniki walki o byt, jest w gruncie bardzo dobry i w ciężkiej chwili nie odmówi swej pomocy nikomu.
Na obczyźnie, nie zapomniał mowy polskiej i przemawiał poprawnie, akcentując tylko twardo, z cudzoziemska, wyrazy. Znać było, że w domu Grążów czuje się znakomicie i garnie do nich z całem zaufaniem. Nie tyle, zapewne, pociągał go dostatek dyrektora, co świadomość, że po raz pierwszy od lat wielu, jest wśród swoich, bliskich, w rodzinie.
Na pannie Peggy, natomiast, znać było domieszkę obcej krwi. Była to wysoka, wysmukła, bardzo przystojna wysportowana panna, która po matce wzięła jasno złociste włosy i typowo amerykański, o zadartym nosku profil, po ojcu zaś łagodne, niebieskie oczy. W zachowaniu swem ujawniała swobodę, właściwą amerykańskim dziewczętom, a jej odezwania się świadczyły, iż otrzymała staranne wychowanie.
Jeśli, na pierwszy rzut oka, panna Peggy czyniła wrażenie rozkapryszonej osóbki, typowej córki miljonera „z filmu“, to ktoby obserwował ją staranniej, zauważyłby wnet, że poza wesołemi odezwaniami się i lekkomyślnemi powiedzeniami, kryje ona coś daleko głębszego i że dobrze bada, co dokoła niej się dzieje.
— Dziwna ta Peggy! — myślał czasami Dżordżo, nie mogąc rozgryźć kuzynki.
Bo, jeśli sądził, że zdoła na niej wywrzeć wielkie wrażenie i zaimponować swemi manjerami, to zawiódł się srodze. Peggy traktowała go po przyjacielsku, lecz nieraz protekcjonalnie, a niejeden z jej żarcików czasem i boleśnie dotykał Dżordża. Nie tracił on jednak nadziei, pocieszając się w duchu, że „takie już są te amerykańskie zwyczaje“, a im dłużej poczynał przestawać z kuzynką, tem więcej podobała mu się, już nie jako dziedziczka licznych miljonów, ale jako bardzo miła, wesoła i przystojna osóbka.
Dnia tego, dość późny obiad u Grążów dobiegał końca.
Na stole pojawiły się już przybory do czarnej kawy i likiery, a Kolbas, uśmiechnięty, ćmiąc olbrzymie, hawańskie cygaro, wesoło rozprawiał:
— Ależ ta wasza Warszawa — mówił — to naprawdę nadzwyczajne miasto! Nawet, my do podobnego handlu nie jesteśmy przyzwyczajeni w Ameryce! Gdzie, krokiem ruszyć, proponują jakąś tranzakcję!
— Cóż się stało, — zagadnął Grąż.
— Widocznie, musiano się zorjentować, że długie lata spędzałem poza krajem, bo co krok, na ulicy, proponowano mi jakiś interes! Omal, nie chciano sprzedać kolumny króla Zygmunta! A jakiś uprzejmy jegomość, o semickim wyglądzie, częstował mnie natarczywie brylantami, które ponoć ongi stanowiły własność cara Mikołaja! Dobrze, że czytuję pisma! Bo wróciłbym do domu ze szkiełkami w kieszeni, lżejszy o kilkadziesiąt dolarów...
Przy stole zabrzmiał śmiech.
— Hm — mruknął Grąż — Namnożyło się w Warszawie oszustów bez miary! Ale oprócz nich handluje dziś na ulicy każdy czem ma tylko. Bieda to robi! Jeśli dalej tak pójdzie, ludzie poczną wysprzedawać stare kołdry i ubrania.
Kolbas wypuścił z ust wielki kłąb dymu.
— Wiem, że u was są bardzo ciężkie stosunki! — rzekł — jednak istnieją interesy, prosperujące dobrze. Twój „Atobud“ naprzykład!
Na tę wzmiankę dyrektor oczekiwał oddawna. Choć łaknął przypływu gotówki, niczem kania deszczu, jako zręczny polityk, pierwszy nie poruszał tego tematu, jeno półsłówkami, od czasu do czasu, dawał do zrozumienia, że bardzo dochodowe jest jego przedsiębiorstwo.
Teraz, ukradkiem obserwując Kolbasa, odparł:
— Każda firma, o ile posiada zdrowe podstawy musi prosperować! Ale i my — chytrze dodał — cierpimy na brak płynnej gotówki i gdybyśmy posiadali większe obrotowe kapitały, to i dochody byłyby znaczniejsze.
Z natężeniem, oczekiwał, jakie wrażenie wywrze to oświadczenie. I nie zawiódł się w swych przewidywaniach. Bo po twarzy Kolbasa przebiegł lekki uśmiech i mrugnąwszy przyjacielsko w stronę Grąża, rzucił:
— Właśnie, chciałem z tobą o tem pogadać!
Ale, pannie Peggy znudziła się ta poważna rozmowa, i odezwała się:
— Dosyć! — zawołała, z rozkapryszoną minką, przeplatając, jak to było w jej zwyczaju, polskie słowa angielskiemi wyrazami. — Starsi panowie pójdą sobie do gabinetu i tam będą rozprawiali o swoich interesach! Nas to mało zajmuje! Mamy ważniejsze sprawy na głowie! Mianowicie, jak spędzimy dzisiejszy wieczór?
— Może, do teatru? — zaproponował Dżordżo.
— Do teatru? Nudne!
W rzeczy samej, panna Peggy spędzała czas w Warszawie dość jednostajnie. Po wystawnym obiedzie u Grążów, towarzystwo szło zwykle na przedstawienie do któregoś teatru, a później następował powrót do domu, rzadko kiedy odwiedziny kawiarni, lub restauracji i to zawsze najsolidniejszej. Podobny ceremonjał, zaprowadził Grąż, może chcąc wobec amerykańskich krewniaków podkreślić swą powagę i zamiłowanie do rodzinnego trybu życia, a może ze względu na panią Małgorzatę, którą niezbyt lubił demonstrować publicznie.
Musiał się jednak ten program znudzić kapryśnej jedynaczce, bo wydymając usta, powtórzyła:
— Znudził mi się teatr! Pragnęłabym się dziś wypuścić... Ot tak, w młodem towarzystwie! Na dancing... Tylko Rena, ja i Dżordżo! Dobrze?
— Na dancing? — zdziwił się nieco Dżordżo, choć ten projekt dawał mu możność tem większego zbliżenia się do Peggy — Skoro kuzynka, sobie życzy.
Zerknął na ojca, a Grąż uśmiechnął się lekko. Również panna Rena nie protestowała, siedząc w milczeniu i myśląc zapewne, zupełnie o czem innem. Tylko, pani Małgorzacie wyrwała się uwaga.
— Tak, we trójkę? Czy to będzie wypadało?
W pojęciu bowiem pani Małgorzaty, dancing był przybytkiem wszelakiego zgorszenia i nieprawości.
— Wypadało? — oburzyła się Peggy — Z kuzynką i kuzynem? Toć, my w Ameryce, nawet ze zwykłemi znajomemi, bez rodziców, chodzimy na dancingi! Ileż razy tam byłam, z mojemi kolegami ze sporting clubów! Prawda, papo?
Kolbas skinął głową, a w jego wzroku można było wyczytać, jak jest do swej córki przywiązany, że nie ośmieli się w niczem jej odmówić, a każdy kaprys Peggy jest dla niego rozkazem.
Nieco później w gabinecie Grąża, toczyła się następująca rozmowa:
— Mój kochany — mówił Kolbas, siedząc obok Grąża na otomanie poklepując go przyjacielsko po ramieniu — jeśli pierwszy napomknąłem o „Atobudzie“, to dlatego, że jadąc do kraju, już miałem pewne zamiary...
W Grążu serce zabiło radośnie, lecz, jako wytrawny dyplomata milczał przezornie.
— Nie mogę narzekać — wyjaśniał dalej Kolbas — powiodło mi się w Ameryce i tego, co obecnie posiadam, wystarczy dla mnie i Peggy do końca życia! Ale, choć ze mnie, nie młodzik, bo liczę blisko sześćdziesiąt trzy lata, zbyt wiele posiadam sił i energji, aby zamienić się w kapitalistę, zadawalającego się jedynie, używaniem posiadanego majątku i pozostać bezczynnym. Natura moja wprost domaga się pracy...
— No, tak — mruknął dyrektor.
— Dlatego też chętnie przystąpiłbym do jakiego interesu w Polsce i włożyłbym w niego część moich pieniędzy! Czemuż daleko się rozglądać i szukać wokoło, skoro „Atobud“ jest pod ręką! Tembardziej, ze pracować razem z tobą byłoby mi przyjemnie, a ze sprawami budowlanemi jestem dobrze obeznany...
— Cóż? — odrzekł Grąż, znakomicie udając obojętność — Jeśli chcesz, chętnie się na to zgodzę! Oczywiście, musisz się zapoznać dobrze ze stanem interesów „Atobudu“, abyś później nie żałował swej decyzji. Choć firma znakomicie idzie, daje znaczne dochody.
— Znać to, po twoim trybie życia!
— Hm... — uśmiechnął się Grąż, zadowolony, ze tak dobrze rzucał wszystkim piaskiem w oczy — Żyjemy jako tako! Ale, wracając do naszej sprawy i ja mam przekonanie, że gdyby włożyć w „Atobud“, no powiedzmy miljon... dwa... możnaby stworzyć olbrzymie przedsiębiorstwo.
— Ta suma mnie nie przeraża!
— Skoro cię nie przeraża, to zaraz jutro zapoznam cię z naszym buchalterem, Matakiewiczem! Pierwszorzędny pracownik i najlepiej ci stan naszych interesów wyjaśni! — Wymawiając te słowa, Grąż uśmiechnął się w duchu. Wiedział, że nikt lepiej od Matakiewicza, nie potrafi przedstawić „kwitnącego“ stanu „Atobudu“, oraz zakręcić w głowie i oplątać zamorskiego krewniaka.
— Doskonale — odrzekł Kolbas — Przyślij mi Matakiewicza! Pogawędka o interesach, będzie dla mnie większą rozrywką, niźli bezcelowe włóczenie się po mieście! Choć, rozmowa z twoim buchalterem jest tylko formalnością! My, zamerykanizowani polacy, załatwiamy wszystko prędko, po amerykańsku. Jeśli, nie zajdą nieoczekiwane przeszkody, w ciągu kilku dni mogę z tobą zawrzeć spółkę.
Na wieść, że już w przeciągu kilku dni, mógłby nastąpić tak wielki przypływ gotówki do opustoszałej kompletnie kasy „Atobudu“, aż drgnęło z radości serce dyrektora. Niepokojem, jednak przejęło go jednoczesne napomknienie o przeszkodach.
— Przeszkody? — powtórzył.
— Hm... no... tak — mruknął Kolbas, poczem wnet wyjaśnił swą myśl — Nie z mojej strony, lub też, abym się cofnął od interesu...
— Więc?
— Peggy...
— Jakto, Peggy? Twojej córki?
— No, tak! Bo jeśli Peggy nie zechce pozostać w kraju, a będzie napierała na powrót do Ameryki, nie wiem, czy będzie mi się opłacało, zbytnio tu angażować!
— Rozumiem! — zauważył trochę ochrypłym głosem Grąż.
— Słuchaj! — mówił tymczasem Kolbas, nachyliwszy się poufale w jego stronę — Nie mam przed tobą tajemnic i możemy pogadać całkowicie szczerze! Kiedym postanowił wyjechać do Warszawy, było to z pewną ukrytą myślą! Ty masz syna, a ja mam córkę! W głowie mojej powstał plan, czy nie dobrze byłoby połączyć ich ze sobą! Obaj zaczynaliśmy z niczego, jako zwykli robotnicy, a gdy się z niczego zaczyna, to przyjemnie jest wiedzieć, że naszym dzieciom w życiu dostatku nie zabraknie i że mogą one stworzyć, naprawdę, potężny ród, miast by nasze majątki rozdrobniły się, przeszły w obce ręce! Taką była moja myśl....
— Och i moja! — wyrwało się Grążowi głębokie westchnienie.
— Twój Dżordżo — wykładał dalej Kolbas — spodobał mi się nawet bardzo! Spokojny, zrównoważony chłopak, zdaje się bez złych narowów, lubi ognisko domowe i wygłasza rozsądne zdania.
— Solidny chłopak! — pochwalił pozornie z zapałem syna, myśląc w duchu, jak to dobrze się stało, że zdążył Dżordża „ułożyć“ na przyjazd amerykańskich kuzynów należycie.
— Zajmie w przyszłości, poważne stanowisko...
— Tak, tak! — zawołał zupełnie już szczerze Grąż — Chwilowo nic się nie robi, bo musiał poznać świat i ludzi! Ale, chcę go wciągnąć do mojej firmy. Niech pracuje tak, jak myśmy ongi pracowali!
Potężne uderzenie dłoni Kolbasa w kolano Grąża świadczyło, iż zgadza się on z temi projektami.
— Widzisz! — wykrzyknął — Już w tej chwili, uścisnąłbym tego Dżordża, jako mojego przyszłego zięcia! Ale, cały szkopuł, Peggy! Muszę cię uprzedzić, że jest trochę kapryśna i już odrzuciła szereg doskonałych partyj! Niestety, jestem dla niej za słaby i wyprawia ze mną, co sama chce! A choć siedzimy tydzień w Warszawie, wywnioskować nie mogłem, czy spodobał się jej Dżordżo!
— Starałeś się ją o to wybadać? — z niepokojem zapytał Grąż.
— Parokrotnie! Oczywiście, w bardzo delikatnej formie! Cóż, wydęła usteczka, jakto w jej zwyczaju, roześmiała się na głos i uciekła!
— Czyżby nie podobał jej się Dżordżo?
— Ach, nie! Tylko...
— Tylko?
— Nie spostrzegłem — tu Kolbas uczynił dłuższą pauzę — poczem rzucił z zaiste, amerykańską brutalną szczerością — by uczynił on na niej głębsze wrażenie. Lecz, nie przesądzajmy sprawy! Dzisiejsze panny mają różne fochy a kto wie, gdy się młodzi bliżej poznają...
— Kto wie! — powtórzył Grąż.
Głęboka zmarszczka przecięła jego czoło. Obserwował on, od samego początku, zarówno Peggy, jak i Dżordża i łatwo zauważył, że o ile synowi amerykańska kuzynka podobała się bardzo, o tyle ona nietylko daleka jest od wszelkiego „zakochania się“, ale i nie zbyt poważnie traktuje Dżordża. Nie wątpił nadal w „uwodzicielskie“ talenty syna, a zachowanie się Peggy, przypisywał fantazjom bogatej jedynaczki, która tak postępuje, by ubiegającego się o nią młodzieńca tem bardziej podraźnić. Lecz jeśli Peggy była szczera i w rzeczy samej nie podobał się jej Dżordżo? Wyczuwał teraz, że nie tak łatwo będzie trafić do ładu z rozbałamuconą panną i że przez nią zepsuć się może, znakomicie ułożony plan. — Przeklęta smarkata! — pomyślał z goryczą w duchu, a głośno dodał — Masz rację! Najmądrzej, wszystko pozostawić biegowi wypadków! O ile ma coś z tego wyniknąć, oni sami porozumieją się ze sobą!
Jednocześnie postanawiał udzielić Dżordżowi odpowiedniej „nauki“.
— Małżeństwo to — wyrzekł Kolbas — byłoby mojem najgorętszem życzeniem! A może i moje słowo coś u Peggy zaważy!
Grąż spojrzał nań z wdzięcznością i wyciągnął doń rękę.
— Zgoda, Janie! Ty wiesz najlepiej, jak postępować z twoją jedynaczką! A jutro — dodał, na wszelki wypadek — zapoznam cię z Matakiewiczem! Toć nasze interesy chyba — skłamał — nie mają nic wspólnego z projektami małżeństwa...
Tegoż dnia, wieczorem, panna Peggy wraz ze swą kuzynką Reną i Dżordżem, wybrali się na dancing do „Rodji“, jak to zostało umówione.
Sala była natłoczona strojną i ożywioną publicznością, a na miejscu, zarezerwowanem dla tańca, kręciły się w modnym tangu, liczne pary.
Panna Peggy z zaciekawieniem obserwowała zebranych. Ale z jej twarzy uśmiechniętej obojętnie, a może ironicznie, nikt nie wyczytałby, jakie wrażenie sprawia na niej, tu zebrana śmietanka, na pozór, warszawskiego towarzystwa. Wypiła, dwa, jeden po drugim mocne coctaile, co pełnem uznania spojrzeniem ocenił Dżordżo, poczem wyrzekła:
— Mamy tylko jednego kawalera! Dżordża! Musi nas obsługiwać na zmianę! Zatańczysz Reno?
— Dziękuję! — odparła panna Grążanka — Nie tańczę wcale! Ustępuję ci, bez zastrzeżeń Dżordża!
— Nie tańczysz? — zdziwiła się — A ja przepadam za tańcem! Wogóle, my litle Rena, zanadto coś jesteś smutna! Wiecznie siedzisz zamyślona, jakbyś była na czyimś pogrzebie!
— Zawsze już jestem taka! — uśmiechnęła się blado w odpowiedzi.
Tymczasem Dżordżo już powstał z miejsca.
— Służę kuzynce!
— Very well! Tańczmy!
Po chwili już sunęli śród różnobarwnych par, na środku sali. A Peggy, w swej zielonej, harmonizującej ze złotem włosów, wieczornej sukience i srebrnych pantofelkach była tak efektowna i ładna, że niejedne z zachwytem odwracały się za nią oczy.
Spostrzegł to Dżordżo i coś go tknęło w serce. Postanowił wykorzystać sam na sam z kuzynką, bo w domu, stale ktoś im asystował i nieco posunąć naprzód swoje sprawy. Czyż wiecznie, miał dla niej pozostać, tylko nic nie znaczącym adjutantem, którego się toleruje, jako miłego towarzysza na przechadzce, lub dancingu? Tu, zbiegały się jego myśli z ojcowskiemi myślami, choć znajdowali się jeden od drugiego daleko.
— Jak ładnie tańczy, kuzynka! — rozpoczął ofensywę. Posłyszał srebrzysty śmiech w odpowiedzi.
— Poczynasz komplementy mi prawić mój Dżordżo — odparła poufale, bo chociaż on tytułował ją wciąż kuzynką, ona z właściwą sobie swobodą już nazajutrz po przyjeździe, mówiła Renie i jemu, po imieniu — Cóż, kiedy przywykłam do nich! Nieraz mi powtarzano w Ameryce, że ładnie tańczę!
— Ależ, rozbałamucona! — pomyślał, a głośno dodał — To nie komplement, a szczera prawda!
— Ha... ha... — śmiała się coraz głośniej — Zaraz mi powiesz, że jestem zachwycająca! Hallo Dżordżo? — dorzuciła, patrząc na jego osłupiałą minę — Co ci jest?
— Bo... istotnie... — bąknął.
— Całe nieszczęście — wydęła kapryśnie wargi, jak to często było w jej zwyczaju — ja wszystkim się podobam, ale mnie nie podoba się nikt! I nie wiem, czy rychło się znajdzie! A pochwały znudziły mnie już dawno!
— Naprawdę, traktuje mnie, jak nic nie znaczącego chłopaczka! — pomyślał z gniewem, gdyż zagrała w nim obrażona miłość własna — Pod wpływem miljonów, przewróciło się panience w głowie! — poczem złośliwie zapytał — A może kuzynka lubi tylko takich, którzy jej prawią impertynencje? Bo istnieją niektóre panie, które tylko w podobny sposób ująć można?
Jej oczy zabłysły.
— Nie radziłabym nikomu — wyrzekła twardo — próbować ze mną tego sposobu, bo na impertynencję, potrafiłabym odpowiedzieć jeszcze lepszą! Have you understand? Tylko bardzo płytkim istotkom, imponuje, gdy mężczyzna okazuje nad niemi swą wyższość! Jeśli zaś, zaciekawia cię, Dżordżo kto mógłby mnie pociągnąć, to również chętnie ci odpowiem!
— Słucham?
— Tylko prawdziwy mężczyzna, o mocnym charakterze! Mógłby być nawet brutalny, byle był silny i energiczny. My w Ameryce typ podobny nazywamy caveman — jaskiniowy człowiek! Mężczyzna, który by mnie zgiął, któremu stałabym się posłuszna! Wszystko jedno, czy będzie to prosty robotnik, czy książe udzielny! Za takim poszłabym, na koniec świata! A right man! Zrozumiałeś, Dżordżo?
Ponieważ opis ten, jaknajmniej zgadzał się zarówno z charakterem, jak i z wyglądem zewnętrznym młodego Grąża, poczerwieniał lekko, nie wiedząc, czy kuzynka mówi ot tak bez celu, czy też wyraźnie mu przycina. W każdym razie, postanowił nie zapuszczać się głębiej, na niebezpieczną ścieżkę oświadczyn miłosnych i całą rozmowę, przy najbliższej sposobności powtórzyć ojcu.
Tańczył więc, w dalszym ciągu, nadrabiając miną i starając się zdawkowym uśmiechem pokryć wewnętrzne wzburzenie, gdy wtem Peggy, rozglądająca się swobodnie po otoczeniu, lekko trąciła go w ramię i zapytała.
— Nie znasz tego pana? Przygląda mi się natarczywie!
Dżordżo obejrzał się mimowolnie i drgnął. Przy wejściu stał hrabia O‘Brien, jak zawsze elegancko ubrany i jak zawsze wytworny i przez monokl, nieco arogancko obserwował tańczących.
— Owszem! — odparł niechętnie — Znam go! Hrabia O‘Brien!
— Hrabia O‘Brien! — powtórzyła — Bardzo przystojny mężczyzna!
— Podoba się kuzynce?
Zajrzała mu prosto w oczy.
— Wiesz — padło z jej ust nagle niespodziewane zdanie — to właśnie, ten typ zewnętrznie, o jakim ci mówiłam!
— Ach! — mruknął Dżordżo i jeszcze chciał coś dodać, lecz ugryzł się w język.
Teraz O‘Brien, nie był dlań wykwintnym arystokratą, ale zwykłym, świetnie zbudowanym awanturnikiem, w którego wzroku wyczytać było można, że nie cofnie się przed nikim i niczem.
— Przedstawisz mi go! — raptem zabrzmiał kapryśny rozkaz Peggy.
— O...owszem! — bąknął Dżordżo, bez zbytniego zachwytu.
W tejże chwili umilkła muzyka. Młody Grąż powrócił wraz z Peggy do swego stolika, lecz postarał się usadowić ją tak, by znalazła się odwrócona placami do O‘Briena, on zaś sam umyślnie nie patrzył w jego stronę. Natomiast, z sztucznem ożywieniem jął zabawiać rozmową kuzynkę.
Ale rychło na niczem spełzły te chytre zamiary. Bo O‘Brien zachęcony widocznie, poprzedniemi spojrzeniami Peggy na sekundę nie spuszczał ich z oka. To na nią patrzył, to na Dżordża, niby się nad czemś zastanawiając. Dziwny tylko wyraz niby wahania, zarysował się na jego twarzy, kiedy zauważył i Renę. Ni to zdumienia, ni to niezadowolenia. Nawet wykonał ruch, jakby zamierzając się cofnąć, lecz wnet się opanował.
— Nie z takich sytuacji wychodziłem zwycięzko! — mruknął i postąpił naprzód.
Korzystając z tego, że orkiestra rozpoczęła grać nowy taniec, tym razem lubieżne, jakieś tango, ze zwykłym sobie tupetem, zbliżył się do młodego Grąża i uporczywie patrząc na Peggy, wymówił swym cudzoziemskim akcentem.
— Ponieważ mam zaszczyt być dobrym znajomym monsieur Dżordża, ośmielam się go prosić o przedstawienie swym towarzyszkom! Oraz, o łaskawe zezwolenie przetańczenia tanga.
Skłonił się nisko, wpijając się oczami w Peggy, a umyślnie, jakby, unikając wzroku Reny. Siedziała ona, z głową pochyloną nad stolikiem i w pierwszej chwili nie dojrzała O‘Briena. Ale, gdyby ukazała się przed nią jakaś bestja apokaliptyczna, nie mogłoby to uczynić na niej większego wrażenia, kiedy raptem usłyszała jego głos.
— Pan? Pan się ośmielił?
Ale zarówno Peggy, jak i Dżordżo byli zbyt zajęci osobą O‘Briena, by zwrócić uwagę na niezwykłe zachowanie się Reny.
— Hrabia O‘Brien! — przedstawił młody Grąż, tłumiąc grymas niezadowolenia — Moja kuzynka...
— Moja siostra...
— Bardzo mi miło poznać pana! — wymówiła Peggy podnosząc się z miejsca.
Po chwili, unosił on ją w zmysłowym tańcu, a przyznać trzeba, że tańczył doskonale.
Dżordżo, ze źle ukrytą niechęcią, śledził wirującą parę. Czyżby Peggy była tak płytka i lekkomyślna, że mógł jej się odrazu spodobać jakiś tam niewyraźny typ, li tylko dlatego, że miał pierwszorzędną prezencję? Mimo jednak tej zgryźliwej uwagi, musiał przyznać w duchu, że w tym O‘Brien‘ie, choć starszym już nieco mężczyźnie, było coś takiego, co musiało pociągać kobiety. I ta dumna, zimna twarz, rzekłbyś kryjąca tajemnicę, i ten energiczny podbródek i do tyłu odrzucona głowa i usta, wykrzywione ironicznie, a przywykłe do rozkazywania. Taki nie prosił, taki narzucał swą wolę kobietom.
— Jak to ona powiedziała? — szepnął — Caveman? Mężczyzna, który łamie niewiasty.
Zapalił nowego papierosa i żuł go nerwowo w ustach, trawiony nieokreślonemi uczuciami podraźnionej miłości własnej i zazdrości, gdy wtem jakiś niespodziewany brzęk wyrwał go z tej zadumy.
— Co to?
Odwrócił się szybko. Kieliszek, napełniony winem, wypadł z ręki Reny, rozbijając się o podłogę i znacząc tafle posadzki długą strugą złocistego płynu.
— Co to? — powtórzył, spostrzegając dopiero, że siostra jest niezwykle blada — Słabo ci?
— Ach, nie!
— Wypuściłaś kieliszek? Jesteś zmieniona na twarzy!
— Nic... Nic... Nalej mi wina!
Dżordżo ze zdziwieniem spełnił tę prośbę, gdyż Rena prawie nigdy nie piła nic. Napełnił pustą szklaneczkę, stojącą na stole i postawił ją przed siostrą.
— Proszę!
Pochwyciła szybko szklaneczkę, wychylając trunek do dna.
— Jeszcze!
— Ależ, Reno! — jął mówić, gdy powtórnie napełnił szklaneczkę, a ona ją natychmiast podniosła do swych ust — Musisz się czuć niedobrze, lub coś niezwykłego się stało! Toć nigdy nie pijesz, wydajesz mi się podniecona...
— Było trochę duszno! — odrzekła, siląc się na spokój — Ale znakomicie zrobiło mi wino! Miałeś rację, kiedyś je chwalił! Boski to nektar!
Policzki jej poczerwieniały, snać pod wpływem wychylonych szklaneczek i zaśmiała się sztucznie.
— O teraz... To wesoło...
Dżordżo raz jeszcze zerknął podejrzliwie na siostrę, ale nie miał czasu dłużej jej obserwować. W tejże chwili bowiem Peggy i O‘Brien, ukończywszy taniec, powracali do stolika.
— Jakżeż cudownie tańczy hrabia! — mówiła Peggy z roziskrzonemi z podniecenia oczami — Widzisz Dżordżo — zwróciła się do kuzyna — To ja teraz mówię komplementy!
O‘Brien skłonił się znów głęboko i wykonał ruch, jakby zamierzał odejść. Dżordżo poruszył się radośnie, sądząc że już skończyły się jego męki, lecz Peggy, spostrzegłszy ten ruch, zawołała żywo:
— Ależ, hrabia pozostanie z nami! Proszę bardzo, niech pan zajmie miejsce przy naszym stoliku!
O‘Brien, jakby tylko oczekiwał na to zaproszenie. Siadł, obok Peggy, mając z drugiej strony Dżordża za sąsiada, a umyślnie jakby nie patrzył nadal na Renę. Lecz, teraz ona mierzyła go, rzekłbyś, wyzywającym wzrokiem i bynajmniej nie odwracała głowy.
— Hrabia jest bardzo miłym towarzyszem! — mówiła dalej Peggy — Świetnie mówi po angielsku i zwiedził Amerykę! Mieliśmy bogaty materjał do pogawędki!
— O yes! — odrzekł O‘Brien i rzucił kilka angielskich frazesów — Toć jestem na pół anglikiem, a mój ojciec miał krewnych w Ameryce!
— Tak, jak ja! — zawołała — Bo moja matka była amerykanką! No niechże hrabia mi jeszcze coś opowie, bo tak mile opowiada!
Rena, która wciąż patrzyła na O‘Briena, niby przeszywając go wzrokiem, niespodzianie wypowiedziała:
— Nie wiem, czy opowieści pana O‘Briena zawsze słuchać jest bezpiecznie!
Peggy i Dżordżo drgnęli i spojrzeli na nią ze zdziwieniem. On tylko nie zmieszał się wcale, a zapytał, z lekkim ironicznym uśmiechem skończonego światowca.
— Czemuż pani tak sądzi?
Lecz i Rena była dyplomatką. Wyrzekła z przekąsem:
— Bo wydaje mi się, że opowiada zbyt interesująco i jego opowieści mogą wywrzeć zbyt wielkie wrażenie!
Dżordżo byłby uściskał siostrę za te słowa. A ponieważ, w tej chwili zagrała muzyka, porwał się z miejsca i uprzedzając O‘Briena, skłonił się przed Peggy. Choć z miny jej łatwo poznać było można, że wolałaby tańczyć z egzotycznym hrabią, nie mogąc uczynić inaczej, wsparła się na ramieniu Dżordża.
— Widzę że bardzo spodobał się kuzynce, O‘Brien — począł, gdy wirowali, nie mogąc pohamować swego podrażnienia.
— O! — wyrzekła — a very gentleman! Czarujący człowiek!
Postanowił przerwać jej złudzenia. Szkoda tylko — wypalił — że to typ niewyraźny!
Szeroko otworzyła ze zdziwienia oczy.
— Niewyraźny?
— Nie wiadomo — galopował dalej — ani skąd pochodzi, ani z czego żyje!
Cień jakiś przebiegł po twarzy Peggy.
— Dziwię się bardzo — odcięła — że wy tu, w Polsce, utrzymujecie stosunki z niewyraźnymi ludźmi!
Dżordżo się speszył.
— Ot, taka przypadkowa, klubowa znajomość...
— Tem więcej! Jesteście potem narażeni, że tańczą z waszemi kuzynami... no i podobają się im...
— Kiedy...
— My, w Ameryce postępujemy inaczej! Ludzi niewyraźnych nie dopuszczamy do naszego towarzystwa! Tak, my stupid boy! Mój głuptasku! A O‘Briena obgadujesz niesłusznie! Sama już zdążyłam wyrobić sobie o nim zdanie!
Młody Grąż, zły zamilkł.
Tymczasem, przy stoliku przy którym pozostała Rena z O‘Brienem, potoczyła się dość dziwna rozmowa i Peggy zdumiałaby się mocno, gdyby ją mogła posłyszeć.
Bo, nagle Rena, która znów siedziała, na pozór obojętnie, pochyliła się blisko w stronę hrabiego.
— Jak pan śmiał podejść do mnie? — wyszeptała.
— Śmiałem! — odparł, patrząc jej prosto w oczy i nie zmieniając swego dumnego, nieugiętego wyrazu twarzy.
— Po tem?
— Oczywiście! I mylisz się bardzo, jeśli sądzisz, że łatwo z moich rąk się wymkniesz! Jutro, przyjdziesz tam!
Mówił jej „ty“, podczas gdy ona zwracała się do niego w oficjalnej formie. Nagle gniew odbił się na jej twarzy.
— Nie przyjdę!
— A ja ci powiadam, że przyjdziesz!
— Nie zastraszycie mnie więcej!
— Tak sądzisz?
— Nie lękam się was!
On uczynił pauzę, poczem wymówił powoli:
— A jeśli z tamtego zrobimy użytek? Nie zapominaj, że to jest w naszem ręku.
Mimo gniewu, jaki ją ogarnął, zbladła.
— Szatanie... demonie... — wyszeptały z trudem jej wargi.




ROZDZIAŁ VII.
NAZAJUTRZ.

Nazajutrz, jak zostało umówione, Kolbas od samego rana siedział w gabinecie Grąża.
— Widzi pan — mówił Matakiewicz, pokazując mu rożne plany i wykazy, świadczące o znakomitem jakoby prosperowaniu „Atobudu“, a ukrywając starannie prawdziwy katastrofalny stan rzeczy — jaki to znakomity interes. Każdy, kto tu włoży pieniądze, zarobi grosz na grosz! Tylko niestety, w Polsce pieniędzy niema.
Kolbas, olśniony fikcyjnemi kosztorysami, z zadowoleniem kiwał głową. W duchu snuł już plany, jak z iście amerykańskim rozmachem rozwinie on tę firmę i dzięki niemu szereg ludzi otrzyma tanie mieszkania. Toć, można było połączyć znaczny nawet zarobek wprost ze społeczną działalnością i stać się nie tylko wielkim przedsiębiorcą, ale i dobroczyńcą współobywateli. A Kolbas, dorobiwszy się miljonów zagranicą, uważał, że fortuną swą powinien się przyczynić i do dobrobytu w kraju.
— Podoba mi się ten projekt z „Atobudem“! — myślał — byle Peggy swemi kaprysami nie zepsuła wszystkiego!
Grąż, który ze względów taktycznych, chcąc niby dać możność Kolbasowi zorientowania się samemu w stanie interesów, przybył nieco później, uśmiechał się szeroko i raz po raz powtarzał:
— Sprawdzaj! Patrz! Nie chcę cię namawiać, ale uszczęśliwiony będę z podobnego wspólnika!
Najbardziej zaś chyba z nich wszystkich, był rozpromieniony Matakiewicz. Przedewszystkiem znajdował się on w swoim żywiole, bo nic mu nie sprawiało takiej radości, jak „nabicie kogoś dokładnie w butelkę“, a te swe talenty mógł obecnie rozwinąć w pełni, wobec Kolbasa. Dalej, pachniała mu okrągła sumka, przyobiecana, w razie zawarcia tranzakcji, przez Grąża, oraz świadomość, że firma w której kręcił wszystkiem, nie upadnie i że nadal będzie miał pole do popisu, dla swoich krętackich zdolności.
Pogodny ten i pełen różowych nadziei nastrój, przerwało niespodziane pojawienie się Ordeckiego. Wszedł on do gabinetu Grąża, by o coś zapytać się dyrektora. W ostatnich czasach w „Atobudzie“ pojawiał się rzadko, pracując przeważnie w domu a od chwili wizyty z Dymskim u Wendenowej, zakończonej tak niefortunnie, stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie i ponury.
Grąża, nie martwiły zbytnio te nieobecności inżyniera, raczej był z nich rad. Obawiał się, że Ordecki może się wyrwać z jakiem nieopatrznem słowem, które wzbudziłoby wątpliwość Kolbasa, co do istotnego stanu interesów „Atobudu“ i zepsuło genjalnie ułożony projekt.
Skoro jednak Ordecki znalazł się w jego gabinecie, nie mógł go stamtąd wyprosić, a choć niezbyt rad, że musi go zapoznać z krewniakiem, zanim amerykańskiego miljonera w swe sieci wciągnął, uprzejmie przedstawił — Inżynier Ordecki! Mój najbliższy pomocnik!
Kolbas wyciągnął ina powitanie serdecznie rękę. Spodobała mu się odrazu otwarta i energiczna twarz inżyniera. Lubił ludzi, o podobnej powierzchowności i do takich miał największe zaufanie.
— Jestem Kolbas! — odrzekł. — Krewny dyrektora Grąża! Bardzo mi przyjemnie poznać pana! Siedzimy tu, właśnie we trójkę z panem Matakiewiczem i badamy papiery „Atobudu“. Prawdopodobnie, wejdę do waszego przedsiębiorstwa, jako wspólnik, to będziemy pracowali razem, panie Ordecki!
— Ach, tak! — bąknął tamten, obrzucając dość obojętnym wzrokiem postać polaka-amerykanina.
Słyszał on już przedtem od Matakiewicza o tym niezwykle bogatym krewniaku Grąża i poczynał się teraz domyślać, że to nadzieja na jego przyjazd sprawiła taki radosny przewrót w „Atobudzie“ i że przyobiecane kapitały, miały zapewne nadpłynąć z kieszeni Kolbasa. Coraz więcej rozjaśniało mu się w głowie Toć „Atobud“ w jego mniemaniu, do niedawna był więcej, niźli podejrzanem przedsiębiorstwem.
— Ach, tak! — powtórzył, raz jeszcze mierząc Kolbasa oczami.
Przyznawał teraz w duchu, że i on sprawił na nim w przeciwieństwie do Grąża, do którego czuł oddawna odrazę — bardzo dodatnie wrażenie.
— Z papierów i kosztorysów wynika — mówił tymczasem Kolbas — że „Atobud“ kwitnie! Doprawdy, powinszować! W takich ciężkich czasach, kiedy większość najpoważniejszych przedsiębiorstw jest zachwiana, wy panowie, rozwijacie się pomyślnie! Sądzę, że gdy dojdę tu z mojemi kapitałami, stan ten jeszcze zmieni się na lepsze.
— Zależy, kto będzie kierował „Atobudem”! — wyrwało się nagle Ordeckiemu, lecz wnet ugryzł się w język.
— Jakto, kto będzie kierował? — zapytał Kolbas, podczas gdy Grąż gwałtownie poczerwieniał.
— At, nic! Tak zapytałem! — odrzekł ten szybko i otrzymawszy od dyrektora żądane informacje, opuścił gabinet.
Grąż odetchnął głęboko i wnet postarał się zatuszować niemiłe wrażenie.
— Bardzo dobry pracownik z Ordeckiego! — jął cicho szeptać, a Matakiewicz, trochę zaniepokojony wtórował mu skinieniami głowy, — Ale, od chwili, kiedy spotkało go to nieszczęście, czasem tak gada, że pojąć nie mogę o co chodzi!
— Jakie nieszczęście? — zapytał Kolbas, który nic jeszcze nie wiedział o tragicznej śmierci żony Ordeckiego.
— Żona jego popełniła samobójstwo! — jął wyjaśniać dyrektor, powtarzając pokrótce szczegóły zagadkowej historji. — W bardzo niezwykłych okolicznościach! Kochał ją do szaleństwa i od czasu jej śmierci chodzi wprost nieprzytomny! Obawiam się o niego! Nie wiem, czy nasza firma będzie miała długo z jego osoby pociechę!
I co do Ordeckiego, Grąż miał już gotowy plan. Należało pozbyć się go za wszelką cenę. To też, gdyby Kolbas zdecydował się na spółkę i wpłacił pieniądze, chciał on wprost wymówić Ordeckiemu posadę, doręczając znaczniejsze odszkodowanie. Wtedy, pozostawał pełnym panem w „Atobudzie“ któremu nic nie mogło zagrażać, a na ewentualność zwolnienia inżyniera, powoli, sprytnie przygotował przyszłego wspólnika.
— Ależ i u was dzieją się łajdactwa! — wymówił tymczasem Kolbas, myśląc o tragicznej historji Ordeckiego i tłumacząc sobie teraz jego zachowanie się. — Myślałem, że tylko w Ameryce! Bo myśmy tam już przywykli do podobnych wypadków! Al Capone, bandyci z Chicago, porwanie dziecka Lindbergha, szantażyści wyłudzający pieniądze z miljonerów i nie wahający się w tym celu okrywać hańbą całe ich rodziny, a specjalnie polować na żony! I tu zajść musiało coś podobnego! Biedny Ordecki!
Grąż, który nie miał zbyt czystego sumienia i w stosunku do Lili Ordeckiej, wolał zmienić temat.
— Ha! — mruknął. — Rzeczywiście! Lecz nic już mu nie pomożemy! Zajmijmy się lepiej naszemi sprawami! Znów pochylili się nad papierami, aby nadal przy usłużnej pomocy Matakiewicza stwierdzać znakomity stan „Atobudu“, nie spodziewając się już żadnej w tej pracy przeszkody, gdy wtem z trzaskiem rozwarły się drzwi gabinetu Grąża, a na progu ukazała się jakaś niewieścia postać.
— Rena! — zawołał zdziwiony dyrektor.
Nadeszła widocznie nie przez ogólne sale o bocznem przejściu, prowadzącem bezpośrednio do gabinetu i sądziła widocznie, że nie zastanie w nim nikogo, bo na widok ojca, Kolbasa i Matakiewicza zmieszała się gwałtownie, a na jej twarzyczce zarysował się nawet wyraz przerażenia.
— Ja... ja... — jęła bąkać.
— Ty, tu? — zdumiewał się coraz więcej dyrektor, gdyż córka nie odwiedzała go nigdy w biurze.
— Szłam do Ordeckiego! — o mało nie wyrwało się Renie, ale wnet się pohamowała.
W rzeczy samej, po wczorajszej, straszliwej rozmowie — w jej główce zrodziła się rozpaczliwa myśl.
Pójść do Ordeckiego, wyznać mu wszystko, prosić o radę i pomoc. Tam spotkała go wówczas, kiedy wychodziła od Wendenowej, sądząc, że jest u niej po raz ostatni. I on, stamtąd wychodził wraz z komisarzem Dymskim, a wiedziała, jak bardzo Wendenowa obawiała się tej wizyty. Łączyły się może ich interesy, może ona mogłaby mu służyć niektóremi informacjami, a on za to stanąłby w jej obronie. Bo ojcu, ani Dżordżowi nie mogła wyznać wszystkiego. A im więcej myślała nad tragedją, tem silniejszego nabierała przekonana, że obydwoma wypadkami jedna kierowała ręka. Tak, jedna ręka. Lecz teraz było już niemożliwe porozumienie się z Ordeckim.
— Hm! — mruknęła Rena. — W takim razie musiałam się przesłyszeć! Nie będę przeszkadzała panom w pracy!
Zawróciła i chciała już odejść, gdy wtem zatrzymał ją Grąż. Teraz spostrzegł dopiero, że córka jest dziwnie zmieniona i blada i uderzyło go jej postępowanie.
— Reno! — zawołał. — Czyś ty nie chora?
— Nie! — drgnęła lekko. — Czemu pytasz o to, papo?
— Źle wyglądasz!
— Mam od rana migrenę, ale już przechodzi! Sądzę, że przechadzka uleczy mnie do reszty! Dowidzenia.
— Sądziłam, że znajduje się tu Peggy! — skłamała, czując, że musi dać jakieś wytłumaczenie swej niezwykłej wizyty.
— Peggy? — zdziwił się z kolei Kolbas. — Ależ, ona nawet nie wie, że jestem w biurze!
Jakby unikając dalszych zapytań, szybko wybiegła z gabinetu.
— Coraz dziwaczniejsza robi się ta Rena! — pomyślał, patrząc w ślad za córką — Będę musiał zwrócić na nią baczniejszą uwagę!
Tymczasem Rena znalazła się na ulicy.
— Uf! — odetchnęła głęboko.
Sama teraz nie wiedziała, czy dobrze się stało, czy też źle, że nie dotarła do Ordeckiego. Może i dobrze! Bo, choć wówczas zdradziła się przed nim łzami i swym wykrzyknikiem, to czyż ta cała ohyda, którą miała mu wyznać, przeszłaby przez jej usta? Czy nie cofnęłaby się i nie zamilkła w ostatniej chwili, gdyż zabrakłoby jej odwagi? Lepiej się stało. I tak się dziwi, że po tamtej scenie, która musiała uderzyć Ordeckiego, nie nagabywał jej pierwszy, pozostawił w spokoju.
Znów odetchnęła głęboko.
Nie, naprawdę zbyt jest zdenerwowana. Nie panuje zupełnie nad sobą. Popełnia głupstwo za głupstwem. Szaleństwem było udawać się do Ordeckiego. Musi ratować się sama.
— Więc, pójdę tam! — szepnęła — I niech się dzieje, co chce! Inaczej dziś z niemi pogadam!
Rozejrzała się dokoła, jakby sprawdzając, czy jej kto nie śledzi, lub też nie obserwuje, dokąd ona zmierza i jąła iść pośpiesznie, w stronę ulicy Szopena.
Na Szopena, jak wiadomo, mieszkała Wendenowa.
Znalazłszy się, przed luksusowym, nowoczesnym domem, Rena przystanęła na chwilę.
— Brr.. — wstrząsnął jej plecami dreszcz, na myśl niemiłych, oczekujących ją scen — Ona, łotrzyca, lecz on po stokroć gorszy!
Weszła na pierwsze piętro, zadzwoniła i rychło znalazła się wewnątrz mieszkania. Pokojówka powitała Renę nieco fałszywym uśmiechem, jak się wita kogoś, kogo się widzi nie po raz pierwszy i nad kim się w gruncie rzeczy lituje.
— Gdzie pani Wendenowa? — zapytała Rena.
— W saloniku, razem z panem hrabią!
— Acha...
Śmiało weszła do wschodniego gabineciku, tego samego, w którym bawił Dymski z Ordeckim. Znajdowała się tam w rzeczy samej Wendenowa, zagłębiona w poduszki jednej z otoman, a obok niej siedział rozwalony niedbale O‘Brien.
Nie powstał ze swego miejsca na widok Reny. Tylko na jego twarzy, oraz na obliczu rzekomej rosyjskiej arystokratki zagrały dziwne uśmiechy. Pełne wyższości i pewności siebie. Tak wita się nie gościa, a raczej niewolnika lub podwładnego, który, czy chce, czy nie chce, stawić się musi.
— A jest, panna Grążanka! — wyrzekła drwiąco Wendenowa, a ton jej nie przypominał w niczem tonu wielkiej damy, która swemi stosunkami pragnęła onieśmielić Dymskiego — A ja już sądziłam, że nie raczy nas odwiedzić! Proszę, niech pani siada!
Sądzę, że i tak możemy załatwić całą sprawę — odrzekła sztywno, nie zajmując miejsca — Przybyłam, bo pan O’Brien spotkawszy mnie przypadkowo wczoraj na dancingu, znowu rzucał pogróżki! O cóż państwu chodzi?
O’Brien uniósł się nieco na łokciu i swemi czarnemi, jak węgiel, oczami, niby hypnozyter w medjum, jął się wpijać w Renę.
— Nie lubię — wycedził powoli — gdy się kto buntuje!
— Ależ, ja się wcale nie buntuję, tylko mniemałam, że zakończone zostały nasze rachunki!
— Maleńka omyłka!
— Żadnego pożytku nie będziecie mieli ze mnie!
— Niewiadomo!
Rena straciła cierpliwość.
— Wyjaśnijmy — zawołała, podniecona — nareszcie, tę całą sytuację! Czegóż wy odemnie chcecie. Toć, od miesięcy szarpię się daremnie w waszych sieciach i gdy sądziłam, że wszystko skończone, od początku się zaczyna!
— Może! — rzucił brutalnie mężczyzna.
— Wciągnęliście mnie — mówiła — a jej policzki poczynały czerwienieć z gniewu — do tej waszej spelunki pod pozorem „artystycznych“ zebrań! Pan O‘Brien udawał, na początku zakochanego! Byłam lekkomyślna, żądna silnych wrażeń i jakżeż odpokutowałam zato! W czasie jednej z waszych orgji, upoiliście mnie narkotykiem, straciłam przytomność! Co dalej się działo, nie wiem, lecz wy twierdziliście później, że miałam popełniać rzeczy ohydne, na samo wspomnienie, których dławi mnie wstyd!
— Tak było!
— Czy tak było, czy nie było, powtarzam, nie wiem, bo nie jest wykluczone, że pani Wendenowa umyślnie przesadzała niektóre fakty, by tem większego napędzić mi strachu! Dość, że groźbą rewelacji o tych moich „rozpustnych bezeceństwach“ trzymaliście mnie długo w waszych szponach.
— Hm?.. — mruknęła złośliwie Wendenowa.
— Trwało to dotąd, póki sądziliście, że ojciec mój jest bardzo bogatym człowiekiem i groźbą skompromitowania jego córki będzie można szantażować. Wreszcie, pan O‘Brien, posiadający znakomite informacje, doszedł do przekonania, że ojciec mój w przededniu bankructwa! Nie omieszkał mi o tem cynicznie zakomunikować, a był w tym wypadku lepiej uświadomiony, nielylko odemnie, lecz i całej Warszawy.
O‘Brien uśmiechnął się lekko.
— Na zasadzie pewnych spostrzeżeń — przypominała sobie fakty zauważone w domu, więc niepłacona służba, częsty brak gotówki u dyrektora — doszłam do przekonania, że miał słuszność! Choć zmartwiło mnie to, ze względu na ojca, ucieszyło równocześnie, gdyż mniemałam, że wobec tego wasze prześladowania się skończą!
Dziwne uśmiechy przemknęły po twarzach Wendenowej i O‘Briena. Rena, nie uważając na to, mówiła dalej.
— Nie pojmuję więc, czemu nie chcecie wypuścić mnie z rąk! Ojciec mój stoi w przededniu finansowej katastrofy, ja nie posiadam nic, nawet biżuterji, a z moich obligów, lub wekslów nie mielibyście żadnej pociechy! Tymczasem, szantaż trwa nadal! Bo kiedy, przed dwoma tygodniami byłam tu, prosząc, abyście zechcieli wydać kompromitujące dokumenty, które jakoby istnieją, pan O‘Brien zbył mnie niczem, oświadczając, że się nad tem zastanowi! A wczoraj, rozkazał mi wprost, abym się stawiła u pani!
Uśmiech znikł z twarzy O‘Briena. Twardo wyrzekł.
— Kto raz popadnie pod naszą władzę, tego nie wypuszczamy łatwo!
— Cóż to znaczy?
— To znaczy, śliczna panno Reno, że choć zawiedliśmy się na tobie, bo majątku nie posiadasz, w inny sposób możesz nam być pożyteczna.
— Słucham? — w jej piersi rodził się potężny bunt.
O‘Brien bawił się teraz monoklem i nie patrzył na Renę.
— Ponieważ — odparł chłodno — domyślasz się wielu rzeczy, zagramy w otwarte karty! Jedne panie uwolniły się od nas za cenę wysokiego okupu, inne zaś, mniej zamożne, sprowadzając bogate „klijentki“.
Awanturnik nie kłamał. Oplątywał on w ten sposób, nietylko kobiety, lecz i mężczyzn, a zarzucane macki rozszerzały się coraz dalej. Choć przekonał się, że Rena nie posiada majątku, pragnął jej osobę wykorzystać. Również i na Dżordża zarzucał swe sieci, z których temu przypadkiem udało się wyślizgnąć, spłacając karciany dług gotówką otrzymaną od Bierkugla.
— Ja miałabym wam sprowadzać nowe ofiary? — zawołała, poruszona do głębi Rena — Nigdy!
— A jednak uczynisz to!
— Mylicie się! Sprawa ze mną nie pójdzie tak łatwo! I ja na was znalazłam broń!
Wendenowa zamieniła z O‘Brienem spojrzenie. Do podobnego tonu, pokornej wobec nich zazwyczaj Reny — nie byli przyzwyczajeni.
— Zdobyła pani broń? — powtórzyła.
Rena zdecydowała się wygrać swój ostatni atut.
— Przedewszystkiem — wyrzekła ostro — nie wierzę, by przeciw mnie istniały poważne kompromitujące dowody! Jestem lekkomyślną, lecz na tyle posiadam wrodzonej uczciwości, że nawet w stanie nieprzytomnym, nie mogłam popełnić nic haniebnego! To tylko sprytny manewr z waszej strony, a ja byłam na tyle głupia, że dałam się nastraszyć! Pozatem...
— Pozatem?...
— Nie ja winnam się was lękać, ale wy mnie...
— Ha... ha... — zabrzmiał zły śmiech — Ciekawe?
Coraz potężniejszy gniew ogarniał Renę.
— Zaraz się przekonacie! Bo kiedy, ostatnio wpadłam tu tylko niespodziewanie na krótką chwilę, aby zakończyć naszą znajomość, co niestety się nie udało, gdyż pan O‘Brien oświadczył, że ze swych zamiarów nie rezygnuje, weszłam dla niepoznaki nie frontowemi schodami, a od kuchni. Uderzyło mnie odrazu, że służąca zmieszała się na mój widok i nie chciała mnie wpuścić do dalszych pokojów twierdząc, że pani „baronowa“ ma jakąś wizytę. Oczekiwałam dobry kwadrans. Wreszcie, gdy dopuszczono mnie przed oblicze pani Wendenowej, spostrzegłam, że jest niezwykle podniecona, a pan O‘Brien nadchodzi z dalszych pokojów, jak gdyby w nich się ukrywał. Szczegół ten uszedł początkowo mojej uwagi, zbyt byłam zaprzątnięta własnemi sprawami! Dopiero, gdy po trwającej kilka minut rozmowie, podczas której odniosłam wrażenie, że pragniecie pozbyć się mnie jaknajprędzej, wybiegłam z tego domu, ujrzałam nagle Ordeckiego, który stał w pobliżu kamienicy! Stał i wpatrywał się w okna mieszkania pani Wendenowej! Wówczas rozjaśniło mi się w głowie!
— Rozjaśniło?
— I on przypuszcza, że dzięki waszym sprawkom biedna Lili Ordecka odebrała sobie życie! On, zapewne, był tym, który odwiedził panią Wendenową i żądał od niej bliższych wyjaśnień! Tak, wszystko stało się dla mnie zrozumiałe! Bo i ja jestem przekonana, że przez was poniosła śmierć nieszczęsna kobieta! Nigdy jej coprawda tu nie spotkałam, ale wiem, jak umiecie omotać wasze ofiary!
Renie wydało się, że zarówno Wendenowa, jak i O‘Brien drgnęli i pobledli. Teraz już całkowicie była pewna swego zupełnego triumfu.
— A coby było — groźny wykrzyknik wydarł się z jej piersi — gdybym o moich spostrzeżeniach zawiadomiła Ordeckiego? Zestawiając dzieje Lili z mojemi dziejami, wysnułby bardzo ciekawe wnioski! Sądzę, że zainteresowałyby mocno i policję!
Podczas, gdy Wendenowa gryzła nerwowo wargi, awanturnik na chwilę nie stracił swego spokoju. Podniósł się raptem z otomany, na której wciąż leżał i niedbale zbliżył się do Reny.
— Może to pani spokojnie uczynić! — syknął — Tylko radzę obejrzeć sobie przedtem te fotografje! Wówczas, przekonasz się sama droga Reno, czy posiadamy przeciw tobie kompromitujące dowody!
Wyjął powoli portfel z kieszeni, wyciągnął stamtąd jakąś odbitkę.
— Proszę.
Zabiło w niej przyśpieszonym tętnem serce i mimowolnie wysunęła rękę.
— Cóż to za fotografja?
Spojrzała, lecz, choć krótki to był rzut oka tylko, to co zobaczyła, było tak potworne, że policzki jej poczerwieniały, a z ust wypadł jęk.
— Ach!
— Niech pani dobrze obejrzy! — drwiąco zachęcała ją Wendenowa.
Nie potrzebowała tej zachęty, Wzrok jej wpijał się w tę ohydną odbitkę i nie wierzyła własnym oczom. Na obrazku, widniała naga kobieta, w pozie tak wyuzdanej i haniebnej, że ważyć się na nią mogła tylko istota, wyzuta ze wszelkiego poczucia moralności, lub ostatnia ulicznica. A kobietą tą, była Rena... Rena córka dyrektora Grąża! Nie mogło być najlżejszej wątpliwości... Jej twarz, jej oczy, jej włosy...
— Jak... wyście... mogli... mnie doprowadzić do tego?... Nawet w stanie nieprzytomnym? — wyszeptała, czując, że ze wstydu i zgrozy radaby zapaść się pod ziemię.
Cóż, dobre zdjęcie? — drwił awanturnik — Przekonałaś się, że nie straszyliśmy naszemi „dowodami“?
Rena, która podniecona rozmową dotychczas nie zajęła miejsca, raptem, niby podcięta, opadła w najbliższy fotel. Lecz, wnet porwała ją pasja.
— Świństwo! — wypadł z jej ust okrzyk, a palce szybko podarły wstrętną odbitkę.
O‘Brien, śledzący ją obecnie, z pod oka, zauważył zimno — Drzyj, ile chcesz! Przewidzieliśmy to i przygotowaliśmy większą ilość kopji, na wszelki wypadek.
— Większą ilość?
Złamana, milczała.
— Większą ilość odbitek — powtórzył — abyśmy mogli je rozesłać, komu należy, w razie potrzeby!
Z jej piersi wydarł się cichy jęk.
— Nie — nie — to — straszne — potworne. Ja nie przeżyję tego!
Wendenowa i O‘Brien badali wzrokiem Renę.
— Ach! — wyrzekła baronowa, niby sondując ofiarę, czy zdolną jest, w rzeczy samej do samobójstwa. Pocóż zaraz wspominać o śmierci!
Oczy Reny patrzyły błędnie.
— Czegóż, wy właściwie chcecie? — zawołała z niewypowiedzianą męką.
O’Brien, który teraz powoli chował z powrotem potworne odbitki do portfela, wycedzał.
— Posłuszeństwa!
— W czem się ma objawiać moje posłuszeństwo? W tem, abym znowu uczestniczyła w podobnych ohydach! Przenigdy!
Siadł obok niej na krześle.
— Posłuchaj, Reno! — oświadczył — Pocóż zaraz wszystko zamieniać w dramat, skoro zażądamy od ciebie niewiele! Spełnisz pewne nasze zlecenie, a później będziesz wolna! Zwrócimy ci wszelkie kompromitujące dowody i zobowiążemy się nigdy cię nie prześladować..
— Ale, o cóż chodzi? — zapytała, z budzącą się w sercu nadzieją.
Uczynił pauzę, poczem rzucił nagle.
— Ta młoda osóbka, zdaje się Peggy, którą wczoraj poznałem jest twoją bliską kuzynką i bardzo zamożną panną?
Pobladła.
— Cóż to ma do rzeczy!
— Jej ojciec — mówił, jakgdyby nie posłyszał wykrzyknika Reny — zebrał grube miljony w Ameryce. Podobno zamierza się przenieść do Polski.
— Widzę, że zebrał pan świetne informacje! — zauważyła, będąc przekonaną, iż tych szczegółów nie mogła mu wczoraj powtórzyć Peggy — Świetne!.. Lecz nacóż w tę całą historję, wplątywać osobę mojej kuzynki?
Spojrzał, niby zdziwiony jej niedomyślnością.
— Pragniemy — wyrzekł twardo — by poczęła ona bywać tutaj!
Nareszcie, rozjaśniło się w głowie Reny.
— Ach! — oburzyła się gwałtownie — Więc, niedość wam mojego upadku, pragniecie i tę, nieszczęsną zgubić? Czyńcie, co chcecie, ja do tego nie przyłożę ręki?
Znów cień uśmiechu przebiegł po zimnej twarzy O’Briena.
— Pocóż zaraz gromkie słowa! — wymówił — Wtrącić w nieszczęście? Zgubić? Uważamy, poprostu, że stary Kolbas jest na tyle zamożny i tak kocha swą jedynaczkę, że nie zrobi mu najlżejszej różnicy zapłacić pewien okup za córkę!
— Nowe łajdactwo! — nie mogła się powstrzymać od gniewnego okrzyku.
Lecz on, odparł spokojnie.
— Nie obawiaj się! Nie zabierzemy jej całego majątku! Pozostanie jeszcze dość i dla twego brata Dżordża! Bo wiemy, że i on urządza ze swej strony na Peggy polowanie, by bogatym ożenkiem ratować siebie i waszego ojca od bankructwa, a kto wie, może i kryminału! Właściwie Reno, nie masz się czego oburzać! Wasza rodzina, aby zdobyć miljony działa oszustwem, pozorami bogactwa kryjąc ruinę, my działamy wprost, szantażem! Obie drogi prowadzą do jednego celu!
Zostało to wypowiedziane z taką brutalną szczerością, że policzki Grążanki spąsowiały.
— Więc i dla Dżordża pozostanie! — mówił O‘Brien dalej — A gdy Peggy zostanie skompromitowana, ułatwi to tylko zadanie, Dżordżowi! Wywietrzeją jej kaprysy z głowy i nie będzie zadzierała nosa do góry! Bo, obecnie, traktuje ona go tak, iż wątpię, by rychło zgodziła się wyjść zań za mąż!
Rena zgnębiona milczała. Tymczasem awanturnik, prostą drogą zmierzał do celu.
— Żądamy tedy — płynęły bezczelne frazesy — abyś nie przeszkadzała nam w tych planach! Zbyteczna jest nawet twa bezpośrednia pomoc. Nie ty, ściągniesz tu kuzynkę, a ja wszystko wykonam! Zauważyłaś, prawdopodobnie, jakie wczoraj wywarłem na niej wrażenie! Kapryśny ptaszek wpadł w chytrze zastawione sidła i nie wydostanie się z nich, dopóki nie połamie skrzydełek.
— Łotr... łotr... — bezdźwięcznie wyszeptały wargi Reny.
— Skoro, sama Peggy zapraszała mnie z naciskiem, abym, gwoli podtrzymania tak miłej znajomości, zechciał was odwiedzić, nie omieszkam skorzystać z tego zaproszenia. Dżordżo, będzie się trochę krzywił, bo jest o nią zazdrosny, ale ponieważ nie wie nic, nie może mi być poważną przeszkodą. Ty zaś, ułatwisz zadanie! Masz być względem mnie uprzejma i serdeczna, aby Peggy nabrała całkowitego zaufania! Również, gdy po pewnym czasie, pocznę ją namawiać, żeby udała się na „artystyczny wieczór“, poprzez ten projekt w dyskretnej formie.
— Nie.. nie..
— Nie? Czyń, jak uważasz? Albo twe „urocze zdjęcia“ zostaną przesłane nietylko dyrektorowi Grążowi, ale i Kolbasowi, albo uczynisz, co powiedziałem i będziesz wolna! Nigdy więcej, o nas nie posłyszysz!
— Straszne.. straszne — wiła się niemal w swym fotelu.
— Chyba — dodał ironicznie — że cię tak nęci samobójcza śmierć!
Przed oczami Reny zarysowała się postać młodej dziewczyny, leżącej w kałuży krwi, lub tej topielicy o szaro-ziemistej cerze, tylko co wyciągniętej z wody. A tam, za oknami wiosna roztaczała swe skarby, igrając blaskami złotych promieni po zielonem listowiu drzew. Rena kochała życie.
— Brr.. — wzdrygnęła się mimowolnie.
— Tak! — zadrwił niby odgadując, co w jej duszy się działo — wiele trzeba odwagi, by popełnić samobójstwo!
Podniosła się z miejsca. Choć, nie wiedziała, co postanowić, czuła, że jeśli sekundę dłużej pozostanie w tym pokoju, stanie się coś strasznego. Może podbiegnie do okna, wybije szybę i przez okno wyskoczy? Szła w milczeniu, chwiejąc się na nogach i kierując do wyjścia.
— Więc zgoda Reno! — wymówił jej wślad, jakby domyślając się, że przełamał ją ostatecznie.
— Nie.. nie.. nie wiem.. — pobiegł cicho szept po gabinecie.
Rychło Rena znikła z przedpokoju i rozległo się trzaśnięcie frontowych drzwi.
O‘Brien począł się śmiać.
— Choć nie posłyszeliśmy — zawołał — z ust panienki jasnej odpowiedzi, jestem przekonany, że spełni wszelkie nasze żądania i jutro wybiorę się tam z oficjalną wizytą! Och, o ileż ona słabsza od Ordeckiej i nie odważy się nigdy na szaleńczy krok!
Po wykrzywionej ironicznie twarzy Wendenowej, poznać było można, iż zgadza się ona całkowicie ze zdaniem swego towarzystwa.
Tamten tymczasem mówił z triumfem.
— Długo czekaliśmy na podobną sposobność i wreszcie ta sposobność nam się przydarzyła. Peggy posiada naprawdę miljony! A pozatem, jest uroczą panną!
Uśmiechnął się z cynizmem wymawiając te słowa.
Wendenowa skinęła głową.
— Tak! — rzekła — Nareszcie, nasunął się nam pierwszy poważny „interes“! Bo, te dotychczasowe zarobki po kilka tysięcy, daleko nas nie zaprowadzą! Ryzyka dużo, policja już jest na naszym tropie, lada chwila grozi niebezpieczeństwo, a koszty „przyjęć“ i reprezentacji prawie pochłaniają wszystko... Jedno dobre uderzenie i uciec! Warszawa jest takiem plotkarskiem miastem i tylu szpiclów na każdym kroku, że na długą metę nic się nie da przeprowadzić!
— Racja! — mruknął — Jedno dobre uderzenie, a później... — poczem po pauzie, niby powracając do jakichś swych myśli, dodał — A Peggy jest wcale apetyczną dziewczyną!
Grymas niechęci przebiegł po twarzy Wendenowej.
— Nie zachwycaj się nią zbytnio! — wyrzekła.
Awanturnik począł się śmiać. Podszedł do Wendenowej i poufale objął ją wpół. Przycisnął ją do siebie. A z twarzy tej przekwitłej, choć mogącej się jeszcze podobać, wschodniej piękności, wyczytać było można, jaką przyjemność jej sprawiła ta pieszczota. Również wyczytać było można, że jest do O‘Briena szalenie przywiązana i szalenie o niego zazdrosna.
— Słuchaj, Wiero! — wymówił, pochylając się nad nią — Możesz być spokojna, że nie uczynię nic takiego, coby ci sprawiło przykrość! Kiedy miłość traktuje się, jako zawód, przestaje ona być zabawką, a staje się ciężką pracą!...
Przywarła do niego całem ciałem i gwałtownie wżarła się w jego usta.
— Eryku! — pobiegł namiętny szept — Wiesz, jak cię kocham i jak się boję wciąż, by ciebie nie stracić...




ROZDZIAŁ VIII.
Przed burzą.

W kilka dni później, Matakiewicz, z miną dość niewyraźną, wślizgnął się do gabinetu Grąża.
— Panie dyrektorze — jął cicho szeptać, jak to było w jego zwyczaju — Czas najwyższy kończyć!
— Co kończyć? — zapytał Grąż, w pierwszej chwili nie zrozumiawszy, o co buchalterowi chodzi.
Ten, wyjaśnił swą myśl.
— Ano, z panem Kolbasem! Pieniądze są na gwałt potrzebne, a dalszem tumanieniem udziałowców niewiele zyskamy! Możemy ich wodzić za nos jeszcze tydzień, dwa, ale wreszcie wybuchnie skandal...
— Hm... — mruknął Grąż.
— W przewidywaniu napływu kapitałów pana Kolbasa uśpiłem ich czujność! Lecz, jeśli natychmiast, nie przystąpimy do budowy, zaczną się te same awantury co i dawniej!
Nikt lepiej tego nie rozumiał, niźli Grąż. Sądził jednak, że cała ta sprawa stoi na tak dobrej drodze, pierwszy nie chciał nagabywać krewniaka. Choć, nieco napełniało go lękiem, że Kolbas, aczkolwiek stale przychodził do biura i oglądał z Matakiewiczem książki, nie wypowiadał ostatniego słowa. A nuż się rozmyśli, lub cofnie... Tem więcej, że sprawy Dżordża z Peggy, wydawało się, nie posuwały się naprzód.
Należało za wszelką cenę wyjaśnić sytuację i przyśpieszyć rozwiązanie.
— Rozmówię się dziś z kuzynem! — oświadczył.
Matakiewicz pochylił się jeszcze niżej nad Grążem. Prawie do ucha szeptał mu:
— Byłoby bardzo dobrze.. Bardzo dobrze, panie dyrektorze! Bo, mocno się obawiam, żeby nam ktoś nie zepsuł całej roboty!
— A któżby nam mógł zepsuć! — Grąż poruszył się gwałtownie w swym fotelu.
— Ordecki!
— Ordecki? Ależ on nie ma przystępu do Kolbasa.
— On też wcale nie szukał, pana Kolbasa! Ale natomiast kuzyn pana dyrektora zapałał niezrozumiałą sympatją do inżyniera! Kilkakrotnie dopytywał się o niego, a wczoraj, kiedy pana dyrektora nie było w biurze, wszedł do gabinetu Ordeckiego i spędził z nim dobre pół godziny!
— Psia krew! — zaklął Grąż — Nic nie wspomniał mi o tem!
— Wolałem więc uprzedzić pana dyrektora! — kończył Matakiewicz swą relację — Ordecki bardzo łatwo może nas wsypać i wyjaśni panu Kolbasowi, istotny stan interesów „Atobudu“. Dlatego też, ze wszech miar jest pożądane, aby pan dyrektor, co rychlej zawarł spółkę ze swoim kuzynem! Gdy zostanie podpisany akt, a pieniądze wpłyną, przestaną być groźne, wszelkie niepowołane „rewelacje“ i ostrzeżenia.
— Racja, racja, panie Matakiewicz!
Grąż rozważał teraz nerwowo, czy ta wczorajsza wizyta Kolbasa u Ordeckiego nie wpłynie na przebieg interesu. Cóż, napleść mu mógł przeklęty inżynier, zwarjowany na punkcie prawdy i „ścisłych rachunków“? Przedstawił faktyczny stan rzeczy, niedokończone budowle, awantury z udziałowcami, przewidywany skandal? Et, chyba nie! Bo, Grąż w zachowaniu się kuzyna, nie spostrzegł żadnej zmiany. A jakby Ordecki wtajemniczył go w zakulisowe stosunki „Atobudu“, musiałby się zmienić, ba, poczytywałby może Grąża za oszusta. Widocznie, rozmawiali o tematach obojętnych, a najpewniej chęć dowiedzenia się bliższych szczegółów o śmierci Lili, skłoniła Kolbasa do tych niezwykłych odwiedzin. Lecz, czemuż w takim razie, o nich nic nie wspomniał? Trzeba będzie wyjaśnić tę historję.
— Święta racja! — powtórzył — Muszę jaknajprędzej zawrzeć spółkę z Kolbasem! Wszelkie zwłoki są szkodliwe i tylko pogarszają nasz stan! Dziś jeszcze, ostatecznie z nim rozmówię się!
Pełne uznania pochylenie głowy Matakiewicza, wyraziło aprobatę dla tych słów dyrektora.
Grąż pożegnawszy się z buchalterem podążył swym samochodem do domu. Ale, jechał dziś jakiś zamyślony, pochylony, w złym humorze. Nie wiedzieć dlaczego, dręczyły go obecnie nieokreślone przeczucia, iż misternie ułożony plan, natknął się na nieoczekiwane przeszkody. I ten Ordecki i ta Peggy. Ale, nie należało poddawać się zniechęceniu, przeciwnie zwycięsko przeprowadzić walkę.
Kiedy wszedł do swego apartamentu, posłyszał dobiegające z salonu zmieszane głosy. Śmiech Peggy, głos Reny i jakieś wykrzykniki męskie.
— Musiał ktoś przybyć w odwiedziny! — pomyślał i wszedł do jadalnego pokoju.
Chodził tam Dżordżo, jakoś nerwowo po pokoju i palił papierosa. Zdziwiło to bardzo Grąża, że syn nie znajduje się wraz z gośćmi w salonie, a tutaj przebywa.
— Czemuż odłączyłeś się od towarzystwa? — zapytał syna i w tejże chwili spostrzegł, że ten jest zmieniony na twarzy.
— Ot, tak! — mruknął tamten niechętnie — Znużyła mnie czcza rozmowa!
Grąż postanowił wykorzystać tę sposobność pogawędki w cztery oczy z Dżordzem.
— Jak idą twoje sprawy z Peggy? — cicho zapytał.
Dżordżo wzruszył gwałtownie ramionami.
— Peggy to skończona warjatka! — syknął.
— Warjatka? — powtórzył Grąż — Czemuż twą kuzynkę nazywasz warjatką?
Dżordżo ze zniecierpliwieninem, machnął ręką.
— To, co ona wyprawia, przechodzi wszelkie pojęcie!
— Ale, cóż się stało?
— Proszę, papy! — jął teraz powtarzać szczegóły bytności w dancingu i zapoznanie się Peggy z O‘Brienem — Zapraszała go do nas tak natarczywie, że nietylko uznał za stosowne wczoraj złożyć wizytę, ale dziś przybył powtórnie! Jestto, tymczasem jegomość, o którym nie wiem nic i mocno niewłaściwa mi wydaje się podobnie nagła przyjaźń!
— Tembardziej — oświadczył dyrektor — że może ci zdmuchnąć Peggy z przed nosa! — poczem przypominając sobie, iż widział ongi O‘Briena w towarzystwie Dżordża w Alejach — po chwili dodał — Bardzo ci tak dobrze! Nie zadawaj się z byle kim! Na mnie, ten pan uczynił odrazu wrażenie niebieskiego ptaka, ty twierdziłeś zaś, że to wytworny arystokrata. Gdyby, nie łączyły cię poprzednio z nim zażyłe stosunki, nie miałby odwagi bezczelnie tu się wkręcać!
Dżordżo z niecierpliwieniem zaprzeczył:
— Nie wiele by to pomogło! Peggy jest tak narwana i kapryśna, że kiedy kto wpadnie jej w oko, nie zważając na żadne pozory towarzyskie, sama zawrze z nim znajomość!
— Czyżby?
— Przekonany jestem!
Chmura osiadła na czole Grąża. Pochylił się w stronę syna i szepnął:
— Sądzisz, że ten szubrawiec uczynił na Peggy silne wrażenie?
Dżordżo nie ukrywał nadal swej porażki.
— Niestety...
— A przedtem, jak odnosiła się do ciebie?
— Traktowała, niby nic nie znaczącego chłopczyka!
Twarz Grąża zasępiała się coraz bardziej.
— W każdym razie — mruknął — nie możemy dopuścić do tego, żeby ten dureń, uwodził córkę Kolbasa! Chodźmy!
Ruszył w stronę salonu.
Ale, gdy wszedł, już było za późno. Jakaż wściekłość ogarnęłaby dyrektora, gdyby mógł posłyszeć rozmowę, jaka się toczyła tam, podczas gdy on rozprawiał z Dżordżem w jadalni.
W rogu wielkiego pokoju, gdzie znajdował się złocony garnitur mebli, w stylu Ludwika XV siedziała Peggy, Rena oraz O‘Brien.
Rena prawie nie mówiła nic, unikając wciąż wzroku awanturnika. Zato oczy Peggy błyszczały ożywieniem i piła ona wprost, słowa padające z ust O‘Briena.
On zaś, wykorzystał znakomicie chwilową nieobecność Dżordża. Chytremi, gładko ukutemi zdaniami, które sączyły się, niby jad, prosto zmierzał do celu.
— O ile chodzi — mówił — o jakieś bardziej oryginalne rozrywki w Warszawie, to nic łatwiejszego. Znam pewien dom, gdzie zbiera się niezwykłe miłe towarzystwo i częste odbywają się różne artystyczne zebrania w ściśle zamkniętem gronie, lecz gdyby panie sobie życzyły, chętnie je tam wprowadzę.
Wpijał się oczami w Renę, która widocznie pobladła, choć był całkowicie pewny jej uległości. Tymczasem Peggy, która nie zauważyła zmieszania kuzynki, wykrzyknęła:
— Artystyczne zebrania? Muzyka, śpiew, deklamacja? Ależ to musi potężnie nudne. Z góry dziękuję za podobną przyjemność! Ja pragnęłabym znaleść się w domu, w którym odbywałyby się jakieś niezwykłe seanse, lub w palarni opjum! Wiele opowiadano u nas w Ameryce o podobnych lokalach, lecz, choć prosiłam różnych znajomych, nigdy nie udało mi się tam dostać! Ot, niech pan coś podobnego wynajdzie!
O‘Brien, siedzący sztywno w nienagannej pozie salonowca; bawiący się wciąż monoklem, wiszącym na złotym łańcuszku, uśmiechał się lekko. Nigdy nie przypuszczał, że tak łatwo pójdzie mu zadanie i że ofiara sama będzie dążyła w zastawione sieci.
Dziś nie przypominało w nim nic, brutalnego, szantażysty z przed kilku dni.
— Och, — rzucił niedbale — właśnie taki ekscentryczny klubik miałem na myśli! Wprost wyczułem telepatycznie, co pani spodobaćby się mogło!
Peggy aż klasnęła w dłonie:
— Naprawdę? Naprawdę, może pan nas tam wprowadzić? Bo i ty pojedziesz, Reno! — zwróciła się do kuzynki.
Rena pobladła, a na jej wargach zawisły straszliwe słowa prawdy, które powstrzymywała z wielkim trudem. Była przygotowana na to, że O‘Brien w ten sposób będzie zastawiał pułapkę, lecz nie sądziła nigdy, że kuzynka ułatwi mu to zadanie.
— Cóż to za warjatka z tej Peggy! — w jej myślach przebiegło spostrzeżenie, całkowicie identyczne ze zdaniem, które wygłaszał Dżordżo w sąsiednim pokoju, do ojca.
Od ostatniej wizyty u Wendenowej, żyła, niczem w koszmarze. Wiedziała, że zaproszony przez kuzynkę O‘Brien się stawi i licząc na milczenie jej, w ten sposób poprowadzi rozmowę. Będzie usiłował jaknajprędzej pochwycić Peggy w swoje szpony, by wyłudzić znaczną sumę pieniężną. Cóż trzeba czynić? Zarówno, podczas wczorajszych jego odwiedzin jak i obecnie, kilka razy pragnęła już porwać się z miejsca, wyrzucić całą ohydę dławiącą jej piersi, a nawet spoliczkować łotra, wskazując mu drzwi. Mało, iż ją pohańbił, a zapewne i tyle innych kobiet, teraz pragnął uczynić to samo z ekscentryczną i lekkomyślną Peggy, która jednak, w gruncie, była uczciwą istotą. Ile razy jednak zamierzała zerwać się ze swego miejsca i wybuchnąć, strach paraliżował ten poryw. Przed oczami wyobraźni zarysowały się potworne odbitki i jej poza na tych fotografjach. O‘Brien, nie żartował i spełniłby swą pogróżkę. A wówczas te zdjęcia znalazłyby się nie tylko w ręku ojca, lecz może i wielu innych znajomych osób. Okrzyk oburzenia zamierał na jej ustach i milczała nie wiedząc, co począć.
O’Brien, który niby od niechcenia obserwował ją z pod oka, odgadując doskonale, co w tej duszy się działo, wycedził:
— Oczywiście i panna Rena pójdzie z nami!
— Kiedy... — poczęła i wnet urwała.
— Ach, Reno! — wesoły okrzyk padł z ust kuzynki. — Wiecznie zamyślona i smutna! Ale, już ja muszę ją rozruszać! Naturalnie, że pójdzie! Very well, Renuchna?
Wargi Grążanki poruszyły się bezdźwięcznie. Znów chciała coś rzec i nie mogła. Zresztą, awanturnik, osiągnąwszy całkowicie swój cel, nie dopuścił jej do słowa.
— O ile jest mi wiadomo — rzekł — jutro ma się odbyć wieczorem podobne zebranie! Musimy więc, umówić się...
Peggy zrozumiała.
— Tak! Zachowując przy tem jak największą tajemnicę! Bo, przecież nie zabierzemy na taki seans ani Dżordża, ani naszych ojców! Ha... ha... ha... — to byłoby wspaniałe! Ja będę milczała, jak grób i Renę zmuszę do milczenia...
— Jutro przeto — oświadczył O‘Brien — zatelefonuję około ósmej, to spotkamy się na mieście! Wtedy... — nie dokończył zdania.
O‘Brien urwał, bo w tej chwili wszedł do salonu Grąż, a w ślad za nim, Dżordżo z niewyraźną miną.
Jak nakazywała grzeczność powstał z miejsca, a Rena przedstawiła go.
— Hrabia O‘Brien!
Dyrektor był opanowanym człowiekiem, by mimo całego gniewu i niechęci, jaką wyczuwał do osoby awanturnika, dać cośkolwiek poznać po sobie.
— Bardzo mi miło... — bąknął.
Ale, po sposobie podlania ręki, po oziębłym wyrazie twarzy i tonie, jakim zostały wypowiedziane te słowa, O‘Brien odgadł wnet, iż ma przed sobą zaciętego wroga, który nietylko nienawidzi go za to, że pokrzyżował jego plany i Dżordża, ale jednocześnie domyśla się, kim jest on, istotnie.
— Dobrze, że już udało się omotać tę głupią Peggy! — pomyślał, wymawiając głośno jakieś banalne frazesy — Inaczej, ciężej poszłaby sprawa! Ten Grąż, to nie Dżordżo i byle czego się nie przestraszy! Choć ciekaw byłbym jego twarzy, gdyby ujrzał fotorafję Reny!
Przedłużanie, jednak, obecnie światowej konwersacji stawało się bezcelowe. To też przesiedziawszy kilka minut, w czasie których Grąż przyglądał się mu prawie impertynencko, a Dżordżo milczał ostentacyjnie, jął się żegnać.
Nie zatrzymał go nikt i opuścił salon, nie omieszkawszy rzucić Peggy, nieznacznie:
— Więc, jutro wieczorami Jak zostało ułożone...
Skinęła główką. A gdy zatrzasnęły się drzwi za O‘Brienem i pozostali w salonie sami, widząc dziwne miny Grąża i Dżordża, zawołała.
— Niezbyt byliście uprzejmi dla O‘Briena! Czyżby raziła was jego obecność w tym domu? Wszak taki miły towarzysz! Jest mi to tembardziej nieprzyjemne, że ja go tu zaprosiłam i przybył wyraźnie na moją prośbę!
Dyrektor nie wytrzymał.
— Droga Peggy! — wyraził — Wolno ci czynić, co ci się podoba! Tylko, ten jegomość wydaje mi się mocno niewyraźny i niechętnie widzę podobnych panów w moim domu!
Peggy zaczerwieniła się gwałtownie.
— Po raz drugi kochany wuju — odrzekła — słyszę te przycinki o O‘Brienie. Raz już zaznaczał Dżordżo, że ma to być nieciekawy pan! Dlaczego? Z jakiego powodu? Cóż mu zarzucić można.
Rena, o mało nie zerwała się ze swego miejsca. Pragnęła zrzucić z siebie, to co jej ciężyło oddawna na sercu — Dlatego — chciała wykrzyknąć — że jest to łotr nad łotrami, który gdziekolwiek się pojawi, wszędzie sieje nieszczęście! Zgubił mnie, a teraz ciebie pragnie zgubić, Peggy! A ty tego nie rozumiesz!
Tak chciała zawołać, lecz znów obawa przed zemstą awanturnika i straszliwa wizja potwornych fotografji, powstrzymały ten okrzyk na ustach. Poruszyła się tylko niespokojnie, a gra uczuć, wyraziście malujących się na jej twarzyczce, świadczyła, iż coś niezwykłego się z nią dzieje.
Niestety, zarówno Peggy, jak i Grąż i Dżordżo, zbyt byli teraz podnieceni i zaprzątnięci własnemi myślami, by obserwować Renę.
— Powiedziałem, że nie wiem dobrze, kim jest ten O‘Brien i poznałem go przypadkowo w klubie! Że nie mam pojęcia, z czego właściwie żyje, a stale wygrywa w karty, co nie jest zbyt poważną rekomendacją! Że wogóle wydaje się on jakiś niewyraźny i nie jest to towarzystwo dla szanującej się kobiety!
Peggy spojrzała nań ze złośliwym uśmiechem.
— Czyżbyś był zazdrosny o mnie?
Dżordżo jął coś bąkać i zmieszał się mocno. Synowi pośpieszył z pomocą stary Grąż.
— Tu niema mowy o żadnej zazdrości! — wyrzekł poważnie — Ale, zgadzam się pod wielu względami z Dżordżem! Ty, Peggy, nie znasz dobrze warszawskich stosunków i nie masz pojęcia, jak obecnie w wyborze znajomych należy być ostrożną! Pod hrabiowskiemi tytułami ukrywają się przeważnie hochsztaplerzy! Dlatego też...
Lecz, kapryśna panna przerwała energicznie.
— Drogi wuju! Niezmiernie ci jestem wdzięczną za te uwagi, ale my w Ameryce oddawna przywykliśmy same sobie wyrabiać o wszystkiem zdanie! Nie mogę was przymusić, abyście przyjmowali w waszym domu O‘Briena, który jest nad wyraz sympatyczny, ale i wy nie nakłonicie mnie, abym zerwała z nim stosunki! A teraz, enough! Dosyć! Zmieńmy temat.
Słowa te zostały wypowiedziane takim arbitralnym tonem, że Dżordżo tylko zagryzł wargi, a Grąż wzruszył nieznacznie ramionami. A Rena pomyślała, że ginie ostatnia deska ratunku. Trzęsła się w duchu wprost ze złości, podziwiając jej zaślepienie. Lecz, czyż ona, do niedawna, póki O‘Brien nie pokazał jej swych szponów była inna? Czyż, nie było okresu czasu, gdy poszłaby za nim w ogień i wodę, a wraz z nią i tyle kobiet, które omotał i uwiódł.
— Ano, masz rację, Peggy! — prawie warknął Grąż, wychodząc z salonu, gdyż czuł, że jeśli dłużej pozostanie, nie zapanuje nad swemi nerwami i wybuchnie — Wy amerykanki, nie uznajecie ani starszych, ani żadnych autorytetów! Oby, wam to tylko wyszło na korzyść!
Wściekły wybiegł z pokoju. Był tak wzburzony, postępowaniem Peggy, że długo się nie mógł uspokoić, a skoro posłyszał tylko skrzyp wejściowych drzwi, oznajmujący, że powrócił do domu Kolbas, z jakiejś przechadzki po mieście, pośpieszył na jego spotkanie.
— Mój drogi! — jął mówić prędko, ciągnąc go do swego gabinetu prawie siłą i zamykając drzwi starannie, gdy się tam znaleźli — Twoja córka zachowuje się, doprawdy, zbyt ekscentrycznie.
— Cóż się stało? — ten zagadnął, spozierając ze zdziwieniem na podnieconą twarz Grąża.
— Przypadkiem — tłumaczył — poznała wówczas na dancingu jakiegoś jegomościa, O‘Briena, podobno hrabiego i do nas go wciąż zaprasza!
— Ach, tak! Peggy wspominała mi o nim! Wytworny człowiek!
— Czy wytworny, nie wiem! Ale wydaje mi się mocno podejrzany i zdala trąci niebieskim ptakiem.
— Czyżby?
— Nie chodzi mi już teraz — mówił coraz więcej zirytowany Grąż — o nasze dawne projekty, gdyż przy usposobieniu twej córki, sam poczynam wątpić, czy kiedykolwiek dojdzie do skutku jej małżeństwo z Dżordżem. Ale, w każdym razie, powinieneś zwrócić Peggy uwagę, aby nie kompromitowała się i liczyła nieco z opinją starszych! Bo, gdym jej lekko napomknął, jak niewłaściwem znajduję jej zachowanie się zbyła mnie wprost niegrzecznym frazesem...
Twarz Kolbasa zasępiła się. Wyrzekł niechętnie:
— Czy ty nie przesadzasz?
Aż poderwało Grąża.
— Nie, to znakomite...
Lecz Kolbas już nachylał się do ucha Grąża i szeptał cicho.
— Zresztą, czy ty sądzisz, że ja mam wpływ na Pegggy? Robi, co sama chce! Nic ją w jej zachciankach nie powstrzyma! Wiem tylko, że jest na tyle rozsądna, że nie uczyni nic złego!
Grąż szeroko rozwarł oczy, chciał coś rzec w odpowiedzi, lecz pomyślawszy, machnął jeno ręką.




ROZDZIAŁ IX.[2]
„Artystyczny wieczór“.

Nazajutrz, choć cudowna pogoda panowała na dworze i potoki słońca zalewały apartament Grąża, a poustawiane w licznych wazonach bukiety bzu nadawały mu radosny charakter — ponuro tam jakoś było i smutno.
Dyrektor znikł od rana, Kolbas wyszedł również dokądciś za swojemi, a Dżordżo, jakby nie chcąc się narzucać Peggy, nie pokazywał się ani w jej pokoju, ani siostry.
Tylko pani Małgorzata snuła się po mieszkaniu i ciężko wzdychała. Nic nie orjentując się w sytuacji, a przypisując dziwny nastrój, panujący w domu kuchennym niedokładnościom, powtarzała raz po raz:
— Czyżby nie smakowała im zupa? Lub pieczeń? Przecież przyrządzałam ją sama!
Bodaj największe przygnębienie widać było na twarzy Reny. Była ona do tego stopnia zdenerwowana, że zapanować nad sobą nie mogła nawet na tyle, by na zewnątrz okazywać jaki taki spokój.
Wreszcie, nie wytrzymała i nie pożegnawszy się z nikim, wybiegła z mieszkania.
— Uf! — westchnienie ulgi wyrwało się z jej piersi.
Ech, jak ciążyły teraz banalne rozmowy, jak pragnęła przebywać zdala od ludzi i móc skupić swe myśli!
Pośpiesznie dążyła przed siebie, nie zważając ani na mijających ją przechodniów, ani na ruch uliczny. Wreszcie, sama nie wiedząc kiedy dotarła do Łazienek i skręciła w boczną aleję.
Usiadła, w cieniu drzew, na jednej z pustych ławek.
Dokoła świeża zieloność trawy głosiła wiosnę, kasztany rozpościerały swe liście, czeremchy syciły powietrze swą wonią, a na klombach mnożyły się błękitne plamki sasanek, białe pierwiosnki i żółte płomyki kaczeńców, a potoki majowego słońca prażyły rozkosznie park, roztaczając wszędzie jakąś pełną lenistwa i spokoju atmosferę.
Lecz choć Rena zatopiła się śród tej ciszy, niosącej ukojenie najbardziej nawet potarganym nerwom, w żaden sposób odzyskać nie mogła upragnionej równowagi ducha.
— Co dalej? — Niespokojne myśli krążyły w jej głowie — Co dalej?
Za kilka godzin miała się udać wraz z Peggy na fatalne spotkanie. Już nie o jej osobę chodziło, bo szantażyści prawdopodobnie, zrezygnowali z dalszych, co do niej zamiarów. Lecz, czyż ma patrzeć obojętnie, jak kuzynka pędzi do zguby? Czyż nie współdziałała ona w tej zgubie, milcząco? Peggy jest tak rozkapryszona, że chwilami staje się draźniąca, ale, czy mimo wszystko nie należałoby jej ocalić?
Ocalić? W jaki sposób? Za cenę własnej kompromitacji i hańby!
Jakiś cichy jęk wyrwał się z piersi Reny i mocno ścisnęła palcami czoło. Wyznać kuzynce prawdę? Opowiedzieć, jak z nią postąpiono, w jaką Peggy wciągają pułapkę? Jak przyjmie Peggy podobne wyznanie, a co później powie ojciec, gdy O‘Brien nadeśle mu przez zemstę potworne fotografje?
— Straszne! Straszne... — wybiegł cichy szept z ust zrozpaczonej dziewczyny.
Teraz, zazdrościła prawie Lili Ordeckiej, która prawdopodobnie w zbliżonej sytuacji się znalazła, iż miała odwagę z okropnego położenia uciec w objęcia śmierci. Myślała, czy nie najmądrzejszem było takie wyjście i zagłębiała się coraz więcej w ponurą zadumę, gdy w tem, tuż nad nią rozległ się głos.
— Przepraszam, panią...
Drgnęła. A kiedy ujrzała tego, który do niej przemówił, jej policzki oczerwieniały gwałtownie. Stał przy niej Ordecki, z twarzą, jak zazwyczaj poważną i dziwnie spoglądał na Renę.
— Pan?
— Przepraszam, iż ośmielam się panią niepokoić — wyrzekł, siadając, bez zaproszenia, obok na ławce — Ale, błąkałem się samotnie po Łazienkach i zdala zobaczyłem panią! Dziś, właśnie, upływa dwa miesiące od śmierci biednej Lili! Zbyt byłem zdenerwowany, aby pójść do biura!
— Tak! — wymówiła cicho — Dwa miesiące...
Zaległa między niemi jakaś pełna niedomówień cisza... Rena nie patrzyła na Ordeckiego, on zaś niby wahał się, czy ma wyrzucić z siebie, to co mu ciążyło na sercu.
Wreszcie, nie wytrzymał.
— Panno Reno! — wypalił — Choć, właściwie nie znamy się wcale i nawet nie byłem oficjalnie pani przedstawiony, od ostatniego spotkania, sam nie wiem czemu, wydaje mi się, że jakaś bardzo bliska nić nas łączy. Stale pragnąłem szczerze porozmawiać z panią, lecz ze zrozumiałych względów nie mogłem przybyć do niej w odwiedziny, a inna nie nasuwała się sposobność. To też dziś niezwykle rad jestem, że los nas przypadkowo zetknął!
— Ależ i ja, wtedy biegłam do ciebie! — mało nie wyrwał się okrzyk Renie — Biegłam, by opowiedzieć szczerze wszystko, bo ty jeden mógłbyś mi służyć dobrą radą i ocalić! Ale, niestety, ojciec znajdował się w biurze! Zabrakło mi odwagi i musiałam się cofnąć!
Jednak i obecnie te słowa nie mogły się przecisnąć jej przez usta. Wykrętnie odrzekła, siląc się na zewnętrzny spokój.
— Wspomina pan, o tem naszem spotkaniu na ulicy, kiedy podszedł pan do mnie niespodziewanie, a ja rozpłakałam się i plotłam zdania bez związku? Byłam, w rzeczy samej, wyjątkowo zdenerwowana! Lecz, proszę nie przypisywać temu memu zachowaniu się jakiegoś ukrytego znaczenia! Ot, taki głupi wybryk...
Spojrzał na nią poważnie.
— Przychodzę do pani — rzekł — jako przyjaciel, a nie wróg i nie powoduje mną czcza ciekawość. Zastałem panią wzburzoną i zapłakaną przed kamienicą, w której zamieszkuje niejaka baronowa Wendenowa!
Nie mogła powstrzymać odruchu wstrętu, na wspomnienie o tem nazwisku.
— Wie pani — mówił dalej, wpijając się w Renę wzrokiem — w jakich okolicznościach odebrała sobie życie moja nieszczęsna żona! Wszystkie poszlaki wskazują na to, że w tę sprawę była zamieszana owa przeklęta kobieta! Umie ona, jednak, tak znakomicie zacierać ślady za sobą, że nic jej na pozór, zarzucić nie można! Otóż kiedy ujrzałem panią, przed tym domem, w podobnym stanie, uderzyło mnie jakieś nieokreślone przeczucie, które obecnie zamienia się w pewność! Pani jest również jedną z jej ofiar i jak ongi szamotała się biedaczka Lili...
— Ja.. ja.. — ledwie poruszyły się wargi Reny i doznała uczucia, że ktoś pochwycił ją za serce i mocno je ścisnął.
— Tak, pani! — nalegał Ordecki — szczerość leży w naszym obopólnym interesie! Pani mogłaby mi dopomóc, a ja ocalić ją!
Rena słabo zaprotestowała.
— Naprawdę... Nie wiem, skąd te wnioski.. Jest pan na fałszywym tropie...
Ale jej słowa nie wprowadziły go w błąd.
— Panno Reno! — wymówił poważnie — Poco ta komedja. Toć z całego zachowania się pani, odgadnąć łatwo, w jak ciężkiem położeniu się znajduje i daremnie szuka wyjścia! Czemuż podobny brak zaufania? Obawia się pani kompromitacji? Przysięgam, że postaram się uczynić, co tylko możliwe, aby winni ponieśli karę, a w całej tej sprawie nie wypłynęło jej nazwisko...
Milczała, dręczona najsprzeczniejszemi myślami, a wzrok jej błądził machinalnie po zalanych słońcem drzewach i trawnikach.
— Panno Reno! — powtórzył — Wszak jestem chyba przyzwoitym człowiekiem i zawierzyć mi wolno!
Taka dobroć i tyle serdecznego ciepła biło z jego słów, że Rena poczuła się do głębi poruszona. W jej duchowej rozterce, wydawał się on jej teraz niezwykle bliski, wydawał się wybawicielem, przed którym ze wszystkiego można się zwierzyć. I choć nadal, wstyd skuwał jej usta, sama nie wiedziała kiedy z piersi wydarł się okrzyk:
— Ta, Wendenowa, to potwór! A on... Ten, O‘Brien po stokroć gorszy!
O‘Brien — podkreślił, z zawziętym błyskiem w oczach, jakby na wieki w pamięć wbijając sobie to nazwisko. — Tak się nazywa jej wspólnik!
To on jest tym łotrem nad łotrami?
— Tak, tak! — mówiła teraz szybko, niczem w gorączce — Wciąga do tej spelunki kobiety, aby je zgubić... Pańską żonę... mnie... Peggy...
Pannę Peggy? Pani kuzynkę?...
— Moją kuzynkę! Nęcą go jej miljony...
I jakby zreflektowawszy się, że powiedziała zawiele, nagle porwała się z ławki. Cień przerażenia przebiegł po jej twarzyczce.
— Pocóż ja to panu wyznałam!
Starał się ją uspokoić.
— Zapewniam, że nie skompromituję pani, ani panny Peggy...
W niej zrodził się nowy przypływ buntu.
— Dziś... dziś... o ósmej... nas tam wciągają. O ósmej... Łotry...
Odwróciła się raptownie i nie żegnając się nawet z Ordeckim, uciekła.
— O ósmej — powtórzył, patrząc w ślad za Reną, znikającą śród drzew cienistej alei. — Czyżbym znalazł się nareszcie, u celu swoich poszukiwań i wybiła godzina zemsty... Może... może...
A później dodał.
— Szczerze mi żal, tej Reny! W jaki sposób zdołali ją omotać? Pewnie, w taki sam, jak i moją Lili!
Biedna dziewczyna! Bo, w gruncie musi to być bardzo poczciwe stworzenie i dzielna wyrosłaby z niej kobieta, gdyby nie była Grąża!
Powstał z miejsca. Należało wszak, co rychlej zawiadomić komisarza Dymskiego.

O ósmej, jak zostało umówione, oczekiwał O‘Brien w jakimś prywatnym samochodzie na swe ofiary i powiózł je do mieszkania Wendenowej.
Zarówno Peggy, jak i Rena, bez przeszkód wyślizgnęły się z domu i ich ucieczki nie zauważył nawet Dżordżo. Peggy była w znakomitym humorze, dowcipkowała i śmiała się. Rena natomiast, znajdowała się w stanie napół przytomnym.
Teraz żałowała dopiero swej niespodziewanej szczerości z Ordeckim. Toć jeśli Ordecki przybędzie wraz z policją i przyłapie tę całą bandę, muszą wyjść na jaw szczegóły jej poprzednich bytności u Wendenowej.
A wtedy? Czy uda się zatuszować skandal, czy też jednakowo będzie zgubiona?
Sama nie wiedziała, kiedy znaleźli się na ulicy Szopena. O‘Brien pomógł im wysiąść z auta, a poświęciwszy całą swą uwagę Peggy, mało przejmował się zamyśleniem i niezwykłem zachowaniem się Reny. Szybko podążali na górę. O‘Brien zadzwonił w specjalny sposób.
— Dostajemy się tu — objaśniał Peggy, z uśmiechem — niczem spiskowcy! Ale, trzeba zachować ostrożności ze zrozumiałych względów!
— Naturalnie! Świetnie! — zawołała kapryśna panna, którą teraz zachwycało wszystko.
Wpuściła ich po chwili służąca, zapytawszy uprzednio dla niepoznaki O‘Briena o hasło, jakgdyby widzieli się po raz pierwszy.
— Wiera! — rzucił krótkie słowo, a gdy znaleźli się wewnątrz apartamentu, dodał — Rozwarły się przed nami wrota Sezamu! Zechcą panie wejść do tego pokoju — wskazał ręką w kierunku małego gabineciku — przebrać się! Subretka doręczy im płaszcze i maski! — Ja uczynię to samo...
— Płaszcze i maski? — powtórzyła ze zdziwieniem Peggy — Po co?
— Taki już tu zwyczaj! — ze śmiechem odrzekł O‘Brien, — aby uczestnicy „artystycznych“ zebrań nie mogli się poznawać wzajemnie.
Peggy wraz z Reną weszły do małego gabineciku, który leżał naprzeciw wschodniego budynku, w którym Wendenowa podejmowała zazwyczaj swych gości. Prędko przy pomocy subretki, zarzuciły długie jedwabne czarne płaszcze na swe sukienki, a twarze zakryły maseczkami.
— No! Nikt się nie domyśli kim jesteśmy — wołała rozbawiona Peggy.
Wkrótce rozległo się stukanie do drzwi pokoju i na progu ukazał się O‘Brien. I on był w płaszczu i w masce, a z poza jej otworów gorzały tylko wyrazem zadowolenia i triumfu, oczy.
— Chodźmy!
Ruszyli. Choć Rena doskonale znała apartament i niestety, asystowała już podobnej „uczcie“, jaka miała się odbyć dzisiejszego wieczoru, zdziwiły ją dwie rzeczy. Przedewszystkiem, nieobecność Wendenowej, która zazwyczaj już na progu, wraz ze służącą, spotykała swych gości, a na wstępie czyniła honory domu — a następnie jakiś zmieniony wygląd pokoju.
Czyż to było możebne? Czyżby to mieszkanie było większe, niźli jej poprzednio się wydawało? Bo O‘Brien nie prowadził Peggy i Reny ani do wschodniego gabinetu, w którym zazwyczaj miały miejsce podobne „zebrania“, ani do salonu, znajdującego się za tym gabinetem, lecz skierował się w stronę jadalni, a później, przez jakieś wąskie przejście, wpuścił je do sporego pokoju. Naogół w apartamencie Wendenowej światła zostały tak przyciemnione, te trudno nawet było się zorjentować, co to za przejście, czy jakiś korytarz, czy też tylko drzwi.
— Ot, tu! — wskazał.
Pokój, w jakim się znaleźli był sporych rozmiarów i urządzony we wschodnim guście, podobnie do gabineciku Wendenowej. Oświetlała go zgóry mdłem światłem tylko różowa ampla, tak że szczegóły urządzenia i obecni tonęli napół w mroku.
Podłoga została wyłożona puszystym smyrneńskim dywanem, a wzdłuż ścian biegły niskie, miękkie, szerokie i wygodne otomany, zasłane wschodniemi kobiercami. Środek pokoju był pusty, jakby przeznaczony dla tańców, lub też przedstawienia, a w czterech jego rogach, stały wysokie srebrne trójnogi, a na nich misy, z ledwie dymiącemi się kadzidłami.
W pokoju znajdowało się kilkanaście osób, siedzących tu i owdzie na kanapach. Dzięki, jednak panującemu tam półmrokowi, oraz maskom i płaszczom, trudno było nietylko, choćby w przybliżeniu określić ich wygląd zewnętrzny, ale nawet powiedzieć czy są to mężczyźni, czy kobiety.
— Znakomicie zachowana dyskrecja! — mruknęła Peggy, z niezdrową ciekawością, rozglądając się dokoła — A mysterious! All right!
Siadła swobodnie na otomanie, a Rena, która na swe nieszczęście już przedtem uczestniczyła w podobnych zebraniach zajęła obok kuzynki miejsce. Z drugiej strony Peggy, znalazł się O‘Brien, odgrywający nadal z całą bezczelnością, rolę przypadkowego, a żądnego emocjonujących wrażeń widza.
— Co to wszystko ma znaczyć? — padło z ust córki Kolbasa, przyciszone, niecierpliwe zapytanie — Przedstawienie? Kiedyż ono się zacznie?
— Sądzę, niedługo! — odparł swobodnym tonem awanturnik — Do takich „uroczystości“ dopuszczają najwyżej kilkanaście osób! Mam wrażenie, że jesteśmy w komplecie!
Istotnie, jakgdyby tylko na nich oczekiwano, niespodzianie rozległy się dźwięki ukrytej muzyki. Ktoś w przyległym pokoju jął grać tęskne, powolne tango na fortepianie, a wtórował mu przytłumiony głos skrzypiec.
— Nareszcie...
Z za niewidocznej kotary, wsunęła się do pokoju tancerka. Była całkowicie naga i świetnie zbudowana, a jej biodra okalała jeno złota przepaska. Jęła się snuć powoli, na wolnej przestrzeni, zasłanej puszystym dywanem, wykonywując jakiś lubieżny taniec. Choć zarówno jej strój, jak i taniec były wysoce ryzykowne, nie było w nim nic niezwykłego, a Peggy przyzwyczajona do oglądania różnych obnażonych girlasów po amerykańskich teatrzykach, wykrzyknęła ze zdumieniem:
— To mają być te niezwykłe wrażenia! Jakaś dziewczyna popisuje się swem nagiem ciałem! Bodaj, to samo ujrzeć można w pierwszym lepszym kabarecie! Gdzież te emocje, panie O‘Brien?
— Proszę chwilę zaczekać spokojnie! — odrzekł i wydało się Renie, że z jego oczów padł ironiczny błysk.
W rzeczy samej, gdy muzyka cichła i tancerka już kończyła swój popis, nagle do pokoju wpadły jakieś dziewczęta, które zaczęły roznosić czarki z jakimś ciemno-czerwonym płynem, stawiając je na stolikach, stojących przed otomanami, a zebrani chwytali je z radością. Podeszły również do Peggy, Reny i O‘Briena i postawiły przed niemi trzy spore kubki.
— Cóż to jest? — zapytała Peggy, z ciekawością spoglądając na ciemno-czerwonawy trunek, znajdujący się w czarze, gdy odeszły te osobliwe służące, czy też gospodynie — Wino?
— Nektar rozkoszy! — szepnął O‘Brien — Trunek z haszyszem! Świat po nim, zamienia się w eden! Chciała pani mocnych wrażeń, ten napój dostarczy ich poddostatkiem! Mniemam, że w ostatniej sekundzie nie przestraszy się pani, ani nie cofnie!
— Ja miałabym się przestraszyć! — wyzywający okrzyk padł z ust Peggy.
Podniosła czarę z trunkiem do ust. Rena, która znakomicie znała oszałamiające działanie narkotyku, zawołała gwałtownie:
— Nie pij!
Podniesiona ręka kuzynki, przystanęła w pół drogi. O‘Brien zerknął na Renę z widocznym gniewem.
— Czemuż nie miałabym wypić? — zapytała Peggy, wskazując oczami na obecnych, którzy z widoczną chciwością sączyli groźny trunek — Wszak wszyscy to robią i nie obawiają się złych skutków! Parę godzin zapomnienia! Prawda? Zresztą, nie sądzę, by taki dżentelmen, jak pan O‘Brien, mógł nas narazić na najmniejsze przykrości.
— Kiedy... kiedy... — jęła bąkać Rena, nie mogąc się zdobyć na ostateczny wybuch, bo oczy O‘Briena przykuły ją prawie do miejsca Kiedy... to... naprawdę niebezpieczne... — a w duchu z rozpaczą pomyślała — Czemuż nie przybywa Ordecki, by nas uwolnić, a zdemaskować tę całą bandę!
O‘Brien tymczasem wygrywał najważniejszy atut.
Niosąc do ust swą czarę, która oczywiście, nie zawierała narkotyku, wychylił ją do dna, poczem wyrzekł:
— Daję pierwszy, dobry przykład! Teraz mamy jednakowe szanse! Voila!
— Znam... znam... ten podstęp! — wyrwało się Renie, ale zanim zdążyła temu przeszkodzić, Peggy przechyliła swój kielich do dna.
— Patrzcie, że i ja jestem odważna! głośno zawołała.
— Więc stało się nieszczęście!... Nic nas nie uratuje... — szeptała zbielałemi wargami Rena.
— Co ty, tam mamroczesz, Reno? — zagadnęła Peggy, której oczy poczęły już płonąć, a policzki czerwieniały, nie rozumiejąc słów kuzynki.
— Że zgubiłam ciebie i siebie! — nagle wydarł się okrzyk pełen rozpaczy — Przez głupie tchórzostwo i brak szczerości...
O‘Brien, który choć był rad, że nie wymknie mu się upolowana ofiara, śledził z niepokojem zachowanie się Grążanki, postanowił przeszkodzić dalszym rewelacjom. Toć właściwie tylko o kilka minut chodziło, a później...
— Dziwne jakieś skrupuły napadły na pannę Renę — przerwał szybko i pozornie wesoło — Panno Peggy! Chyba nie dopuści pani do tego, by kuzynka jej odróżniała się od nas!
— Pij, Reno! — zachęcała nieco już oszołomiona — Pij! Skoro ja tu jestem, nic złego ci się nie stanie! Co bzdury pleciesz, stupid girl? Zgubiłaś mnie i siebie?...
— Naprawdę... — jęła mówić Rena.
Ale nie dokończyła zdania. Bo w tejże chwili awanturnik, pochyliwszy się ponad Peggy i pochwyciwszy ją za rękę, trzymającą czarę, niespodziewanym ruchem, niby żartami, wlał trunek do ust Reny. Choć rozprysł się przy tem płyn po jedwabnym płaszczu, ilość trunku, jaką nieoczekiwanie przełknęła, była aż nadto wystarczająca, aby ją oszołomić.
— Ach! — jęknęła cicho — Przemoc...
W tejże jednak chwili zabrzmiały tony muzyki. Tym razem, głośniejsze, skoczniejsze, lubieżniejsze. Nagle dziewczyny, które roznosiły narkotyzowane trunki, odrzuciwszy swe tace, przyłączyły się do pierwszej tancerki i wraz z nią, na środku pokoju wykonywały jakiś zmysłowy taniec.
Również i w zachowaniu się obecnych zaszła wielka zmiana.
O ile przedtem siedzieli nieruchomo, najwyżej szeptem zamieniając pomiędzy sobą uwagi, obecnie ich gesty stawały się żywsze, tu i ówdzie rozbrzmiewały podniecone wykrzykniki.
— Łajdactwo... Ohyda... — wyrzuciła z siebie słabo Rena, ale to zdanie zginęło w ogólnym hałasie i nie wiadomo nawet, czy dosłyszała je siedząca w pobliżu Peggy.
Bo, choć Rena wychyliła zaledwie część narkotyku, czuła, jak członki sztywnieją, a język porusza się z trudem.
— Tak... tak... — dalej bełkotała, podczas gdy kuzynka, nie zwracając na nią uwagi, wpijała się wzrokiem w obecnych i w obnażone tanecznice. — Oni, zawsze to robią... Dają wypić jakiś środek, pod wpływem którego traci się wolę i pamięć!
— Cóż ty tam mamroczesz, Reno? — odezwała się wreszcie Peggy, nie dobrze posłyszawszy jej słowa. — Nie podoba ci się tutaj? Przeciwnie, mnie poczyna zajmować ta zabawa... Choć...
W tejże chwili, obnażone kobiety przypadły do trójnogów z kadzidłami i jęły je rozniecać. Gęste smugi odurzającego aromatu zasnuły pokój, zakrywając obecnych, a po salce powiał nastrój sabatu...
— Tutaj u was — ciągnęła dalej Peggy, zwracając się do O‘Briena — strasznie duszno! Kręci mi się w głowie, jestem oszołomiona! Sama nie wiem, czy pod wpływem trunku, jaki wypiłam czy też kadzideł!
O‘Brien, który z natężeniem śledził, jaki skutek wywrze narkotyk na córce miljonera, a którego uwagi również nie uszły oderwane frazesy, rzucane przez Renę, uśmiechnął się nieznacznie. Teraz, pewny był zwycięstwa.
— Rzeczywiście! — rzekł — Te kadzidła są zanadto odurzające! Jeśli pani tego sobie życzy, to wyjdziemy na chwilę!
— Wyjdziemy! — powtórzyła, jakimś zmienionym głosem — a potem powrócimy!
Znać było, że i na nią poczyna działać narkotyk. Jej ruchy stawały się niepewne i ociężałe. Rena zaś czuła obecnie niemoc taką, że nie mogła się zdobyć nawet na słabe protesty.
— Jesteśmy zgubione!... — świdrowała tylko w jej główce uporczywa myśl, a jednocześnie doznawała wrażenia, że leci w jakąś bezdenną przepaść. — Dokąd on chce zaprowadzić nas? Czemu nie przybywa Ordecki?
O‘Brien, niby podając usłużnie ramię Peggy, prawie siłą dźwignął Renę z otomany i wywiódł obie panny z pokoju. Był po temu najwyższy czas. Kłęby kadzideł osłoniły obecnych, a w salce rozległy się podniecone okrzyki.
Same nie wiedziały, kiedy znalazły się w jakimś małym gabineciku. Rena, nie znała tego pomieszczenia i resztką świadomości stwierdziła ze zdziwieniem, że niezwykle jakoś rozszerzyło się mieszkanie Wendenowej. Stało tam łóżko, kozetka, a w rogu widniała, opuszczona do ziemi kotara.
— Niech panie odpoczną! — oświadczył O‘Brien.
Nie trzeba im było tej zachęty. Rena, prawie nieprzytomna, opadła na kozetkę, a do tej pory tak pewna siebie i żywa Peggy nagle zachwiała się, osunęła bezwładnie na łóżko, niby bezduszna lalka.
Nie mówiła nic, a tylko bezdźwięcznie poruszały się jej wargi. Może, żałowała teraz, kapryśna jedynaczka, swego szaleńczego kroku.
— Jak się pani czuje? — zapytał O‘Brien, nie tyle przez uprzejmość, co chcąc sprawdzić, w jakim stanie znajdują się jego ofiary. — Może przynieść wody?
Ale nie posłyszał odpowiedzi. W pokoju zaległa głucha cisza.
— Wszystko w porządku! — rzekł do siebie. — Zasnęły obie!
Pochylił się nad Peggy, a później nad Reną. Leżały nieruchome. Córka Kolbasa miała oczy zamknięte, a tylko lekkie falowanie piersi, świadczyło, że żyje. Reny powieki drgały, lecz znać było, że jest nieprzytomna.
— Hm — mruknął z zadowoleniem — Prędzej poszło, niż myślałem! Znakomite są te narkotyki Wiery! Jedne podniecają i doprowadzają do szału, jak tych głupców tam na sali, zamieniając kobiety w hetery, a mężczyzn w satyrów, inne czynią z ludzi kłody!
Te właśnie dał zażyć pannie Peggy, dla wiadomych mu celów!
Wpijał się wzrokiem w nią, poczem zerknął na Renę.
— Dobrze, żem zastosował podwójną dawkę! — szepnął dalej — inaczej zepsuć wszystko mogła ta Rena! Gadała coś o Ordeckim, chciała w ostatniej chwili uprzedzić kuzynkę! No... no... Nie na wiele zdadzą się jej obecnie bunty! Lecz, do rzeczy...
Zbliżył się do znajdującej się w rogu pokoju kotary i uchylił ją. Poczem podszedł do Peggy i zdjął z jej twarzy maskę.
A później, powoli począł ją rozbierać...

W kilkanaście minut później, niespodzianie zabrzmiały w mieszkaniu natarczywe dzwonki. Coraz silniejsze, coraz niecierpliwsze.
Tak dzwoni ktoś, kto rychło pragnie się znaleźć wewnątrz mieszkania i przeczuwa, że coś się w niem niedobrego dzieje.
Awanturnik odsunął się od Peggy. Chwilę, przysłuchiwał się tym dzwonkom. Następnie, jął się głośno śmiać.
— Nie zawiodły mnie przewidywania! — wyszeptał — Ta Rena wysypała wszystko Ordeckiemu, lub policji! A podstępna żmija! Lecz, siebie już nie ocali i nie uratuje kuzynki! Za późno! A oni, mogą długo szukać, zanim cośkolwiek znajdą! Znakomitą miałem myśl, wynajmując drugie mieszkanie, sąsiadujące z apartamentem Wiery! Za cenę przejścia, znajdującego się w ruchomym kominku, kupiłem całkowitą bezkarność! Kosztowało to urządzenie sporo, ale miejmy nadzieję, że papa Kolbas sowicie zwróci wszelkie wydatki!
Zadowolony, śmiał się dalej, podczas gdy dzwonki rozbrzmiewały donośnie. Zdumiałby się tylko bardzo, gdyby spostrzegł, że rzekomo głęboko uśpiona Peggy rzucała nań ukradkiem ironiczne spojrzenia. Czyżby całe jej zachowanie się dotychczasowe było dobrze zagraną komedją?

W rzeczy samej, zgodnie ze wskazówkami Reny, Ordecki wraz z komisarzem Dymskim, przybyli około dziewiątej do mieszkania Wendenowej. Ze względu na osobę Reny, pragnęli całą sprawę załatwić dyskretnie. Oddział posterunkowych, stał ukryty w pobliskim domu. Długo jednak dzwonili, zanim otworzono.
Nie zdziwił ich ten szczegół, bo byli przygotowani, że nie łatwo dostaną się do wewnątrz. Raczej zastanowiło Dymskiego, czemu w mieszkaniu jest zupełnie cicho, jakgdyby nikt się tam nie znajdował.
— Czyżby pomyliła się panna Grążanka? A nuż w ostatniej chwili odwołano zebranie?
Nareszcie, za drzwiami rozległy się kroki. Zgrzytnął klucz, opadł łańcuch, a na progu ukazała się Wendenowa napół rozebrana i w szlafroku.
— Pan komisarz i pan Ordecki! — wymówiła ze świetnie odegranem zdumieniem — Cóż panów znowu sprowadza?
— Pragniemy — odrzekł urzędowym tonem Dymski — zwiedzić pani mieszkanie!
— Zwiedzić moje mieszkanie? — oburzyła się. — Nowa rewizja? Nowe, bezpodstawne oskarżenia? Leżę w łóżku niezdrowa, służącej pozwoliłam wyjść na miasto, a panowie powtórnie mnie nachodzą? Cóż? Muszę ustąpić przed siłą... Proszę...
Usunęła się z przejścia. Weszli do apartamentu i choć dokładnie przejrzeli wszystkie pokoje, nigdzie, najmniejszy szczegół, nie świadczył o tem, by u Wendenowej miało się odbywać jakieś zebranie. Nikt wogóle, nie znajdował się tam, prócz właścicielki mieszkania.
— Przepraszam... — bąknął Dymski, rozczarowany zawodem.
Również Ordecki przeklinał w duchu Renę, nie wiedząc, co myśleć o tem wszystkiem. Zato Wendenowa triumfowała. Dymski nie odparł ani słowa. Wyszedł z pochyloną głową, a dopiero gdy znaleźli się z powrotem na ulicy, spojrzał z niemem zapytaniem na Ordeckiego.
— Nic nie rozumiem! — oświadczył tamten, również wpijając się wzrokiem w komisarza. — Z tej Grążanki to naprawdę, narwana dziewczyna!
Może byliby odmiennego zdania o niej, gdyby natrafili na ruchomy kominek, łączący apartament Wendenowej z sąsiedniem mieszkaniem. Pośpieszyliby z pomocą Peggy i Renie. Niestety, Wendenowa tak świetnie upozorowała wszystko, że na myśl im nie przychodziło, iż tylko cienka ściana dzieliła ich przed chwilą od tajemnicy, której rozwiązania poszukiwali daremnie.




ROZDZIAŁ X.
Peggy w szponach szantażysty.

Nazajutrz, obudziła się Rena w swej sypialni, rozbita i napół przytomna. Z trudem zbierała myśli, ustalając wypadki wczorajszego wieczoru. Była wraz z Peggy na zebraniu. Wychyliła napój, zawierający narkotyk. Straciła świadomość. Później, — pamiętała, jak przez mgłę — odwoził ją i Peggy samochodem O‘Brien do domu i z trudem, podtrzymywana przez kuzynkę szła po schodach. Znalazła się w łóżku i przespać musiała wiele godzin, a narkotyk działał, widocznie, nadal, bo czuła się osłabiona i senna.
— Peggy zgubiona! — nagle w jej mózgu zaświdrowała ostra myśl. — Co zrobił z nią ten łajdak? Zginęła przez upór własny i moje tchórzostwo!
W mieszkaniu Grążów panował wogóle przygnębiony nastrój. Dyrektor wraz z Kolbasem, nieobecni od rana, znajdowali się w biurze, a Dżordżo, urażony wczorajszą tajemniczą wycieczką Peggy i siostry, siedział zamknięty w gabinecie. Pani Małgorzata z niezadowolenia kręciła głową na niespodzianą niedyspozycję córki, wciąż mrucząc z żalem:
— Ot, do czego prowadzą te dzisiejsze zabawy!
Jedna Peggy, zachowywała się tak, jakgdyby nic nie zaszło. Była w znakomitym humorze, kilkakrotnie wpadała do sypialni Reny, lecz widząc, że ta leży z zamkniętemi oczami, cofała się za każdym razem dyskretnie.
— Ileż sił ma ta Peggy! — podziwiała w duszy Rena kuzynkę, umyślnie unikając z nią rozmowy. — Wczoraj ocknęła się prędko po narkotyku i nie wywarł on żadnego na nią wpływu! Nietylko mnie pomogła się rozebrać w domu, ale jest dzisiaj wesoła i żywa! Sądzi, że to tylko o silne wrażenie chodziło i nie przeczuwa, jakie nieszczęście ją czeka!
W rzeczy samej Peggy, prócz tego, że sama była w bardzo wesołym nastroju ducha, starała się przed panią Małgorzatą żartobliwie usprawiedliwić ich zagadkową wycieczkę.
— Ciociu! — dobiegał jej głos z sąsiedniego pokoju. Zasiedziałyśmy się wczoraj istotnie na dancingu zbyt długo, a Rena za wiele wypiła szampana! Teraz choruje, lecz za kilka godzin to przejdzie! Ale, przysięgam cioci, że podobne szaleństwo nie prędko się powtórzy! Ja wyciągnęłam ją i wszystkiemu jestem winna! Teraz śpi i nie należy jej budzić!
Minął już obiad, dyrektor wraz z Kolbasem opuścili mieszkanie, słońce chyliło się ku zachodowi, a Rena wciąż leżała nieruchoma.
Właściwie nie był to sen. Choć poruszyć się nie mogła, ani odezwać słówkiem, rozróżniała doskonale co się dokoła działo. Słyszała więc, jak ojciec i Kolbas odeszli po obiedzie, słyszała, jak Dżordżo znów udał się do gabinetu.
Peggy, coś nucąc, kręciła się po sąsiednim salonie. Później rozległo się trzaśnięcie frontowych drzwi. To matka, pani Małgorzata, udawała się na przechadzkę. A potem, może w pół godziny, zabrzmiały ostre dzwonki u wejścia i rychło do jej słuchu dobiegł głos lokaja:
— Posłaniec przyniósł list dla panny Peggy...
Reny nie dziwiło teraz, ani zastanawiało, kto mógł ów list nadesłać kuzynce. Nie obchodziło ją nic, a stan jej porównać można było do letargu. To też, nie ocknęła się ze odrętwienia, gdy w chwilę potem Peggy wpadła do jej sypialni, trzymając jakiś papier w ręku.
— Reno! — zawołała, sądząc, iż obudzi ją. — O‘Brien przysłał mi bardzo ciekawe wezwanie!
Pochyliła się nad leżącą i mocno potrząsnęła za ramię. A choć powieki Reny nadal pozostały zamknięte, wymówiła z dziwnym błyskiem w oczach, jakgdyby kuzynka mogła ją zrozumieć:
— Prosi, lecz w dość niezwykłej formie, abym przybyła natychmiast do mieszkania, w którem byłyśmy wczoraj w sprawie niecierpiącej zwłoki! Cóż to być może? Słyszysz? Obudź się, Reno!
Ale wszelkie próby dobudzenia się Reny pozostały daremne. Widocznie, pojęła to Peggy, bo raptem nietylko zmienił się jej wyraz twarzy, ale i głos.
— Biedactwo! — wyszepnęła czule. — Byleś się nie rozchorowała na dobre! A ja pójdę! Sama będę musiała dać sobie radę! No, może i twoje męki zakończą się nareszcie, Renuchno!
Wypowiedziawszy te zagadkowe słowa, złożyła na czole uśpionej pocałunek i szybko wybiegła z pokoju. Dopiero, kiedy w kilka minut później, rozległo się trzaśnięcie drzwi, świadczące, że Peggy opuściła mieszkanie, Renę przebiegł jakby prąd elektryczny i niespodzianie rozwarła oczy.
Jeszcze nie pojmowała dobrze, czy to wszystko, co dotarło do jej słuchu przed chwilą, było snem, czy też jawą. Ale, raptem wstrząsnął nią dreszcz. Niestety, nie śniła, O‘Brien postępował, wedle raz na zawsze ustalonego planu. Zdobywszy wczoraj kompromitujące „dowody“, dziś pragnął, bez zwłoki omotać ofiarę.
— Dżordżo! — wykrzyknęła nie swoim głosem, w nagłym przypływie energji! — Dżordżo!
— Gorzej ci, Reno? — zapytał, sądząc, że potrzebuje jego pomocy, — Jesteś cierpiąca! Może zawezwać lekarza?
— Dżordżo... Dżordżo... — szeptała podniecona — Musisz przeszkodzić łotrostwu... Pomścić mnie i Peggy...
— Nic nie rozumiem...
Sądził, że siostra pod wpływem gorączki, majaczy.
— Ależ, Renuchno....
— Pójdziesz, natychmiast do inżyniera Ordeckiego! — nerwowo wyrzucała ze siebie. — Przypuszczalnie jest w biurze... Powiesz mu, że wczoraj było zebranie... Czemu nie przyszedł? Dalej, powiesz mu, że Peggy udała się właśnie przed chwilą do O‘Briena i on ją szantażuje...
— Ordecki?... Zebranie?... O‘Brien... szantażuje? Peggy? Śniłaś, chyba, siostrzyczko? — bełkotał, nie rozumiejąc, choć w jego piersi wzbierała nowa fala gniewu i zazdrości. — Cóż to wszystko znaczy? Gdzie byłyście, wczoraj w nocy? Jaką rolę w tej całej historji odegrał O‘Brien?...
Ale, ona uważała, że nie pora obecnie na długie wyjaśnienia. Zresztą, może niektóre wyznania nie przecisnęłyby się jej przez gardło.
— O nic nie zapytuj teraz! — mówiła, patrząc przed siebie błędnym wzrokiem. — Są rzeczy straszne... Daleko straszniejsze, niźli sam przypuszczasz! A O‘Brien jest łotrem nad łotrami! Ja zawiniłam wobec Peggy... przez tchórzostwo... Pędź, natychmiast do Ordeckiego, on wszystko ci wytłumaczy...
Nagle, straszliwe przeczucie targnęło sercem Dżordża. Wspomniał o tragedji, jaką przeżył Ordecki i o samobójstwie jego żony, które nastąpiło w tajemniczych okolicznościach. Czyż nie nadmieniano wówczas, że młoda kobieta odebrała sobie życie, znalazłszy się w szponach jakiejś groźnej szajki?
Pobladł. Słowa siostry nie wydawały się mu teraz chorobliwem bredzeniem, a nabierały zgoła odmiennego charakteru.
— Czyżby po Lili Ordeckiej... Peggy... a nawet i Rena?...
— Biegnij więc, w tej chwili! — nagliła. — I powiedz mu, żeby nie tracił czasu! Bo znów gotowi ujść bezkarnie zbrodniarze!
Dżordż, czerwony teraz i wzburzony, odwrócił się raptownie i podążył pośpieszni do wyjścia. Ale, nowy wykrzyknik siostry zatrzymał go na progu.
— Powiedz mu jeszcze, — zawołała, uderzając się ręką w czoło, niby przypomniawszy sobie o ważnym szczególe — że dziwnie zmienione wydaje się mieszkanie Wendenowej! Jakby przybyły tam nowe pokoje... Czy apartament jej nie łączy się, przypadkiem, z innym lokalem?
Teraz awanturnik zdumiał się zkolei. Przywykł, że różne niewiasty, znalazłszy się podobnej sytuacji i ujrzawszy równie kompromitujące „dowody“, mdlały, lub też wpadały w straszliwy gniew, a następnie korzyły się, błagały, o litość. Takie zachowanie[3]




ROZDZIAŁ XI.
Szantaż.

Szła wesoło, jak się idzie na jakieś miłe spotkanie, niby nie przeczuwając wcale grożącego niebezpieczeństwa, ani zasadzek, które jej przygotowano.
— Hm... Apartament pani baronowej Wiery Wendenowej! — mruknęła, przystanąwszy przed drzwiami na pierwszem piętrze i spozierając na lśniącą, mosiężną tabliczkę. — Bardzo ciekawe!...
Zadzwoniła.
Rychło znalazła się wewnątrz mieszkania, a otworzyła jej drzwi ta sama pokojówka, która wczoraj pomagała tak uprzejmie w nakładaniu masek i płaszczów.
— Pani baronowa jest nieobecna — oświadczyła, — ale pan hrabia oczekuje na panią w salonie!
Nieobecność Wendenowej mało obeszła Peggy. Nie znała wcale tej osoby i teraz dopiero po raz pierwszy dowiadywała się, że w jej mieszkaniu miała miejsce niedawna orgja. Widocznie, O‘Brien, pozostający z tą damą w zażyłych stosunkach, wykorzystał niekrępujący lokal, by z Peggy móc swobodnie rozmówić się, bez świadków. Śmiało weszła do stylowo urządzonego salonu. Znajdował się tam O‘Brien, który wielkiemi krokami mierzył pokój, jakby niecierpliwie oczekując na Peggy.
— Cóż się stało? — rzuciła swobodnie, wyciągając doń na powitanie rękę, którą ucałował z przesadnym szacunkiem. — Otrzymałam pański liścik i natychmiast przybyłam na to naglące wezwanie! Sprawa niecierpiąca zwłoki? W moim własnym interesie? Nic nie pojmuję? Szczególniej, że wyznacza pan mi rendez-vous w mieszkaniu jakiejś baronowej Wenden...
— Zechce pani zająć miejsce! — rzekł, wskazując na pobliski fotel. — A wszystkiego się dowie! Sprawy te, łączą się w jedną całość!
— Słucham? — wymówiła, robiąc zaciekawioną minę i zajmując miejsce, podczas gdy on siadł naprzeciw niej, na kozetce.
O‘Brien milczał chwilę. Twarz jego nie przypominała dziś niczem, twarzy zazwyczaj rozbawionego i uprzejmego światowca. Był skupiony w sobie i sztywny i wyglądał raczej, jak kupiec, przystępujący do omówienia trudnego, a skompilowanego interesu.
— Jest pani napół amerykanką, to wszystko zrozumie! — począł zimnym tonem, nie patrząc na Peggy. — Przywykliście w Ameryce do porwań, niezwykłych napadów i składania znacznych okupów. Ale, nietylko w Ameryce ludzie potrzebują pieniędzy i aby dojść do nich, każdy środek jest im dobry...
— Nie rozumiem! — przerwała, spozierając na O‘Briena ze zdumieniem. — Wspomina pan o jakichś napadach, okupach? Czyżby mnie zamierzał pan porwać i dlatego zwabił do pustego mieszkania? Tak wytworny człowiek, jak pan? Niemożebne chyba, panie hrabio?
Zrzucił już maskę.
— Kim jestem, mniejsza z tem i nie powinno to panią obchodzić! Dość, że chcę od niej, a właściwie jej ojca, okupu! I znacznego okupu! — mocno podkreślił. — A cała ta historja obejdzie się bez porwania!
Peggy drgnęła.
— Więc wpadłam w pułapkę! — wyrzekła, mierząc O‘Briena wzgardliwym wzrokiem. — Dotychczasowe pańskie postępowanie, było tylko komedją, a obecnie otwiera pan karty! Ślicznie! Jednej rzeczy tylko nadal nie pojmuję? Okup za minie? Od mego ojca? Ale, za co?
— Za kompromitujące dowody, jakie posiadamy!
— Wy, posiadacie kompromitujące dowody?
Awanturnik wzruszył ramionami.
— Droga panno Peggy! — oświadczył. — Nie poto urządzamy takie, jak wczorajsze zebrania, by obecne tam osoby mogły li tylko zaspokoić swa niezdrową ciekawość! Każdy z uczestników, który raz w podobnym wieczorze uczestniczył, jest później zdany na naszą łaskę i niełaskę i potrafimy wyciągnąć zeń odpowiedni pożytek...
— Aha! — wołała Peggy z coraz większem podnieceniem. — Mówi pan w liczbie mnogiej! Więc pan wraz z ową baronową Wenden jesteście organizatorami tych zdradzieckich zebrań! Poczyna mi się rozjaśniać ostatecznie w głowie! Twierdzi pan, że w czasie wczorajszej orgji zdobył pan przeciw mnie bardzo obciążające dowody? Kiedyż to się stało?
— Wtedy, gdy pani wychyliła trunek, zawierający oszałamiający narkotyk!
— W kieliszkach znajdował się narkotyk? Znakomite! Rena, do tej pory jeszcze leży chora, mnie rychlej minęło oszołomienie! W pół godziny później, prawda?
O‘Brien skinął głową. I jego wczoraj zastanowił ten fakt.
— Ale, cóż uczyniłam tak strasznego wówczas, — pytała dalej, wpijając się wzrokiem w awanturnika, — byście mogli twierdzić, że jestem w waszej mocy, a ojciec miał zapłacić za to znaczny okup?
O‘Brien miał raz na zawsze zgóry ułożony plan postępowania i poznaliśmy go już w niedawnej scenie z Reną.
Wyciągnął z kieszeni fotograficzną odbitkę i podał ją Peggy.
— Służę! — wymówił, rzucając drwiące spojrzenie na dziewczynę. — Mam wrażenie, że papa Kolbas za ten obrazek każdą sumę zapłaci.
Pochwyciła odbitkę i wpatrywała się w nią przez długą chwilę. Ale, ku wielkiemu zdziwieniu awanturnika, choć fotografja przedstawiała Peggy w pozie wyuzdanej i ohydnej, zupełnie podobnej do tej, w jakiej na innem zdjęciu została Rena wyobrażona, — nie uczyniło to na niej najlżejszego wrażenia. Rumieniec wstydu nie zabarwił policzków Peggy i nie ogarnęło jej przerażenie, jak to się stało przed kilku dniami z Reną.
— Cóż? — rzekła spokojnie, zwracając wstrętną fotografję awanturnikowi. — Bardzo ciekawe zdjęcie!
— Bardzo ciekawe zdjęcie? — powtórzył. — Widzę, że nie przejmuje się pani niem zbytnio! Sądzę jednak, że pani ojciec będzie odmiennego zdania!
Peggy poczęła się śmiać.
— Nie da za ten obrazek ani grosza!
— Wątpię!
Śmiała się coraz głośniej.
— Ha... ha... ha... — zawołała śród wybuchów wesołości. — Mój papa nie jest taki naiwny, jak pan sądzi, drogi panie O‘Brien! Pozna również prędko, że ta „kompromitująca“ odbitka jest tylko zręcznym fotomontażem!
Zagryzł wargi.
— Fotomontażem!
— Oczywiście! Do mojej główki, którą uprzejmie pan zdjął, dołączono ciało jakiejś bezwstydnej nierządnicy, rozwalonej w ohydnej pozie!...
— Myli się pani!
— Powtarzam, że się nie mylę, szanowny panie O‘Brien! Gdyż, w czasie wczorajszego sławetnego „seansu“, nie zasnęłam nawet na chwilę i na chwilę nie straciłam przytomności! Have you understand? Zrozumiał pan?
— Pani nie zasnęła? — wymówił, nie wierząc własnym uszom.
Peggy jęła wyjaśniać zimno:
— Kiedy poznałam pana, wówczas ma dancingu, zainteresował mnie pan bardzo, choć może więcej pragnęłam dokuczyć Dżordżowi i pobudzić jego zazdrość, niźli zaciekawiłam się pańską osobą. Ale studjowałam pana uważnie! Bo, my tam w Ameryce, pod pozorami lekkomyślności i kaprysów, przywykłyśmy ukrywać pewną nieufność do ludzi... szczególniej do mężczyzn, o których się nic nie wie, a przedstawionych przypadkowo... w dancingach. Mimo, że noszą tytuły hrabiowskie! Spostrzegłam odrazu zmieszanie Reny i zrozumiałam, że jakaś tajemnicza nić musi pana łączyć z moją kuzynką, aczkolwiek udajecie oboje, żeście nie znali się dotychczas...
— A... a... — warknął, poczynając pojmować, a błyski gniewu zagrały w jego stalowych źrenicach.
— Rena była wciąż przedtem zamyślona i smutna. Wyglądała, jak ktoś, nad kim zawisło groźne niebezpieczeństwo i kto daremnie usiłuje uniknąć tego niebezpieczeństwa! Wyczułam doskonale, że nie wyciągnę ją na żadne zwierzenia, bo jest z natury niezwykle skryta i bezpośrednio od niej nic się nie dowiem! Ale, zestawiając jej zachowanie się ze spotkaniem z panem, nagle w mojej duszy zrodziło się podejrzenie, że pan jest właśnie tym człowiekiem, który ją trzyma w jakiejś dziwnej sieci i napawa zgrozą... All right, rzekłam sobie, tu należy dojść prawdy! Tem bardziej, że zdołano mi już opowiedzieć i o tragicznej śmierci Lili Ordeckiej, żony inżyniera...
— Znakomity z pani detektyw! — przerwał z pasją i bodaj nigdy jeszcze ściany apartamentu Wendenowej nie widziały O‘Briena w podobnem podnieceniu. — Znakomicie! Cóż dalej?
— Zaraz pan się dowie! Chcąc, więc, bliżej „zbadać“ ów dziwny stosunek, łączący pana z Reną, udawałam lekkomyślną i rozkapryszoną istotę! Dżordżo się wściekał, lecz obchodziło mnie to mało! Sama podsuwałam panu myśl zaprowadzenia mnie na jakieś „ekscentryczne“ zebranie, gdzie działyby się rzeczy „niezwykłe“ i projekt ten, rzecz prosta, podchwycił pan z radością, nie podejrzewając moich prawdziwych intencyj! Tylko...
Przerwała na chwilę, chcąc się upewnić o wrażeniu, jakie jej słowa wywierają na O‘Briena.
— Kiedy znalazłyśmy się wraz z kuzynką na „artystycznym wieczorze“ i podano czary z trunkami, zawierającemi narkotyki, zręcznie wylałam za otomanę, zawartość mojego kubka — pamięta pan może, jak w tym momencie przechyliłam się do tyłu — i najmniejsza nawet kropla zdradzieckiego płynu nie dotknęła moich warg! Ma pan dość głupią minę teraz, mister O‘Brien! Prawda?
Awanturnik żuł obecnie jakieś niezrozumiałe wyrazy. Może przekleństwa.
Niezrażona tem bynajmniej Peggy, wciąż spoglądając na niego, z drwiącym uśmiechem, ciągnęła. dalej:
— Zaciekawia pana, zapewne, dlaczego pozwoliłam wychylić odurzający trunek mojej kuzynce? To takie proste, my dear! Rena, w ostatniej chwili, chcąc mnie ratować, pragnęła wyrzucić z siebie to wszystko, co ciążyło na jej sercu, zamierzała zdemaskować pana! Popsułby mi ten wybuch tylko wszystkie plany bo chciałam wasze tajemnice zbadać do końca. Oto, powód, czemu nie przeszkodziłam Renie wychylić niebezpieczny napój, ale sama prawie przymusiłam ją do tego...
— Godd dam! — zaklął po angielsku.
— Reszty domyśli się drogi, pan hrabia, łatwo. Wywiódł pan nas do sąsiedniego pokoju, udawałam uśpioną! Ale, choć niby nieprzytomna, leżąc nieruchomo na łóżku, obserwowałam znakomicie, co dokoła się działo! Widziałam więc, jak pan podszedł do czarnej kotary, zasłaniającej fotograficzny aparat i odsunął ją. Nie przeszkadzałam panu, gdy zdjął pan z mojej twarzy maskę i rozpiął parę guzików sukni, by tem łatwiejsze stało się zdjęcie. Ale przysięgam na wszystko, co mam najdroższego, że już nie żyłby pan w tej chwili, gdyby posunął się dalej... Bo, browning miałam naszykowany w kieszeni, a władam nim świetnie...
— O!... o... o...
— Później śmiałam się serdecznie w duchu, kiedy „kompromitująca fotografja“ została wykończona i rozległy się policyjne dzwonki, a pan był dumny, że zdołał zebranie tak doskonale zakonspirować...
Podczas, gdy znać było, że coraz większy gniew ogarnia awanturnika, Peggy drwiła najspokojniej.
— Wszystko słyszałam!... I o tym ruchomym kominku — tu ręka jej wskazała, znajdujący się w salonie piękny rzeźbiony kominek, — który łączy mieszkanie pani baronowej z jakimś innym lokalem, w jakim miała miejsce wczorajsza orgja... I to, że mój ojciec ma pokryć koszta tej kosztownej inscenizacji! Ha... ha... ha...
W pokoju znów zabrzmiał wesoły, choć lekko ironiczny śmiech. Śmiech ten doprowadził do ostatecznej wściekłości O‘Briena i wywołał wybuch. Przekleństwo! Czyż ma dopuścić do triumfu tej smarkatej, która tak zręcznie wywiodła go w pole? Przenigdy! On, nauczy ją jeszcze rozumu!
Raptem opadły z awanturnika resztki światowego poloru i przedzierzgnął się w tego, kim był istotnie — bandytę i brutala.
— Poczekaj! — syknął, zrywając się gwałtownie z miejsca. — Wczoraj ci się udało! Ale to nie koniec!
Widać było, że za sekundę rzuci się na Peggy w niedwuznacznym zamiarze. Miała się jednak na baczności. Bo, powstawszy z fotela jednocześnie z awanturnikiem, odskoczyła błyskawicznie do tyłu, o kilka kroków.
— Radzę się nie zbliżać! — wyrzekła twardo.
— Takaś pewna siebie? — warknął.
— Potrafię się obronić!
O‘Brien, nie zwracając uwagi na słowa dziewczyny, ani na jej energiczną postawę, skoczył naprzód.
Skoczył, lecz w tejże chwili zachwiał się i jęknął, jakgdyby rażony piorunem.
— Ach!...
Gdyż zaciśnięta piąstka Peggy, nagle zakreśliła łuk, trafiając go w szczękę z niezwykłą siłą. A druga dłoń momentalnie poprawiła uderzenie.
— Uprzedzałam pana — wyrwał się z jej piersi wesoły okrzyk — że potrafię się obronić! My, w Ameryce wraz z tańcami uczymy się boksu, aby w razie potrzeby, dać nauczkę takim, jak pan jegomościom! Enough! Czy dosyć?
Cios był tak celny i z taką wymierzony zręcznością, że O‘Brien, nieprzygotowany na podobną obronę, nietylko się zachwiał, ale i runął na podłogę. Jednocześnie z kieszeni jego kamizelki wysunął się, na skutek upadku, jakiś przedmiot i z brzękiem potoczył się pod stopy Peggy. Schyliła się i podniosła szybko.
— O! — rzekła. — Pierścień dziwacznego kształtu wypadł panu hrabiemu! Czy to nie ten sam, który widnieje na resztce fotografji, pozostawionej przez Lili Ordecką? Mam wrażenie, że policja ucieszy się bardzo z tej zdobyczy.
Wsunęła sygnet na swój palec.
— Ty żmijo! — wycharczał awanturnik, podnosząc się z podłogi.
— Oddaj!...
Jeśli przedtem, pragnął jeno skompromitować Peggy, obecnie rozumiał, że musi z nią rozegrać walkę na życie i śmierć. Nietylko wczoraj podeszła go, sprytnie zdobywając wszystkie tajemnice apartamentu Wendenowej, nietylko przed paru minutami potraktowała go, niczem żaka, niespodziewanem uderzeniem pięści, powalając na podłogę, ale dzięki nieszczęsnemu wysunięciu się klejnotu z kieszeni, znalazła się w posiadaniu dowodu straszliwego, niezbicie ustalającego jego winę. Sam jeszcze nie wiedział, co ma czynić z tą przeklętą dziewczyną, lecz czuł, że nie zawaha się nawet przed morderstwem.
— Żmijo! — powtórzył, przybierając groźną pozę i zbliżając się ku niej.
Ale Peggy, choć pojmowała, że awanturnik jest od niej fizycznie silniejszy, nie straciła pewności siebie.
— Nie pomogła jedna nauka! — wyrzekła drwiąco. — Jeszcze pragnie pan walki? Doskonale! Mogłabym mu pokazać kilka nowych trick‘ów boksu, ale niestety, nie mam na to czasu! Musimy szybko skończyć! Dlatego wolę uprzedzić, że posiadam, jak wczoraj, browning w kieszeni i gotowam w każdej chwili z niego zrobić użytek!
Wykonała szybki gest w kierunku sukni, w którą była ubrana i nagle w jej dłoni zabłysnęła lufa rewolweru.
— Bynajmniej, nie straszę..
Groźna lufa, wyciągnięta w stronę awanturnika przywiodła go do opamiętania. Czuł, że znalazł się w straszliwej sytuacji, lecz jeszcze nie wątpił w swe ostateczne zwycięstwo.
— Czego pani chce? — wycharczał.
Peggy, nie opuszczając broni, jęła przemawiać zimno.
— Zwrotu moich fotografij... A również odbitek z podobizną Reny, mojej kuzynki! Następnie pisemnego zeznania o wszystkich popełnionych łajdactwach, z zaznaczeniem, że był pan przyczyną tragicznej śmierci Lili Ordeckiej!
— Tylko tyle?
— Tak!
Namyślał się kilka sekund, oddychając ciężko. Poczem udał, że zgadza się.
— Dobrze! — oświadczył. — Muszę ustąpić i zrobię tak, jak pani tego chce! Ale proszę opuścić browning! Wyjdę do sąsiedniego pokoju i przyniosę pióro i papier...
— Sądzi pan, że jestem taka naiwna! — zaśmiała się głośno. — Że pozwolę mu uciec? Nie, kochanku! Niech pan idzie naprzód, ja pójdę za nim!
Odwrócił się napozór, pokornie, jął postępować powoli w stronę przyległego gabineciku. Ona szła, z tyłu, nie podejrzewając podstępu. Ale gdy wyczuł, że dzieliła ich niewielka przestrzeń, nagle skulił się, zwinął i niespodzianie rzucił na Peggy. Nastąpiło to tak raptownie, iż nie zdążyła się uchylić, a O‘Brien pochwycił ją mocno za rękę, trzymającą groźnie wzniesiony do góry, browning.
— A, podła dziewczyno! — syknął. — Zobaczymy, kto będzie górą! Jeszcze nie znalazła się dzierlatka, któraby pokonała O‘Briena! Ja ci dam pisemne zeznanie!
Peggy żałowała teraz próżno swej chwili nieuwagi. Próżno starała się wyrwać dłoń, którą trzymał awanturnik, niby w żelaznych kleszczach. Z rewolweru nie mogła uczynić użytku, a druga jej dłoń daremnie zadawała ciosy, niezbyt skuteczne, z powodu bliskiej odległości.
— Ach, czemuż byłam tak nieostrożna! — rozpaczliwa myśl przebiegła w jej główce. — Cóż teraz pocznę? Przecież, on silniejszy odemnie!
— Przybywamy w sam czas! Ręce do góry!!!
W przejściu stał Ordecki wraz z komisarzem Dymskim, trzymał w dłoni browning, wycelowany w stronę awanturnika. Za niemi wyrastała sylwetka Dżordża, a dalej widać było Wendenową, szamoczącą się z jakimś mężczyzną, w cywilnem ubraniu, zapewne wywiadowcą.
— Ręce do góry! — powtórzył Dymski.
O‘Brien wypuścił rękę Peggy i odskoczył o kilka kroków od niej. Rozszerzonemi z przestrachu oczami, obserwował on teraz tych, którzy z niespodziewaną odsieczą, na pomoc dziewczynie pośpieszyli.
— Więc ocalona! — zawołał Dżordżo radośnie. — Ten łajdak nie zdążył jej wyrządzić żadnej krzywdy! Nie spóźniliśmy się z ratunkiem!
— Och! — odparła Peggy dumnie — Sama byłabym dała sobie z nim radę!
Mimo, tej przechwałki, z jej piersi wyrwało się westchnienie ulgi. Obecnie, dopiero poczuła się uratowana, naprawdę.
Tymczasem, komisarz Dymski, patrząc na O‘Briena, uznał za stosowne wyjaśnić.
— Cóż, spotkało pana małe rozczarowanie, panie hrabio? Odnaleźliśmy sekret drugiego mieszkania i ruchomy kominek, tak sprytnie łączący oba lokale! Nie spodziewał się pan tego? A byliśmy na tyle mało dyskretni, że nie dzwoniliśmy do sąsiedniego apartamentu, a otworzyliśmy go wprost dobranemi kluczami. Znajdowała się tam pani „baronowa“ Wenden i z naszej niespodziewanej wizyty była bardzo niezadowolona, a nawet usiłowała stawić nam opór! — wskazał w kierunku Wendenowej, bełkoczącej jakieś słowa z gniewem i przytrzymywanej przez wywiadowcę. — Nie na wiele jej się to zdało!
— To, panna Peggy, dlatego była taka odważna! — warknął awanturnik — udając się na spotkanie, przedtem zawiadomiła policję!
— Nikogo mię zawiadamiałam! — zaprzeczyła żywo Peggy, oburzona, iż ktoś mógł ją posądzać o brak śmiałości. — Pan komisarz sam wszystko wykrył!
W rzeczy samej, zasługa odnalezienia drugiego mieszkania Wendenowej przypadała całkowicie Dymskiemu w udziale. Kiedy Dżordżo przybiegł do Ordeckiego, z niezrozumiałem poleceniem siostry, oraz powtórzył słowa, które za skutek gorączkowego majaczenia poczytywał, Ordecki natychmiast, wraz z nim pośpieszył do komisarza, Dymski pojął w lot, słowa Reny i znalazłszy się na miejscu, odrazu zwrócił uwagę, na mieszkanie, znajdujące się w sąsiednim domu, a przytykające do apartamentu Wendenowej. Było zamknięte, a lokator, który je wynajął, z rysopisu mocno przypominał O‘Briena. Reszty, domyśleć się łatwo i oto przyczyna, że teraz Dymski spoglądał na pokonanego awanturnika z triumfem, i spokojem.
— Pójdzie pan dobrowolnie do Urzędu Śledczego, czy też mamy pana zakuć w kajdanki, panie O‘Brien, lub też jak tam pan się nazywa! — rzucił. — Bo wydaje mi się, że pochodzi pan z daleko mniej arystokratycznej rodziny, a pańska przeszłość jest bogata w ciekawe szczegóły!
Awanturnik próbował zaimponować czelnością.
— Panie komisarzu! — wymówił zimno. — Nie pojmuję pańskiego postępowania! Wykrył pan, że posiadałem mieszkanie, łączące się z apartamentem pani Wendenowej? Świetnie! Zastał mnie pan w czasie dość ożywionej rozmowy z panną Kolbasówną? Nie zaprzeczam! Lecz, gdzież są te moje zbrodnie, aby traktować mnie w podobny sposób!
— Co za tupet! — zawołał Dżordżo, podczas, gdy Ordeckiemu tylko zabłysły oczy, a komisarz Dymski uśmiechnął się lekko pod wąsem.
Ale Peggy nie wytrzymała.
— Pan zapytuje się jeszcze, jakie popełnił zbrodnie? — z jej piersi wydarł się gwałtowny okrzyk. — Te zbrodnie ja postaram się udowodnić! Właśnie w tym celu przybyłam na spotkanie i udało mi się całkowicie pochwycić odpowiednie dowody! A orgje? A szantaże? A wciąganie naiwnych kobiet w ohydne bagnisko?
Awanturnik spojrzał na nią drwiąco.
— Tylko proszę nie zapominać — wycedził — że oskarżając mnie, skompromituje pani siebie i kuzynkę! Na rozprawie sądowej przedstawię wszystko w odpowiedniem świetle!
Peggy aż tupnęła nóżką z pasji
— Nie! — wymówiła w podnieceniu. — To przechodzi wszelkie granice! Ten łotr śmie straszyć? Nie ulęknę się nowych pogróżek i prawda musi wypłynąć na wierzch wraz z temi odbitkami, które są tylko sprytnym fotomontażem! Niech go pan zrewiduje, panie komisarzu, — zwróciła się do Dymskiego — a przekona się pan, jakie on posiada obrazki w swej kieszeni! Zresztą, jeśli tego wszystkiego mało, to sądzę, że ten sygnet wystarczy!
Szybko zsunęła z palca pierścionek dziwnego kształtu, który w czasie walki wypadł z kieszeni awanturnika, a który ona zręcznie podniosła.
Oczy obecnych wpiły się z natężeniem w klejnot.
— Ten sam pierścień — zawołał nagle Ordecki — który widnieje na reszcie fotografji, której nie zdążyła spalić Lili przed śmiercią?
Był blady i wielkie krople potu spływały mu z czoła. Dotychczasowe podejrzenia i przeczucia zamieniły się w pewność. Przed nim stał nędznik, którego tak długo poszukiwał daremnie, a który zgubił jego nieszczęśliwą żonę, pochwyciwszy biedaczkę, niczem pająk, w sieci. Zgubił, połaszczywszy się na klejnoty, przedstawiające wartość kilku tysięcy.
— A, łotrze! — ryknął i nim ktośkolwiek z obecnych zdołał temu przeszkodzić, rzucił się naprzód i pochwycił O‘Briena za gardło.
Teraz Ordecki stał się straszny. Twarz mu poczerwieniała, oczy zabłysły dziko, a palce z niezwykłą siłą, kurczowo wpijały się w szyję awanturnika.
— Łotrze! — powtórzył. — Przysięgam, że żywy z mych rąk nie wyjdziesz!!!
O‘Brien, przerażony gwałtowną napaścią, nawet nie usiłował się bronić. Z jego gardła wydobyło się charczenie i znać było, że za chwilę runie na podłogę. Może zadusiłby go i naprawdę Ordecki, gdyby w tejże chwili nie przyskoczył Dymski i siłą nie oderwał od ofiary.
— Panie inżynierze! — wyrzekł. — Opamiętaj się pan, co pan czyni! Pojmuję pański gniew, lecz dla podobnego łajdaka, nie warto kalać swych rąk morderstwem! Prawo pomści pana w dostatecznej mierze!
Ordecki, pod wpływem słów Dymskiego, oprzytomniał. Cofnął się o parę kroków, a tylko jego wzrok, pełny nienawiści, który przeszywał rzekomego hrabiego O‘Briena oraz szybki, świszczący oddech, świadczyły, jaki zadaje sobie przymus, by natychmiast nie ukarać nędznika.
— Trudno... — szepnął.
O‘Brien tymczasem pojął, że wszystko stracone. Nie mogło być mowy o wykręceniu się straszliwej sytuacji, lub ucieczce. Dom został otoczony przez wywiadowców, zewsząd groziła rewolwerowa kula, na dodatek zebrano miażdżące dowody. Ale, jeśli został pokonany, właściwie przez tę przeklętą dziewczynę, postanowił odwdzięczyć się Peggy i całej rodzinie Grążów w odpowiedni sposób.
— Zgadzam się — począł przemawiać w podobny sposób, jak to raz już uczynił w obecności Reny — że chcąc zdobyć pieniądze, uciekałem się do różnych środków! Pochwyciliście dowody, nie zdadzą się na nic zaprzeczenia! Grałem na podnieconych wyobraźniach dzisiejszych, lekkomyślnych kobiet, na ich chęci ujrzenia czegoś niezwykłego! W ten sposób zdołałem zainteresować i panią Lili Ordecką, która początkowo nawet była zachwycona moją osobą...
Ordecki, nad którym znęcał się teraz awanturnik, w wyrafinowany sposób, znów chciał się rzucić, ale powstrzymywał się. Natomiast komisarz, oburzony czelnością O‘Briena, wykrzyknął:
— Proszę przestać! Później złoży pan wyjaśnienia!
Ale O’Brien nie zamilkł.
— Zaraz, zaraz! — odrzekł. — Sądzę, że to co powiem, w najwyższym stopniu zaciekawi pana komisarza! Otóż pani Ordecka była zachwycona moją osobą, a ja miałem tylko tę nieostrożność, że jej ofiarowałem swoją fotografję, nie sądząc, że ten obrazek w potężną broń przeciw mnie się obróci! Mniemałem, że zniszczy ona fotografję, jak uczyniła z innymi papierami, bo posiadam pewien wpływ hypnotyczny na niewiasty i umiem go wykorzystać! Śpieszę odrazu uspokoić pana Ordeckiego, że żaden bliższy stosunek mnie nie łączył z jego żoną! Jak i ze wszystkiemi kobietami, zwiedzającemi „artystyczne zebrania“! Pogardzałem niemi w gruncie — awanturnik nie powiedział, że nie mógł wdać się w miłostki ze względu na zazdrość Wiery — i potrzebne mi były ich pieniądze, nie ciała.... One zaś, uważały mnie za jakiegoś wielkiego „wtajemniczonego“, lub człowieka, który im otworzy nowe światy...
Obecni spoglądali nań zdumieni, nie pojmując dobrze, dokąd zmierza.
— Tak omotałem — przemawiał dalej — panią Ordecką, następnie pannę Renę i byłem przekonany, że i panna Peggy wpadnie w moje sieci! Niestety była sprytniejsza odemnie i zostałem zwyciężony! Nie mam o to żalu, a nawet chcę jej służyć dobrą radą! Ja polowałem na pieniądze papy Kolbasa, ale prócz mnie, są i inni, którzy chcą zagrabić cały jego majątek...
— Co takiego? — zawołała zdumiona Peggy.
O’Brien wzniósł uroczyście rękę do góry.
— Cała rodzina Grążów! — krzyknął. — Stary Grąż i pan Dżordżo, który tu jest obecny!... Dyrektor Grąż niema nic i pragnie siebie oraz syna ratować kapitałami Kolbasa!
— Kłamstwo! — zawołał Dżordżo, który stał wciąż w pobliżu kominka.
Wykrzyknik ten zabrzmiał ostro, ale nieszczerze. Jednocześnie twarz młodego Grąża stała się purpurowa i widocznie poczęły mu drżeć ręce.
— Jak pan śmie! — oburzyła się Peggy w obronie swych krewnych, ale i po niej było znać, że mocno jest zmieszana posłyszanemi słowami.
Tylko Ordeckiemu ponuro zabłysły oczy. „Rewelacje“ O‘Briena nie zaskoczyły go niespodziewanie. Natomiast komisarz Dymski zmarszczył czoło.
— Kłamstwo? — powtórzył awanturnik, przeszywając Dżordża drwiącem spojrzeniem. — To czemuż pan tak się zaczerwienił?...
— Łotrostwo... Podła insynuacja!... — bełkotał tamten dalej i czuł, że grunt usuwa mu się z pod nóg, i że jego odpowiedź jest nie trwała.
Ale O’Brien pragnął nasycić swą zemstę do końca.
— Proszę posłuchać dobrze, panie komisarzu — mówił — tego co powiem, bo więcej jest tu, prócz mnie, winnych, jeno działają innemi drogami! Stary dyrektor Grąż oddawna jest bankrutem i sprzeniewierzył kapitały udziałowców! Jeśli nie wybuchnął dotychczas skandal i nie znalazł się on w więzieniu, gdzie dawno powinien się znaleźć, to jedynie z tej przyczyny, że wraz ze swym pomocnikiem, buchalterem Matakiewiczem lawiruje znakomicie i łudzi poszkodowanych, że za kilka tygodni rozpocznie budowle. Niechaj pan nie patrzy na mnie z takiem zdziwieniem, panie komisarzu! Posiadam stale pierwszorzędne informacje! Łudzi ich więc, że dokończy robót, bo mniema, że w osobie pana Kolbasa i jego córki znalazł złotodajną żyłę! Pragnie ratować się od kryminału, naciągnięciem amerykańskiego kuzyna na grubszą pożyczkę, lub też małżeństwem swego synalka z jego jedynaczką...
— Ach! — jęknął Dżordż i zachwiał się na nogach, jak ktoś trafiony w serce.
W tej chwili Peggy blada i zmieniona, zawołała:
Nie, to przechodzi wszelkie granice! Panie komisarzu, niech pan każe mu przestać!
Ale O‘Brien szybko wyrzucał z siebie.
— A ten zacny narzeczony, ten szlachetny pan Dżordż, który z takiem poświęceniem pośpieszył swej najdroższej na ratunek! Kim on jest w istocie? Cóż robił dotychczas? Hulał, grał i marnotrawił ojcowskie pieniądze! A gdy zabrakło tych pieniążków, a papa Grąż nie mógł nastarczyć wymaganiom synka, wtedy pan Dżordżo nie zawahał się przed puszczeniem czeków na znaczną sumę, z mocno wątpliwym podpisem swego ojca! Tak... tak... — popatrzył na coraz więcej zdumione i przerażone twarze obecnych. — Znajdują się te czeki u dobrego mego znajomego, niejakiego Bierkugla i jestem przekonany, że mocno zdziwi się dyrektor Grąż, ujrzawszy na nich swój podpis! A wszystko to czynił wytworny pan Dżordżo, w nadziei, że skoro panna Peggy go ujrzy, zakocha się w nim od pierwszego wejrzenia i ciśnie mu, pod stopy, miljony!
— Boże! — wyszeptał Dżordżo.
Peggy nie miała zamiaru przedłużać tej sceny... I jej niesłychaną przykrość sprawiały podobne wyznania.
— Panie komisarzu! — powtórzyła, prawie ze łzami w oczach swą prośbę. — Czyż pan nie pojmuje? Ja nie chcę słuchać tego!
Dymski, który może przez „fachową“ ciekawość dopuścił do rewelacyj awanturnika, teraz energicz[4]ulitowawszy się nad Peggy, zbliżył się do O‘Briena z groźną miną Ordecki.
— Skoro taka wasza wdzięczność za moje ostrzeżenia... — ten począł, lecz przerwał.
W tejże bowiem chwili, Dżordżo porwawszy się za głowę, z jakimś głuchym jękiem, wypadł z pokoju. Nikomu z obecnych nie przyszło na myśl zatrzymywać go.
— Oto najlepsza odpowiedź! — znów wykrzyknął O‘Brien i zaśmiał się złym śmiechem.
Krótko trwał triumf awanturnika. Dymski skinął na znajdujących się w sąsiednim gabinecie wywiadowców i rychło ci wywiedli go z pokoju, by wraz z godną towarzyszką, baronową Wenden, odprowadzić do odpowiedniego aresztu.
W salonie zaległa przykra, kamienna cisza. Podczas, gdy Dymski przeprowadził w całym lokalu szczegółową rewizję. Ordecki stał wciąż niby przykuty do miejsca, ponuro wpatrując się w podłogę. Po czole Peggy błądziła chmura zamyślenia.
Nagle odezwała się pierwsza:
— Panie Ordecki! — rzekła i zbliżywszy się doń jęła coś cicho szeptać.
Popatrzył na nią ze zdumieniem.
— Skoro pani tego sobie życzy — wymówił — spełnię jej prośbę! Tylko...
— Przekonana jestem, — zawołała — że tak będzie najlepiej!




ROZDZIAŁ XII.
Tragiczna rozmowa.

Prawie o tej porze, kiedy w mieszkaniu Wendenowej rozgrywały się tragiczne wypadki, w biurowym gabinecie Grąża miała miejsce nie mniej podniecona rozmowa, choć innego rodzaju.
Naprzeciw siebie siedzieli dyrektor i Kolbas, obaj z minami zafrasowanemi.
— Więc, na co ostatecznie, decydujesz się? — rzucił sztucznym głosem Grąż, po dłuższej chwili milczenia, bacznie obserwując twarz krewniaka.
Drżąc, z wewnętrznego podniecenia, oczekiwał odpowiedzi. Po wypadkach, jakie zaszły w czasie ostatnich dni, doskonale rozumiał, że prysły różowe marzenia o miljonach. Rozumiał, że dzięki dziwacznemu postępowaniu Peggy, nadzieje na małżeństwo rozkapryszonej dziewczyny z Dżordżem obróciły się w niwecz. Peggy nie zgodzi się nigdy zostać żoną jego syna, Ale, jeśli rozchwiał się złoty sen o fortunie i potędze, należało ratować się, za wszelką cenę. Naciągnąć na znaczną pożyczkę, czy też „wkład“ Kolbasa i przy pomocy tych pieniędzy wybrnąć ze straszliwej sytuacji. Bo, oślepiony mirażem majątku Kolbasa, który prawie uważał za swój majątek, Grąż na czas jakiś zapomniał o swych kłopotach, a obecnie te kłopoty i zawisła nad jego głową katastrofa, występowały w całej grozie. A nuż Kolbas nie da ani grosza? A nuż wykręci się z projektowanej spółki, zniechęcony niepowodzeniem projektów małżeńskich, może ostrzeżeniami Ordeckiego i powróci do Ameryki?
— Cóż postanowiłeś? — powtórzył i czuł, jak z niepokoju zamiera w nim serce. — Wszak, jeszcze kilka dni temu twierdziłeś, że „Atobud“ to znakomity interes i że chętnie ulokowałbyś w nim swoje kapitały. Wprawdzie, łączyłeś tę tranzakcję z innemi planami, lecz nie sądzę, by sprawy matrymonjalne mogły stanąć naszej spółce na przeszkodzie?
— Hm... hm... — mruknął Kolbas widocznie zmieszany, nie wiedząc na jaką zdecydować się odpowiedź.
Był mocno zrażony do poprzednich projektów. I on pojmował, że Peggy jest daleka tego, aby zgodzić się na związek małżeński z Dżordżem. Komplikowało to silnie wszelkie sprawy. Bo, o ile przedtem, pomieszczając swoje pieniądze w „Atobudzie“, tworzył podstawę dobrobytu córki w Polsce, teraz stawało się to bezcelowe, Podobnych interesów, jak „Atobud“, a może znacznie lepszych, było więcej. Na cóż wiązać się z Grążem, przy tak naprężonej sytuacji? Tembardziej, że zarowno „Atobud“, jak i Grąż, podobali mu się coraz mniej. Po bliższem przyjrzeniu się „znakomicie prosperującemu“ towarzystwu budowlanemu, wytrawnym węchem „bussinesmana“ wyczuł punkty niewyraźne. I te niedomówienia i półsłówka Ordeckiego, do którego żywił wielkie zaufanie? I te zachęty i opowiadanie Matakiewicza o niezwykłych zarobkach, podczas gdy wszelkie interesy w kraju, o zbliżonym zakresie pracy, ledwie bokami robiły, z trudem wiążąc koniec z końcem? I widoczny pośpiech i niepokój Grąża? Skoro „Atobud“ szedł świetnie, pocóż mu był spólnik? Na te wszystkie szczegóły nie zwróciłby Kolbas uwagi, gdyby Peggy zamierzała poślubić Dżordża. W obecnym jednak, stanie rzeczy, uderzały go one dziwnie.
Z drugiej zaś strony, pojmował, że po tylu pertraktacjach i rozmowach nie wypada odejść mu z niczem.
— Hm... — wymówił, po namyśle. Nie cofam tego, com oświadczył przedtem, ale obecnie, nie będę mógł włożyć do „Atobudu“ więcej, niźli sto tysięcy!
— Sto tysięcy! — wykrzyknął Grąż, a twarz jego stała się purpurowa.
Suma, zaofiarowana przez Kolbasa była znaczna, ale w porównaniu z jego majątkiem, jak i z poprzedniemi zamierzeniami, wyglądała wprost na jałmużnę. Kolbas rzucał sto tysięcy „odczepnego“ Grążowi. Niestety, nie ratowało to ani „Atobudu“, ani interesów dyrektora. By wybrnąć z okropnego położenia, potrzeba było najmniej pół miljona.
— Sto tysięcy! — powtórzył, daremnie usiłując pokryć rozczarowanie. — Sądziłem, że zadeklarujesz większy kapitał!
Kolbas rozkrzyżował ręce.
— W obecnych warunkach, naprawdę nie mogę! Nie miej do mnie żalu, ale sam wiesz, że sądziłem, iż zupełnie inaczej ułożą się nasze sprawy! Gdyby Peggy zgodziła się pozostać w Polsce... Ale teraz może zechce powracać do Stanów Zjednoczonych... Muszę się z tem liczyć i zbytnio mi angażować się nie wolno...
— Ale cóż ma małżeństwo Peggy wspólnego ze zwykłą tranzakcją handlową! — zawołał podniecony Grąż. — Jeśli zdecydowany jesteś włożyć sto tysięcy, łatwo posunąć się możesz dalej... „Atobud“ nabierze rozpędu, gdy otrzyma pół miljona...
Nieuchwytny błysk zamigotał w źrenicach Kolbasa.
— Nabierze rozpędu? — podkreślił. — Przecież, wciąż twierdziłeś, że idzie doskonale?
Grąż poczuł, że wpadł w pułapkę.
— No tak... tak... — bąknął. — Doskonale! Doskonale.. Tylko, mój drogi, aby dokonać tej rozbudowy interesu, o jakiej wspominaliśmy, należy mieć w płynnej gotówce pół miljona... Wtedy „Atobud“ stanie się wielkiem przedsiębiorstwem...
— Nic nie poradzę! — odparł chłodno. — Ofiaruję sumę, jaką jestem w stanie zaofiarować! Przypuszczam, że przy wielkim braku pieniędzy w Polsce, może ci ona być pomocną! Nie nalegaj! Więcej nie dam! My, w Ameryce, podobne sprawy przywykliśmy załatwiać krótko.
Ton Kolbasa zabrzmiał ostro i przecinał możliwość wszelkiej dalszej dyskusji.
Grąż zagryzł wargi.
— Domyśla się — przemknęło w jego głowie — że oblagowywałem go stanem interesów „Atobudu“, a naprawdę znajduję cię w ciężkiej sytuacji! Jako odszkodowanie za niedoszłe małżeństwo Peggy z Dżordżem, ciska sto tysięcy! Tylko nie domyśla się całej prawdy...
Aż krople potu wystąpiły na czoło dyrektora. Cóż mu przyjdzie z tych stu tysięcy? Nie załata niemi wszystkich dziur! Więc bankructwo, skandal, więzienie?
Ciężko odetchnął. Znikła możliwość ocalenia. Wydało mu się, że wiruje wraz z nim gabinet. Nagle, w przystępie rozpaczy powziął plan.
— Słuchaj... — począł, lecz wnet urwał, bo odpowiednie słowa nie mogły mu się przecisnąć przez gardło. Wyznać Kolbasowi wszystko? Opowiedzieć, w jakie tarapaty przez własną lekkomyślność i niefortunne spekulacje się dostał. Opowiedzieć, o zdefraudowanych kapitałach i o tem, że lada dzień wybuchnąć może awantura. A nuż zlituje się Kolbas nad krewniakiem. Wszak ma podobno, złote serce. Ulituje się i dopomoże.
Może przez wzgląd na rodzinę nie zechce dopuścić do kompromitacji. Pół miljoma, w gruncie rzeczy, nie stanowi wielkiej sumy dla Kolbasa... Ale, z drugiej strony... Jeśli Kolbas, posłyszawszy prawdę, oburzy się, rozgniewa na dobre za to, że Grąż dotychczas postępował z nim podstępnie i przedstawiał sfałszowane bilanse? Co wtedy?
— Posłuchaj... — znów jął mówić, nie wiedząc na co się zdecydować, a czując, że jego położenie z minuty na minutę staje się coraz krytyczniejsze.
Może wreszcie, wyznałby Grąż krewniakowi wszystko, pod wpływem strachu i nie mogąc nigdzie indziej szukać ratunku, gdyby w tem nie nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
Ostro zabrzmiał dzwonek u drzwi wejściowych biura, słychać było krótką rozmowę przybysza z woźnym, który drzwi otworzył i rozległy się pośpieszne kroki, kierujące się w stronę gabinetu.
— Któż taki?
Dochodziła godzina dziesiąta wieczór, a dyrektor umyślnie wybrał lokal „Atobudu“, by nikt mu nie przeszkodził w poufnej rozmowie z krewniakiem. Nawet Matakiewicza nie powiadomił o tej decydującej konferencji. Jakiż intruz mógł śpieszyć do niego o tej później porze z interesem?
Rychło otrzymał rozwiązanie zagadki. Bo, drzwi gabinetu rozwarły się z trzaskiem, a na progu ukazał się Dżordżo.
— Ty? — zawołał zdumiony, na widok syna, którego najmniej się spodziewał się ujrzeć. — Cóż cię sprowadza?
Dżordżo nie dał natychmiast odpowiedzi. Był widocznie zmieniony i blady, a włosy zazwyczaj ułożone starannie, spadały w nieładzie na zlane potem czoło. Również ubranie miał zakurzone i pomięte, jakgdyby odbył długą wędrówkę. Oczy błyszczały mu nienaturalnie.
— Dżordżo! — wymówił niespokojnie dyrektor uderzony tym widokiem. — Co ci się stało? Nieszczęście jakie? Przytrafiła ci się jaka przykrość? Nie jesteś podobny sam do siebie.
— Nic... nic... ojcze! — wyszeptał i opadł bezsilnie na najbliższe krzesło.
— Ależ on chory! — zauważył Kolbas, spoglądając ze zdziwieniem na młodego Grąża. — Musi mieć gorączkę!
Dyrektor powstał z za biurka i zbliżył się do syna.
— Mów? Co ci jest?
Wargi Dżordża poruszyły się bezsilnie i znać było, że toczy on ze sobą ciężką duchową walkę. Od chwili, gdy wypadł niczem oszalały z mieszkania Wendenowej, posłyszawszy straszliwe oskarżenie O‘Briena, biegał długo po ulicach trawiony różnemi myślami, nie wiedząc, co postanowić. Głęboki przewrót wewnętrzny jaki rozpoczął się w nim od szeregu dni pod wpływem niekłamanego uczucia dla Peggy, teraz dojrzał ostatecznie. Dość miał tego fałszu, obłudy, oszukiwania, dość dotychczasowego życia. Obecnie, dopiero pojmował, czem są porywy szlachetniejsze i pragnął stać się innym za wszelką cenę. Kosztem nawet największych poświęceń.
— Ojcze! — wybuchnął niespodziewanie. — Mylisz się! Nie jestem chory! Tu zaszło coś daleko poważniejszego!
— Coś poważniejszego? — powtórzył Grąż, nie pojmując.
Dżordżo nie mógł się już nadal powstrzymać.
— Na co — zawołał — zdadzą się te wszystkie komedje? Te udawania! Wciąganie nawet najbliższych, jak pana Kolbasa, do złych i podejrzanych interesów!
Grąż zbladł. Syn w niepojęty sposób odgadł prawdę i przychodził, aby ostatecznie go zgubić.
— Oszalałeś! — zaprotestował. — Masz gorączkę! Sam nie wiesz, co pleciesz!
— Nie oszalałem i niestety, nie mam gorączki! — tamten zaprzeczył żywo. — Byłem, niedawno, w pewnem towarzystwie — skłamał umyślnie, by nie dobijać ojca wiadomością o udziale Reny w „artystycznych zebraniach“, i sądząc, że uda się Peggy, choć tę sprawę zatuszować — i tam w straszliwy sposób otworzono mi oczy! Nie masz nic, ojcze! Jesteś bankrutem! Ten cały dobrobyt i blichtr, jaki nas otacza jest jeno mydleniem ludziom oczów! W „Atobudzie“ utonęły dawno pieniądze udziałowców, próżno szukasz kapitałów, aby wykończyć budowle i lada chwila grozi nietylko ruina, lecz i skandal...
— Boże! — jęknął Grąż, chwytając się za głowę — Kto... Kto ci to wszystko powiedział?
Stał oparty o ścianę, oddychając ciężko, jakgdyby u jego stóp rozwarła się niespodzianie przepaść. Jeżeli zamierzał niedawno sam wyznać to wszystko Kolbasowi, prawda wypłynęłaby na wierzch mniej ostro, mniej brutalnie. Poczuł się bezpowrotnie zgubiony, a bodaj po raz pierwszy w życiu doznał tak wielkiego przygnębienia, że nie miał chęci, ani dalej kłamać, ani się bronić. A ten cios, najdotkliwszy cios spotkał go z czyjej dłoni? Syna, którego ukochał nad życie i dla którego marzył o tak świetniej karjerze.
— W tych warunkach — mówił dalej w podnieceniu — wciąganie pana Kolbasa do „Atobudu“ jest nieuczciwe! Ja pierwszy nie zgodzę się na to i niechaj wie, jak się sprawa istotnie przedstawia! Ojcze! Póki czas zawróćmy ze złej drogi! Sprzedajmy wszystko, co mamy, ograniczmy się jak najbardziej, wyrzeknijmy się tego przeklętego dostatku! Może uda nam się jakoś wszystko z wierzycielami ułożyć, ja pierwszy stanę do pracy, jako prosty robotnik! Będziemy biedakami, lecz biedakami uczciwymi!...
— Za późno... — szepnął Grąż, nie odrywając rąk od czoła. — Za późno...
Twarz Kolbasa, który w milczeniu obserwował tę całą scenę, przybrała nagle surowy wyraz.
— Więc to prawda? — zapytał, podchodząc do Grąża.
Tamten tylko skinął powoli głową.
— Więc prawda! — wyrzekł. — Nie masz odwagi teraz zaprzeczyć słowom syna! A jeszcze kilkanaście minut temu zapewniałeś mnie o kwitnącym stanie interesów „Atobudu“. Twierdziłeś, że bezpiecznie mogę włożyć doń pół miljoma! Znakomite!... Obecnie dopiero, pojmuję prawdziwy sens niektórych półsłówek Ordeckiego.
— Widzisz... — jął mówić Grąż, chcąc napomknąć o niedawnym zamiarze wyznania całej prawdy krewniakowi. — Ja... ja...
— Ty sam chciałeś mi to powiedzieć? — przerwał coraz więcej oburzony Kolbas — Kiedy? A sfałszowane bilanse? A kłamstwa Matakiewicza? Czułem, że w tym „Atobudzie“, coś niedobrego się święci i dlatego nie miałem ochoty poważnie się angażować, ale żeby do tego stopnia...
Nie dodawał, iż nie spodziewał się nigdy, by Grąż był do tego stopnia przewrotny. Zaczerwieniony z gniewu, chodził wielkiemi krokami po gabinecie, podczas, gdy dyrektor bełkotał zgnębiony:
— Zrozum... zrozum...
Kolbas przystanął przed nim i energicznie potrząsnął głową.
— To rozumiem — wyrzekł — iż zastawiałeś na mnie pułapkę, z której, dzięki nieprzewidzianemu zbiegowi okoliczności, wyjść mi się udało! Wstyd! Już twój syn jest daleko uczciwszy od ciebie!
Dżordżo, tymczasem złamanym głosem szeptał:
— Ja, uczciwszy od ojca? Jestem łotrem nad łotrami! Cóż uczyniłem z mem życiem? Grałem, bawiłem się, wyrzucałem pełnemi garściami pieniądze! By nadal móc udawać pana i hulać, gotów byłem poślubić Peggy, nie wiedząc nawet jak wygląda! Garbatą i ułomną! Czyż wolno mi myśleć teraz o podniesieniu się z upadku? Za późno... za późno... Wszak posunąłem się do fałsz...
Urwał. Może nie wszystkie jego słowa, a szczególniej ostatnie, dobiegły słuchu polsko-amerykańskiego miljonera, gdyż Dżordżo wymówił je niezwykle cicho, lecz taka biła z nich rozpacz i taka serdeczna męka, że Kolbas, który w gruncie rzeczy miał dobre serce, odparł:
— Niech ci dzisiejsza rozmowa posłuży za straszliwą naukę, chłopcze! I pamiętaj! Dla kogoś kto ma silną wolę, nigdy nie bywa za późno! Wszyscyśmy zaczynali z niczego!
W gabinecie zaległa przykra, kamienna cisza. Podobną ciszę obserwować można w sądowych salach, gdy oskarżeni, którym wina została całkowicie udowodniona, oczekują w napięciu druzgoczącego wyroku.
Nie wiadomo, jak zakończyłaby się ta cała scena i co ostatecznie Kolbas oświadczyłby Grążowi, gdyby wtem nie zaszedł nieoczekiwany wypadek.
Drzwi gabinetu rozwarły się niespodzianie i weszli doń Peggy wraz z Ordeckim.
— Wy? — zawołał Kolbas, zdumiony.
W rzeczy samej, tak był przejęty toczącą się w pokoju dramatyczną rozmową, że nie posłyszał nawet zbliżających się kroków. Ordecki bowiem nie dzwonił, a otworzył drzwi biura swym kluczem i wraz z Peggy, bez uprzedniego oznajmienia, udał się natychmiast do gabinetu.
I oni przybyli wprost z mieszkania Wendenowej, domyślając się, że po wyjaśnieniach O‘Briena, pośpieszył tam Dżordżo. Ale ten, zanim zdobył się na swe tragiczne zeznanie, długo krążył po ulicach, oni zaś przyjechali bezpośrednio. Dlatego też, zaledwie kilkunastominutowa przerwa dzieliła jedno przybycie od drugiego.
— Wy? — powtórzył Kolbas, mierząc zdziwionym wzrokiem to córkę, to inżyniera.
Peggy spojrzała na wzburzoną twarz ojca, później na Grąża, który na jej widok, chcąc ukryć zmieszanie, odwrócił się i podszedł do okna, wreszcie na Dżordża. Ten siedział obecnie złamany na krześle, zakrywając twarz rękami, w jakiemś odrętwieniu, z którego nie wyrwało go nawet, nieoczekiwane pojawienie się kuzynki.
— Powiedziano mi w domu, ojcze, — wyrzekła najspokojniej, niby nic nie zaszło — że jesteś w biurze! Przyszłam więc, odwiedzić cię!
Kolbas dziwnie popatrzył na Peggy.
— Nie mam pojęcia — odparł — skąd się tu wzięłaś i czemu przybyłaś w towarzystwie inżyniera Ordeckiego! Ale rad jestem, że cię widzę! W najbliższej przyszłości powracamy do Ameryki, a dziś jeszcze przeniesiemy się od państwa Grążów do hotelu.
Uśmiech zaigrał na wargach Peggy.
— Do hotelu? Powracamy do Ameryki? Thank you very much! Dziękuję bardzo! Wcale mi się ten projekt nie podoba! Cóż takiego się stało?
— Zaszły pewne wypadki...
— Wypadki? Więc nie chcesz, papo, wejść jako wspólnik do „Atobudu“?
Miljoner rozłożył ręce.
— Niestety...
— It is a pity! Szkoda! Porzucasz taki dobry interes?
— Może! — mruknął Kolbas, nie chcąc w obecności Ordeckiego wdawać się w przykre wyjaśnienia.
Ale Peggy nagle zawoła energicznie.
— Skoro ty nie chcesz, papo, to ja wejdę w charakterze wspólniczki! Posiadam pewne kapitały po matce i nie możesz mi zabronić, żebym niemi dobrowolnie rozporządzała! Wszak, potrzeba pół miljona? Mogę, zdaje się, dysponować podobną sumą?
Kolbas przywykł do różnych kaprysów córki i rzadko kiedy przeciwstawiał się im. Tym razem, jednak z gniewem rzucił:
— Oszalałaś?
— Wcale nie oszalałam! Przecież „Atobud“ przedstawia bardzo poważne widoki rozwoju? Prawda, panie inżynierze?
Spojrzała wprost w oczy Ordeckiemu, a Grąż, który odwrócony plecami, przysłuchiwał się tej całej rozmowie, również dochodził do przekonania, że Peggy uległa niespodziewanemu atakowi obłędu. Z jej to głównie przyczyny nie doszedł do skutku znakomicie obmyślany „plan“, dzięki jej dziwacznemu postępowaniu z Dżordżem, cała sprawa zakończyła się skandalem i niemiłemi rewelacjami. A obecnie, gdy prawda wypłynęła na wierzch, gdy groziła ruiną, a może więzieniem, przybywała, by drwić jeszcze z niego i proponować rzekome uczestnictwo w „Atobudzie“. Ordecki zaś miał być tym, który wyrażał opinję. Cóż mógł powiedzieć Ordecki? O ile przedtem, liczył się jeszcze Grąż, że Kolbas, ulituje się nad nim, zatuszuje całą historję, o tyle obecnie lękał się, że inżynier, powiadomiony o wszystkiem, zgubi go bezpowrotnie, podając kompromitujące szczegóły do wiadomości publicznej.
Z natężeniem też oczekiwał na odpowiedź, a słowa, jakie usłyszał, napełniły go zdumieniem.
— Cóż! — rzekł Ordecki — Stale twierdziłem, że „Atobud“ jest dobrem przedsiębiorstwem i gdyby znalazły się pieniądze, potrzebne na wykończenie budowli, w przyszłości mogłoby dawać znaczne dochody! Tylko...
Grąż odetchnął głęboko. Więc Ordecki nie zamierzał go zgubić? Nic już teraz nie pojmował. Ale, co znaczyło jego zastrzeżenie.
— Tylko — mówił dalej inżynier — należy kierownictwo interesu powierzyć komuś innemu! Dyrektor Grąż jest zbyt przepracowany... Może, dzięki temu, naraził ostatnio „Atobud“ na straty!... Gdyby ktoś inny stanął na czele firmy, wkładając jednocześnie sumę wymienioną przez pannę Kolbasównę, mam wrażenie, że „Atobud“ wybrnąłby ze swoich kłopotów.
Oczy dyrektora rozszerzyły się niepomiernie, a twarz z kredowej stała się purpurowa. Powoli stawało mu się jasne... Sprawy niesposób było załatwić delikatniej.
Tymczasem Dżordżo, niby tknięty prądem elektrycznym, nagle oderwał ręce od twarzy i porwał się ze swego miejsca.
— Peggy? — zawołał. — Ty... ty... po tem wszystkiem?...
— Cicho, Dżordżo! — rzekła szybko, pragnąc ukryć przed ojcem sceny, jakie się odbyły w mieszkaniu Wendenowej, bo zapewniwszy sobie milczenie Dymskiego, sądziła, że udział Reny w „artystycznych zebraniach“ uda się zatuszować. — Cicho! Dziś są takie czasy, że kobiety decydują o interesach, a mężczyźni winni ich słuchać!
Zrozumiał — i powoli wyszeptał:
— Ty... naprawdę... jesteś aniołem!
Również i Kolbas, który wciąż z pod oka obserwował swą córkę, pojął, że wie ona daleko więcej, niźli chce powiedzieć i zarówno ona, jak i Ordecki są wtajemniczeni we wszystko, a tylko z jakichś niezrozumiałych względów pragną ratować „Atobud“ i Grążów. Choć ździwiło go to nieco, gdyż w dotychczasowem postępowaniu Peggy nie zdradzała zbytniego sentymentu ani dla swych krewnych, ani dla Dżordża, nie śmiał jej oponować, przywykły stale ustępować córce we wszystkiem, mając do niej całkowite zaufanie. Zresztą, słowa Ordeckiego były najlepszem zapewnieniem, że Peggy nie działa lekkomyślnie.
— Skoro sobie tego życzysz — oświadczył — nie będę się sprzeciwiał! Pozostaniemy w Polsce i włożę swoje kapitały do „Atobudu“! Ale pod warunkiem, że kierować będzie pan Ordecki!
Podbiegła do ojca i ucałowała go serdecznie w oba policzki.
Tymczasem dyrektor, jakby ocknął się z przygnębienia. Czuł, że jest uratowany — on i cała rodzina. Aczkolwiek, ratunek ten odbył się nie tak, jak poprzednio sobie ułożył, bo i kosztem ambicji i kosztem utraty stanowiska — nie czuł teraz o to żalu. W jego duszy, pod wpływem głębokiego wstrząsu budziły się uczucia lepsze, poczynał pojmować, że przyjaźń i szacunek ludzki czasem więcej znaczy, niźli nieuczciwą drogą zdobyte miljony. Stał się starym Grążem, który przed wielu laty, potrafił ciężką pracą własnych rąk zarabiać na kawałek chleba.
— Janku! — rzekł, szczerze przejęty, nieco drżącym głosem, podchodząc do Kolbasa. — Czasem w milczeniu kryje się więcej, niż w najbardziej wymownych słowach! Czy zechcesz podać mi rękę? Ja również potrafię, choć stary już jestem, zacząć życie na nowo!
Kolbas popatrzył mu prosto w oczy i zawahał się chwilę. Ale we wzroku Grąża musiał przeczytać coś takiego, co napełniło go otuchą.
— W każdym wieku leży w naszej mocy uczynić życie dobrem i pożytecznem, lub też złem i bezowocnem! — odparł i pochwyciwszy dłoń Grąża, uścisnął ją mocno.
Grąż, zkolei, powoli zbliżył się do Ordeckiego. Rozumiał, że jemu w znacznej mierze zawdzięcza swe ocalenie.
— Nie wiem, jak mam panu dziękować! — wymówił. — Nigdy nie miał pan do mnie przekonania, lecz może w najbliższej przyszłości zmieni pan zdanie!
Ordecki, ledwie ukrywając przymus, dotknął ręki Grąża.
— Nie uczyniłem tego, właściwie, dla pana! — mruknął. — Raczej dla panny Peggy... i Reny...
Choć zdanie brzmiało trochę zagadkowo, nie miał czasu dyrektor nad niem się zastanawiać, bo w tejże chwili Peggy zawołała z triumfem:
— Więc skoro wszystko ułożyło się pomyślnie, możemy zmienić temat! Muszę zakomunikować niezwykle ważną wiadomość! Inżynierowi Ordeckiemu udało się pochwycić moralnego sprawcę śmierci jego żony! Jest to łotr nad łotrami i znajduje się już w więzieniu!
— Któż, taki? — zawołali jednocześnie Grąż i Kolbas.
— Nasz wspólny znajomy! „Hrabia“ O‘Brien! Mam wrażenie, że i ja przyczyniłam się nieco do jego zdemaskowania!
— Ach!
Choć Grąż był rad, że wykryty został prawdziwy winowajca, mimowoli pochylił czoła. Niemiłem echem odbiły się w jego duszy stare wspomnienia. Czyż i w tej sprawie nie zawinił ciężko wobec Ordeckiego, człowieka, który mu się taką szlachetnością odpłacał?
Rumieniec wstydu oblał policzki dyrektora i nie śmiał podnieść oczów na inżyniera. Jednocześnie jednak poczynał pojmować pobudki, kierujące czynami Peggy, które dotychczas wydawały mu się niezrozumiałe...

Nieco później, kiedy Dżordżo pozostał sam na sam z kuzynką, wprost zapytał:
— Peggy! Odpowiedz mi szczerze, co skłoniło cię do tego, abyś w podobny sposób postąpiła?
Jęła się śmiać.
— Stupid boy! Ach, ty głupi chłopcze!
— Nie rozumiem! — mówił dalej. — Właściwie, po tem, co zaszło, nie powinnaś nawet spojrzeć na mnie!
Nagle spoważniała.
— Czyż nie domyśliłeś się — filuterne błyski przemknęły w jej źrenicach — że to, coś przyjmował za ekscentryczne wybryki rozkapryszonej, bogatej panny było jeno próbą? Że jadąc do Polski zdążyłam zebrać najdokładniejsze wiadomości o twoich przyzwyczajeniach i charakterze? Że wiedziałam, iż pan Dżordżo lubi hulać i marnować pieniądze. I nie zwiodły mnie, wygłaszane przez ciebie hasła o cnocie i skromnym trybie życia! Że przypuszczałam, iż toniesz po uszy w długach, a ratować się pragniesz bogatym ożenkiem! Toć nawet „rewelacja“ tego łajdaka O‘Briena o czeku — przepraszam, że o niemiłej historji wspominam — nie była dla mnie niespodzianką! Przygotowana byłam na to... Więcej powiem ci jeszcze. Ten nieszczęsny czek, od wczoraj, znajduje się w mojem posiadaniu...
— Niemożebne! — zawołał, zdumiony.
— Tak! — wyjaśniła. — Bo zacny pan Bierkugel, który łączy swój zawód lichwiarza z procederem szantażysty, zwrócił się do mnie wczoraj bezpośrednio, dając do zrozumienia, choć nie upłynął termin, że posiada twój „niezbyt wyraźny“ czek i zapytuje, czy prawdą jest, że zamierzam wyjść za ciebie, zamąż...
— A to łotr! — zawołał.
— Wnet zrozumiałam, o co chodzi! A ponieważ posiadam kilka tysięcy dolarów oszczędności, wykupiłam czek, bez wahania! Nie obawiaj się więc, Dżordżo! Żadna przykrość ci nie grozi!
— Peggy... Peggy... — bełkotał.
Ona uśmiechała się coraz bardziej zagadkowo.
— Zapewne zaciekawia cię — jęła mówić dalej — czemu w ten sposób postąpiłam! Och, nie sądź, bynajmniej, że uczyniłeś na mnie piorunujące wrażenie i jesteś moją pierwszą i wielką miłością! — tu jej policzki rozczerwieniły się nieco — My first and dear love! Tylko... Stale marzyłam, aby osiąść w Polsce, a gdy ojciec jął napomykać o tobie, w mojej główce ułożył pewien obraz przyszłego szczęścia! Niestety, później napływać zaczęły niepochlebne wiadomości i zrodziło się rozczarowanie... Ale, poznawszy cię osobiście, nabrałam przekonania, że gorszą urobiono ci opinję, niźli jest w istocie. Umyślnie draźniłam twą zazdrość O‘Brienem i stwierdziłam, że posiadasz odwagę i ambicję! Grunt więc dobry, lecz spaczony przez rożne naleciałości i wychowanie! Ale, gdyby zeskrobać tę powłokę złotego młodzieńca, mógłby być jeszcze z ciebie człowiek, Dżordżo...
Przerwał gwałtownie.
— Uwierz, uwierz, Peggy, — wyrzucał z siebie szczerą spowiedź — że odkąd cię poznałem, nastąpił we mnie dziwny przewrót! Pokochałem cię pierwszą prawdziwą, czystą miłością, a jednocześnie pojąłem, że jestem ciebie niegodny! Nie, mnie nie obchodziły twoje miljony, pragnąłem jedynie twojej miłości! A jak mi wstyd było, żem ongi polował na twój majątek! Mojem sercem targał gniew i rozpacz, kiedy czule przemawiałaś do O‘Briena, a jednocześnie powtarzałem sobie w duchu, że zasłużona spotyka mnie kara! Gardziłem sam sobą, gardziłem swem dotychczasowem życiem, marzyłem, by stać się człowiekiem mocnym, prawdziwym twoim towarzyszem! Ale, przeszłość wlokła się za mną! Wreszcie powiedziałem sobie, niech się dzieje co chce, byle skończyć z tem bagnem... Przygotowany byłem na najgorsze, nawet na więzienie, bo każdy musi ponieść karę za popełnione winy! Tyś ocaliła mnie, w sposób więcej niż szlachetny! Sam nie wiem, czy ci mam dziękować, czy się tego wstydzić! Ale, postępowanie twoje, mimo wszystko, świadczy, że żywisz dla mnie jakieś cieplejsze uczucie! Nie odtrącaj mnie, Peggy! Czy i nadal... no choćby... tylko na twoją przyjaźń mogę liczyć?
Teraz jej twarzyczka przybrała wyraz prawie surowy.
— Nie sądź, — odrzekła — iż cała ta historja jest powtórzeniem jakiegoś sensacyjnego filmu! Bohaterka wyciąga bohatera z trzęsawiska, w którem grzązł dotychczas, by przejść do porządku dziennego nad wszystkiem, co się działo poprzednio, wyjść za niego za mąż i osypywać go złotem! Twardą pracą musisz odkupić twoje lekkomyślności i nie zapominaj, że jesteś moim dłużnikiem!
— Nie lękam się najcięższej pracy!
— Jeśli zgodzisz się zacząć od początku, jeśli przyjmiesz choć najskromniejszą posadę w biurze, pod twardą ręką Ordeckiego, zmienię o tobie zdanie. Pracuj i postępuj tak, jak pracował i postępował mój ojciec!
— Nie cofnę się przed niczem! — zawołał ze szczerem przekonaniem. — A z moich zarobków będę spłacał dług, który tak wspaniałomyślnie za mnie pokryłaś.
— Słowa — wyrzekła — nic nie znaczą, jeśli nie są poparte czynem! Daj dowód, żeś się zmienił! A o ile — tu nagle głos Peggy stał się dziwnie miękki i ciepły — przerodzisz się z Dżordża na energicznego, stanowczego pana Jerzego... Ja... ja... zaczekam na ciebie...
— Jesteś aniołem! — wyszeptał.
Przypadł do niej, pochwycił drobną rączkę i jął osypywać ją pocałunkami. Nie broniła mu tego wcale.




Zakończenie.

Śmierć Lili Ordeckiej została całkowicie pomszczona, ale sprawa, dzięki nieprzewidzianym wypadkom, jakie zaszły, nie nabrała rozgłosu, ku wielkiemu zadowoleniu wplątanych w nią osób. O‘Brien bowiem, przeciwko któremu napływały coraz bardziej obciążające dowody, pojmując, że nie wykręci się z dłoni surowej sprawiedliwości, odebrał sobie życie w więzieniu, zażywszy trucizny, którą zdołał w czasie aresztowania ukryć w zręczny sposób. „Baronowa“ von Wenden, niezwykle do awanturnika przywiązana, na tę wieść dostała pomieszania zmysłów i do dziś przebywa w zakładzie dla obłąkanych, gdzie w siwowłosej i budzącej grozę furjatce, nie rozpoznałby nikt pięknej ongi i wytwornej kobiety.
Uniknęli oni tedy kary ludzkiej — lecz nie uniknęli kary losu.
Co zaś tyczy się rodziny Grążów, to zastosowaćby się dało tu powiedzenie Seneki: często z klęsk rośnie pożytek, a upadek toruje drogę do odrodzenia.
Stary Grąż, choć dla oka ludzkiego nadal, na czas jakiś pozostał dyrektorem „Atobudu“, znalazł się w całkowitej zależności od Ordeckiego. Rzadko odwiedza on nawet biuro — z którego Matakiewicz dostał dymisję — natomiast pracuje w domu, kreśląc kosztorysy i starając się stać użyteczny ma swój sposób. „Atobudem“ zarządza całkowicie Kolbas z Ordeckim, ku wielkiemu zadowoleniu udziałowców i przedsiębiorstwo rozwija się doskonale.
Dżordżo, pardon, obecnie pan Jerzy, zajmuje w „Atobudzie“ skromną posadę i pracuje z niezwykłą gorliwością. Co miesiąc przynosi on należną ratę długu Peggy i z radością otrzymuje od niej odpowiednie pokwitowanie. Podobno, Peggy, zważając na tę istotną zmianę, jąka zaszła w kuzynie, gotowa jest nawet skrócić czas próby...
Jedna pani Małgorzata, nie podejrzewa nawet tragedji, jaka się rozegrała. Ale cieszy się bardzo z tego, że mąż i syn, poza zajęciami obowiązkowemi, cały czas przepędza w domu.
A Rena?
Rena powoli przyszła do siebie po straszliwych wypadkach. Szczególniej pocieszyła ją wiadomość, iż nie stoczyła się tak nisko, jak to w nią wmawiano i że wstrętne odbitki były tylko sprytnym fotomontażem.
Jednak potężny moralny wstrząs i na niej wywarł wielką zmianę. Przerodziła się kompletnie, a ze znudzonej i rozkapryszonej żądnej wrażeń niezwykłych, światowej panny stała się miłą i szlachetną dziewczyną.
Ku ogólnemu zdumieniu, odwiedza ją często Ordecki, a stary Grąż zachodzi w głowę, jaka to tajemnicza nić może łączyć stale poważnego inżyniera z jego córką.
Co dziwniejsze jeszcze, że gdy znajomi zapytują Ordeckiego, czy nie zamierza się żenić — ten sensat czerwieni się i bąka coś niezrozumiałego...

KONIEC.



  1. Przypis własny Wikiźródeł Drugi rozdział o tym samym numerze
  2. Przypis własny Wikiźródeł W tekście oryginalnym pominięte oznaczenie rozdziału.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak zakończenia akapitu, który ponadto - jak się wydaje - nie należy do tego rozdziału.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Prawdopodobnie brak fragmentu tekstu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.