Salon baronowej Wiery/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Salon baronowej Wiery
Rozdział „Artystyczny wieczór“
Wydawca Tow. Wyd. „Prasa Współczesna“ s. o. o.
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.[1]
„Artystyczny wieczór“.

Nazajutrz, choć cudowna pogoda panowała na dworze i potoki słońca zalewały apartament Grąża, a poustawiane w licznych wazonach bukiety bzu nadawały mu radosny charakter — ponuro tam jakoś było i smutno.
Dyrektor znikł od rana, Kolbas wyszedł również dokądciś za swojemi, a Dżordżo, jakby nie chcąc się narzucać Peggy, nie pokazywał się ani w jej pokoju, ani siostry.
Tylko pani Małgorzata snuła się po mieszkaniu i ciężko wzdychała. Nic nie orjentując się w sytuacji, a przypisując dziwny nastrój, panujący w domu kuchennym niedokładnościom, powtarzała raz po raz:
— Czyżby nie smakowała im zupa? Lub pieczeń? Przecież przyrządzałam ją sama!
Bodaj największe przygnębienie widać było na twarzy Reny. Była ona do tego stopnia zdenerwowana, że zapanować nad sobą nie mogła nawet na tyle, by na zewnątrz okazywać jaki taki spokój.
Wreszcie, nie wytrzymała i nie pożegnawszy się z nikim, wybiegła z mieszkania.
— Uf! — westchnienie ulgi wyrwało się z jej piersi.
Ech, jak ciążyły teraz banalne rozmowy, jak pragnęła przebywać zdala od ludzi i móc skupić swe myśli!
Pośpiesznie dążyła przed siebie, nie zważając ani na mijających ją przechodniów, ani na ruch uliczny. Wreszcie, sama nie wiedząc kiedy dotarła do Łazienek i skręciła w boczną aleję.
Usiadła, w cieniu drzew, na jednej z pustych ławek.
Dokoła świeża zieloność trawy głosiła wiosnę, kasztany rozpościerały swe liście, czeremchy syciły powietrze swą wonią, a na klombach mnożyły się błękitne plamki sasanek, białe pierwiosnki i żółte płomyki kaczeńców, a potoki majowego słońca prażyły rozkosznie park, roztaczając wszędzie jakąś pełną lenistwa i spokoju atmosferę.
Lecz choć Rena zatopiła się śród tej ciszy, niosącej ukojenie najbardziej nawet potarganym nerwom, w żaden sposób odzyskać nie mogła upragnionej równowagi ducha.
— Co dalej? — Niespokojne myśli krążyły w jej głowie — Co dalej?
Za kilka godzin miała się udać wraz z Peggy na fatalne spotkanie. Już nie o jej osobę chodziło, bo szantażyści prawdopodobnie, zrezygnowali z dalszych, co do niej zamiarów. Lecz, czyż ma patrzeć obojętnie, jak kuzynka pędzi do zguby? Czyż nie współdziałała ona w tej zgubie, milcząco? Peggy jest tak rozkapryszona, że chwilami staje się draźniąca, ale, czy mimo wszystko nie należałoby jej ocalić?
Ocalić? W jaki sposób? Za cenę własnej kompromitacji i hańby!
Jakiś cichy jęk wyrwał się z piersi Reny i mocno ścisnęła palcami czoło. Wyznać kuzynce prawdę? Opowiedzieć, jak z nią postąpiono, w jaką Peggy wciągają pułapkę? Jak przyjmie Peggy podobne wyznanie, a co później powie ojciec, gdy O‘Brien nadeśle mu przez zemstę potworne fotografje?
— Straszne! Straszne... — wybiegł cichy szept z ust zrozpaczonej dziewczyny.
Teraz, zazdrościła prawie Lili Ordeckiej, która prawdopodobnie w zbliżonej sytuacji się znalazła, iż miała odwagę z okropnego położenia uciec w objęcia śmierci. Myślała, czy nie najmądrzejszem było takie wyjście i zagłębiała się coraz więcej w ponurą zadumę, gdy w tem, tuż nad nią rozległ się głos.
— Przepraszam, panią...
Drgnęła. A kiedy ujrzała tego, który do niej przemówił, jej policzki oczerwieniały gwałtownie. Stał przy niej Ordecki, z twarzą, jak zazwyczaj poważną i dziwnie spoglądał na Renę.
— Pan?
— Przepraszam, iż ośmielam się panią niepokoić — wyrzekł, siadając, bez zaproszenia, obok na ławce — Ale, błąkałem się samotnie po Łazienkach i zdala zobaczyłem panią! Dziś, właśnie, upływa dwa miesiące od śmierci biednej Lili! Zbyt byłem zdenerwowany, aby pójść do biura!
— Tak! — wymówiła cicho — Dwa miesiące...
Zaległa między niemi jakaś pełna niedomówień cisza... Rena nie patrzyła na Ordeckiego, on zaś niby wahał się, czy ma wyrzucić z siebie, to co mu ciążyło na sercu.
Wreszcie, nie wytrzymał.
— Panno Reno! — wypalił — Choć, właściwie nie znamy się wcale i nawet nie byłem oficjalnie pani przedstawiony, od ostatniego spotkania, sam nie wiem czemu, wydaje mi się, że jakaś bardzo bliska nić nas łączy. Stale pragnąłem szczerze porozmawiać z panią, lecz ze zrozumiałych względów nie mogłem przybyć do niej w odwiedziny, a inna nie nasuwała się sposobność. To też dziś niezwykle rad jestem, że los nas przypadkowo zetknął!
— Ależ i ja, wtedy biegłam do ciebie! — mało nie wyrwał się okrzyk Renie — Biegłam, by opowiedzieć szczerze wszystko, bo ty jeden mógłbyś mi służyć dobrą radą i ocalić! Ale, niestety, ojciec znajdował się w biurze! Zabrakło mi odwagi i musiałam się cofnąć!
Jednak i obecnie te słowa nie mogły się przecisnąć jej przez usta. Wykrętnie odrzekła, siląc się na zewnętrzny spokój.
— Wspomina pan, o tem naszem spotkaniu na ulicy, kiedy podszedł pan do mnie niespodziewanie, a ja rozpłakałam się i plotłam zdania bez związku? Byłam, w rzeczy samej, wyjątkowo zdenerwowana! Lecz, proszę nie przypisywać temu memu zachowaniu się jakiegoś ukrytego znaczenia! Ot, taki głupi wybryk...
Spojrzał na nią poważnie.
— Przychodzę do pani — rzekł — jako przyjaciel, a nie wróg i nie powoduje mną czcza ciekawość. Zastałem panią wzburzoną i zapłakaną przed kamienicą, w której zamieszkuje niejaka baronowa Wendenowa!
Nie mogła powstrzymać odruchu wstrętu, na wspomnienie o tem nazwisku.
— Wie pani — mówił dalej, wpijając się w Renę wzrokiem — w jakich okolicznościach odebrała sobie życie moja nieszczęsna żona! Wszystkie poszlaki wskazują na to, że w tę sprawę była zamieszana owa przeklęta kobieta! Umie ona, jednak, tak znakomicie zacierać ślady za sobą, że nic jej na pozór, zarzucić nie można! Otóż kiedy ujrzałem panią, przed tym domem, w podobnym stanie, uderzyło mnie jakieś nieokreślone przeczucie, które obecnie zamienia się w pewność! Pani jest również jedną z jej ofiar i jak ongi szamotała się biedaczka Lili...
— Ja.. ja.. — ledwie poruszyły się wargi Reny i doznała uczucia, że ktoś pochwycił ją za serce i mocno je ścisnął.
— Tak, pani! — nalegał Ordecki — szczerość leży w naszym obopólnym interesie! Pani mogłaby mi dopomóc, a ja ocalić ją!
Rena słabo zaprotestowała.
— Naprawdę... Nie wiem, skąd te wnioski.. Jest pan na fałszywym tropie...
Ale jej słowa nie wprowadziły go w błąd.
— Panno Reno! — wymówił poważnie — Poco ta komedja. Toć z całego zachowania się pani, odgadnąć łatwo, w jak ciężkiem położeniu się znajduje i daremnie szuka wyjścia! Czemuż podobny brak zaufania? Obawia się pani kompromitacji? Przysięgam, że postaram się uczynić, co tylko możliwe, aby winni ponieśli karę, a w całej tej sprawie nie wypłynęło jej nazwisko...
Milczała, dręczona najsprzeczniejszemi myślami, a wzrok jej błądził machinalnie po zalanych słońcem drzewach i trawnikach.
— Panno Reno! — powtórzył — Wszak jestem chyba przyzwoitym człowiekiem i zawierzyć mi wolno!
Taka dobroć i tyle serdecznego ciepła biło z jego słów, że Rena poczuła się do głębi poruszona. W jej duchowej rozterce, wydawał się on jej teraz niezwykle bliski, wydawał się wybawicielem, przed którym ze wszystkiego można się zwierzyć. I choć nadal, wstyd skuwał jej usta, sama nie wiedziała kiedy z piersi wydarł się okrzyk:
— Ta, Wendenowa, to potwór! A on... Ten, O‘Brien po stokroć gorszy!
O‘Brien — podkreślił, z zawziętym błyskiem w oczach, jakby na wieki w pamięć wbijając sobie to nazwisko. — Tak się nazywa jej wspólnik!
To on jest tym łotrem nad łotrami?
— Tak, tak! — mówiła teraz szybko, niczem w gorączce — Wciąga do tej spelunki kobiety, aby je zgubić... Pańską żonę... mnie... Peggy...
Pannę Peggy? Pani kuzynkę?...
— Moją kuzynkę! Nęcą go jej miljony...
I jakby zreflektowawszy się, że powiedziała zawiele, nagle porwała się z ławki. Cień przerażenia przebiegł po jej twarzyczce.
— Pocóż ja to panu wyznałam!
Starał się ją uspokoić.
— Zapewniam, że nie skompromituję pani, ani panny Peggy...
W niej zrodził się nowy przypływ buntu.
— Dziś... dziś... o ósmej... nas tam wciągają. O ósmej... Łotry...
Odwróciła się raptownie i nie żegnając się nawet z Ordeckim, uciekła.
— O ósmej — powtórzył, patrząc w ślad za Reną, znikającą śród drzew cienistej alei. — Czyżbym znalazł się nareszcie, u celu swoich poszukiwań i wybiła godzina zemsty... Może... może...
A później dodał.
— Szczerze mi żal, tej Reny! W jaki sposób zdołali ją omotać? Pewnie, w taki sam, jak i moją Lili!
Biedna dziewczyna! Bo, w gruncie musi to być bardzo poczciwe stworzenie i dzielna wyrosłaby z niej kobieta, gdyby nie była Grąża!
Powstał z miejsca. Należało wszak, co rychlej zawiadomić komisarza Dymskiego.

O ósmej, jak zostało umówione, oczekiwał O‘Brien w jakimś prywatnym samochodzie na swe ofiary i powiózł je do mieszkania Wendenowej.
Zarówno Peggy, jak i Rena, bez przeszkód wyślizgnęły się z domu i ich ucieczki nie zauważył nawet Dżordżo. Peggy była w znakomitym humorze, dowcipkowała i śmiała się. Rena natomiast, znajdowała się w stanie napół przytomnym.
Teraz żałowała dopiero swej niespodziewanej szczerości z Ordeckim. Toć jeśli Ordecki przybędzie wraz z policją i przyłapie tę całą bandę, muszą wyjść na jaw szczegóły jej poprzednich bytności u Wendenowej.
A wtedy? Czy uda się zatuszować skandal, czy też jednakowo będzie zgubiona?
Sama nie wiedziała, kiedy znaleźli się na ulicy Szopena. O‘Brien pomógł im wysiąść z auta, a poświęciwszy całą swą uwagę Peggy, mało przejmował się zamyśleniem i niezwykłem zachowaniem się Reny. Szybko podążali na górę. O‘Brien zadzwonił w specjalny sposób.
— Dostajemy się tu — objaśniał Peggy, z uśmiechem — niczem spiskowcy! Ale, trzeba zachować ostrożności ze zrozumiałych względów!
— Naturalnie! Świetnie! — zawołała kapryśna panna, którą teraz zachwycało wszystko.
Wpuściła ich po chwili służąca, zapytawszy uprzednio dla niepoznaki O‘Briena o hasło, jakgdyby widzieli się po raz pierwszy.
— Wiera! — rzucił krótkie słowo, a gdy znaleźli się wewnątrz apartamentu, dodał — Rozwarły się przed nami wrota Sezamu! Zechcą panie wejść do tego pokoju — wskazał ręką w kierunku małego gabineciku — przebrać się! Subretka doręczy im płaszcze i maski! — Ja uczynię to samo...
— Płaszcze i maski? — powtórzyła ze zdziwieniem Peggy — Po co?
— Taki już tu zwyczaj! — ze śmiechem odrzekł O‘Brien, — aby uczestnicy „artystycznych“ zebrań nie mogli się poznawać wzajemnie.
Peggy wraz z Reną weszły do małego gabineciku, który leżał naprzeciw wschodniego budynku, w którym Wendenowa podejmowała zazwyczaj swych gości. Prędko przy pomocy subretki, zarzuciły długie jedwabne czarne płaszcze na swe sukienki, a twarze zakryły maseczkami.
— No! Nikt się nie domyśli kim jesteśmy — wołała rozbawiona Peggy.
Wkrótce rozległo się stukanie do drzwi pokoju i na progu ukazał się O‘Brien. I on był w płaszczu i w masce, a z poza jej otworów gorzały tylko wyrazem zadowolenia i triumfu, oczy.
— Chodźmy!
Ruszyli. Choć Rena doskonale znała apartament i niestety, asystowała już podobnej „uczcie“, jaka miała się odbyć dzisiejszego wieczoru, zdziwiły ją dwie rzeczy. Przedewszystkiem, nieobecność Wendenowej, która zazwyczaj już na progu, wraz ze służącą, spotykała swych gości, a na wstępie czyniła honory domu — a następnie jakiś zmieniony wygląd pokoju.
Czyż to było możebne? Czyżby to mieszkanie było większe, niźli jej poprzednio się wydawało? Bo O‘Brien nie prowadził Peggy i Reny ani do wschodniego gabinetu, w którym zazwyczaj miały miejsce podobne „zebrania“, ani do salonu, znajdującego się za tym gabinetem, lecz skierował się w stronę jadalni, a później, przez jakieś wąskie przejście, wpuścił je do sporego pokoju. Naogół w apartamencie Wendenowej światła zostały tak przyciemnione, te trudno nawet było się zorjentować, co to za przejście, czy jakiś korytarz, czy też tylko drzwi.
— Ot, tu! — wskazał.
Pokój, w jakim się znaleźli był sporych rozmiarów i urządzony we wschodnim guście, podobnie do gabineciku Wendenowej. Oświetlała go zgóry mdłem światłem tylko różowa ampla, tak że szczegóły urządzenia i obecni tonęli napół w mroku.
Podłoga została wyłożona puszystym smyrneńskim dywanem, a wzdłuż ścian biegły niskie, miękkie, szerokie i wygodne otomany, zasłane wschodniemi kobiercami. Środek pokoju był pusty, jakby przeznaczony dla tańców, lub też przedstawienia, a w czterech jego rogach, stały wysokie srebrne trójnogi, a na nich misy, z ledwie dymiącemi się kadzidłami.
W pokoju znajdowało się kilkanaście osób, siedzących tu i owdzie na kanapach. Dzięki, jednak panującemu tam półmrokowi, oraz maskom i płaszczom, trudno było nietylko, choćby w przybliżeniu określić ich wygląd zewnętrzny, ale nawet powiedzieć czy są to mężczyźni, czy kobiety.
— Znakomicie zachowana dyskrecja! — mruknęła Peggy, z niezdrową ciekawością, rozglądając się dokoła — A mysterious! All right!
Siadła swobodnie na otomanie, a Rena, która na swe nieszczęście już przedtem uczestniczyła w podobnych zebraniach zajęła obok kuzynki miejsce. Z drugiej strony Peggy, znalazł się O‘Brien, odgrywający nadal z całą bezczelnością, rolę przypadkowego, a żądnego emocjonujących wrażeń widza.
— Co to wszystko ma znaczyć? — padło z ust córki Kolbasa, przyciszone, niecierpliwe zapytanie — Przedstawienie? Kiedyż ono się zacznie?
— Sądzę, niedługo! — odparł swobodnym tonem awanturnik — Do takich „uroczystości“ dopuszczają najwyżej kilkanaście osób! Mam wrażenie, że jesteśmy w komplecie!
Istotnie, jakgdyby tylko na nich oczekiwano, niespodzianie rozległy się dźwięki ukrytej muzyki. Ktoś w przyległym pokoju jął grać tęskne, powolne tango na fortepianie, a wtórował mu przytłumiony głos skrzypiec.
— Nareszcie...
Z za niewidocznej kotary, wsunęła się do pokoju tancerka. Była całkowicie naga i świetnie zbudowana, a jej biodra okalała jeno złota przepaska. Jęła się snuć powoli, na wolnej przestrzeni, zasłanej puszystym dywanem, wykonywując jakiś lubieżny taniec. Choć zarówno jej strój, jak i taniec były wysoce ryzykowne, nie było w nim nic niezwykłego, a Peggy przyzwyczajona do oglądania różnych obnażonych girlasów po amerykańskich teatrzykach, wykrzyknęła ze zdumieniem:
— To mają być te niezwykłe wrażenia! Jakaś dziewczyna popisuje się swem nagiem ciałem! Bodaj, to samo ujrzeć można w pierwszym lepszym kabarecie! Gdzież te emocje, panie O‘Brien?
— Proszę chwilę zaczekać spokojnie! — odrzekł i wydało się Renie, że z jego oczów padł ironiczny błysk.
W rzeczy samej, gdy muzyka cichła i tancerka już kończyła swój popis, nagle do pokoju wpadły jakieś dziewczęta, które zaczęły roznosić czarki z jakimś ciemno-czerwonym płynem, stawiając je na stolikach, stojących przed otomanami, a zebrani chwytali je z radością. Podeszły również do Peggy, Reny i O‘Briena i postawiły przed niemi trzy spore kubki.
— Cóż to jest? — zapytała Peggy, z ciekawością spoglądając na ciemno-czerwonawy trunek, znajdujący się w czarze, gdy odeszły te osobliwe służące, czy też gospodynie — Wino?
— Nektar rozkoszy! — szepnął O‘Brien — Trunek z haszyszem! Świat po nim, zamienia się w eden! Chciała pani mocnych wrażeń, ten napój dostarczy ich poddostatkiem! Mniemam, że w ostatniej sekundzie nie przestraszy się pani, ani nie cofnie!
— Ja miałabym się przestraszyć! — wyzywający okrzyk padł z ust Peggy.
Podniosła czarę z trunkiem do ust. Rena, która znakomicie znała oszałamiające działanie narkotyku, zawołała gwałtownie:
— Nie pij!
Podniesiona ręka kuzynki, przystanęła w pół drogi. O‘Brien zerknął na Renę z widocznym gniewem.
— Czemuż nie miałabym wypić? — zapytała Peggy, wskazując oczami na obecnych, którzy z widoczną chciwością sączyli groźny trunek — Wszak wszyscy to robią i nie obawiają się złych skutków! Parę godzin zapomnienia! Prawda? Zresztą, nie sądzę, by taki dżentelmen, jak pan O‘Brien, mógł nas narazić na najmniejsze przykrości.
— Kiedy... kiedy... — jęła bąkać Rena, nie mogąc się zdobyć na ostateczny wybuch, bo oczy O‘Briena przykuły ją prawie do miejsca Kiedy... to... naprawdę niebezpieczne... — a w duchu z rozpaczą pomyślała — Czemuż nie przybywa Ordecki, by nas uwolnić, a zdemaskować tę całą bandę!
O‘Brien tymczasem wygrywał najważniejszy atut.
Niosąc do ust swą czarę, która oczywiście, nie zawierała narkotyku, wychylił ją do dna, poczem wyrzekł:
— Daję pierwszy, dobry przykład! Teraz mamy jednakowe szanse! Voila!
— Znam... znam... ten podstęp! — wyrwało się Renie, ale zanim zdążyła temu przeszkodzić, Peggy przechyliła swój kielich do dna.
— Patrzcie, że i ja jestem odważna! głośno zawołała.
— Więc stało się nieszczęście!... Nic nas nie uratuje... — szeptała zbielałemi wargami Rena.
— Co ty, tam mamroczesz, Reno? — zagadnęła Peggy, której oczy poczęły już płonąć, a policzki czerwieniały, nie rozumiejąc słów kuzynki.
— Że zgubiłam ciebie i siebie! — nagle wydarł się okrzyk pełen rozpaczy — Przez głupie tchórzostwo i brak szczerości...
O‘Brien, który choć był rad, że nie wymknie mu się upolowana ofiara, śledził z niepokojem zachowanie się Grążanki, postanowił przeszkodzić dalszym rewelacjom. Toć właściwie tylko o kilka minut chodziło, a później...
— Dziwne jakieś skrupuły napadły na pannę Renę — przerwał szybko i pozornie wesoło — Panno Peggy! Chyba nie dopuści pani do tego, by kuzynka jej odróżniała się od nas!
— Pij, Reno! — zachęcała nieco już oszołomiona — Pij! Skoro ja tu jestem, nic złego ci się nie stanie! Co bzdury pleciesz, stupid girl? Zgubiłaś mnie i siebie?...
— Naprawdę... — jęła mówić Rena.
Ale nie dokończyła zdania. Bo w tejże chwili awanturnik, pochyliwszy się ponad Peggy i pochwyciwszy ją za rękę, trzymającą czarę, niespodziewanym ruchem, niby żartami, wlał trunek do ust Reny. Choć rozprysł się przy tem płyn po jedwabnym płaszczu, ilość trunku, jaką nieoczekiwanie przełknęła, była aż nadto wystarczająca, aby ją oszołomić.
— Ach! — jęknęła cicho — Przemoc...
W tejże jednak chwili zabrzmiały tony muzyki. Tym razem, głośniejsze, skoczniejsze, lubieżniejsze. Nagle dziewczyny, które roznosiły narkotyzowane trunki, odrzuciwszy swe tace, przyłączyły się do pierwszej tancerki i wraz z nią, na środku pokoju wykonywały jakiś zmysłowy taniec.
Również i w zachowaniu się obecnych zaszła wielka zmiana.
O ile przedtem siedzieli nieruchomo, najwyżej szeptem zamieniając pomiędzy sobą uwagi, obecnie ich gesty stawały się żywsze, tu i ówdzie rozbrzmiewały podniecone wykrzykniki.
— Łajdactwo... Ohyda... — wyrzuciła z siebie słabo Rena, ale to zdanie zginęło w ogólnym hałasie i nie wiadomo nawet, czy dosłyszała je siedząca w pobliżu Peggy.
Bo, choć Rena wychyliła zaledwie część narkotyku, czuła, jak członki sztywnieją, a język porusza się z trudem.
— Tak... tak... — dalej bełkotała, podczas gdy kuzynka, nie zwracając na nią uwagi, wpijała się wzrokiem w obecnych i w obnażone tanecznice. — Oni, zawsze to robią... Dają wypić jakiś środek, pod wpływem którego traci się wolę i pamięć!
— Cóż ty tam mamroczesz, Reno? — odezwała się wreszcie Peggy, nie dobrze posłyszawszy jej słowa. — Nie podoba ci się tutaj? Przeciwnie, mnie poczyna zajmować ta zabawa... Choć...
W tejże chwili, obnażone kobiety przypadły do trójnogów z kadzidłami i jęły je rozniecać. Gęste smugi odurzającego aromatu zasnuły pokój, zakrywając obecnych, a po salce powiał nastrój sabatu...
— Tutaj u was — ciągnęła dalej Peggy, zwracając się do O‘Briena — strasznie duszno! Kręci mi się w głowie, jestem oszołomiona! Sama nie wiem, czy pod wpływem trunku, jaki wypiłam czy też kadzideł!
O‘Brien, który z natężeniem śledził, jaki skutek wywrze narkotyk na córce miljonera, a którego uwagi również nie uszły oderwane frazesy, rzucane przez Renę, uśmiechnął się nieznacznie. Teraz, pewny był zwycięstwa.
— Rzeczywiście! — rzekł — Te kadzidła są zanadto odurzające! Jeśli pani tego sobie życzy, to wyjdziemy na chwilę!
— Wyjdziemy! — powtórzyła, jakimś zmienionym głosem — a potem powrócimy!
Znać było, że i na nią poczyna działać narkotyk. Jej ruchy stawały się niepewne i ociężałe. Rena zaś czuła obecnie niemoc taką, że nie mogła się zdobyć nawet na słabe protesty.
— Jesteśmy zgubione!... — świdrowała tylko w jej główce uporczywa myśl, a jednocześnie doznawała wrażenia, że leci w jakąś bezdenną przepaść. — Dokąd on chce zaprowadzić nas? Czemu nie przybywa Ordecki?
O‘Brien, niby podając usłużnie ramię Peggy, prawie siłą dźwignął Renę z otomany i wywiódł obie panny z pokoju. Był po temu najwyższy czas. Kłęby kadzideł osłoniły obecnych, a w salce rozległy się podniecone okrzyki.
Same nie wiedziały, kiedy znalazły się w jakimś małym gabineciku. Rena, nie znała tego pomieszczenia i resztką świadomości stwierdziła ze zdziwieniem, że niezwykle jakoś rozszerzyło się mieszkanie Wendenowej. Stało tam łóżko, kozetka, a w rogu widniała, opuszczona do ziemi kotara.
— Niech panie odpoczną! — oświadczył O‘Brien.
Nie trzeba im było tej zachęty. Rena, prawie nieprzytomna, opadła na kozetkę, a do tej pory tak pewna siebie i żywa Peggy nagle zachwiała się, osunęła bezwładnie na łóżko, niby bezduszna lalka.
Nie mówiła nic, a tylko bezdźwięcznie poruszały się jej wargi. Może, żałowała teraz, kapryśna jedynaczka, swego szaleńczego kroku.
— Jak się pani czuje? — zapytał O‘Brien, nie tyle przez uprzejmość, co chcąc sprawdzić, w jakim stanie znajdują się jego ofiary. — Może przynieść wody?
Ale nie posłyszał odpowiedzi. W pokoju zaległa głucha cisza.
— Wszystko w porządku! — rzekł do siebie. — Zasnęły obie!
Pochylił się nad Peggy, a później nad Reną. Leżały nieruchome. Córka Kolbasa miała oczy zamknięte, a tylko lekkie falowanie piersi, świadczyło, że żyje. Reny powieki drgały, lecz znać było, że jest nieprzytomna.
— Hm — mruknął z zadowoleniem — Prędzej poszło, niż myślałem! Znakomite są te narkotyki Wiery! Jedne podniecają i doprowadzają do szału, jak tych głupców tam na sali, zamieniając kobiety w hetery, a mężczyzn w satyrów, inne czynią z ludzi kłody!
Te właśnie dał zażyć pannie Peggy, dla wiadomych mu celów!
Wpijał się wzrokiem w nią, poczem zerknął na Renę.
— Dobrze, żem zastosował podwójną dawkę! — szepnął dalej — inaczej zepsuć wszystko mogła ta Rena! Gadała coś o Ordeckim, chciała w ostatniej chwili uprzedzić kuzynkę! No... no... Nie na wiele zdadzą się jej obecnie bunty! Lecz, do rzeczy...
Zbliżył się do znajdującej się w rogu pokoju kotary i uchylił ją. Poczem podszedł do Peggy i zdjął z jej twarzy maskę.
A później, powoli począł ją rozbierać...

W kilkanaście minut później, niespodzianie zabrzmiały w mieszkaniu natarczywe dzwonki. Coraz silniejsze, coraz niecierpliwsze.
Tak dzwoni ktoś, kto rychło pragnie się znaleźć wewnątrz mieszkania i przeczuwa, że coś się w niem niedobrego dzieje.
Awanturnik odsunął się od Peggy. Chwilę, przysłuchiwał się tym dzwonkom. Następnie, jął się głośno śmiać.
— Nie zawiodły mnie przewidywania! — wyszeptał — Ta Rena wysypała wszystko Ordeckiemu, lub policji! A podstępna żmija! Lecz, siebie już nie ocali i nie uratuje kuzynki! Za późno! A oni, mogą długo szukać, zanim cośkolwiek znajdą! Znakomitą miałem myśl, wynajmując drugie mieszkanie, sąsiadujące z apartamentem Wiery! Za cenę przejścia, znajdującego się w ruchomym kominku, kupiłem całkowitą bezkarność! Kosztowało to urządzenie sporo, ale miejmy nadzieję, że papa Kolbas sowicie zwróci wszelkie wydatki!
Zadowolony, śmiał się dalej, podczas gdy dzwonki rozbrzmiewały donośnie. Zdumiałby się tylko bardzo, gdyby spostrzegł, że rzekomo głęboko uśpiona Peggy rzucała nań ukradkiem ironiczne spojrzenia. Czyżby całe jej zachowanie się dotychczasowe było dobrze zagraną komedją?

W rzeczy samej, zgodnie ze wskazówkami Reny, Ordecki wraz z komisarzem Dymskim, przybyli około dziewiątej do mieszkania Wendenowej. Ze względu na osobę Reny, pragnęli całą sprawę załatwić dyskretnie. Oddział posterunkowych, stał ukryty w pobliskim domu. Długo jednak dzwonili, zanim otworzono.
Nie zdziwił ich ten szczegół, bo byli przygotowani, że nie łatwo dostaną się do wewnątrz. Raczej zastanowiło Dymskiego, czemu w mieszkaniu jest zupełnie cicho, jakgdyby nikt się tam nie znajdował.
— Czyżby pomyliła się panna Grążanka? A nuż w ostatniej chwili odwołano zebranie?
Nareszcie, za drzwiami rozległy się kroki. Zgrzytnął klucz, opadł łańcuch, a na progu ukazała się Wendenowa napół rozebrana i w szlafroku.
— Pan komisarz i pan Ordecki! — wymówiła ze świetnie odegranem zdumieniem — Cóż panów znowu sprowadza?
— Pragniemy — odrzekł urzędowym tonem Dymski — zwiedzić pani mieszkanie!
— Zwiedzić moje mieszkanie? — oburzyła się. — Nowa rewizja? Nowe, bezpodstawne oskarżenia? Leżę w łóżku niezdrowa, służącej pozwoliłam wyjść na miasto, a panowie powtórnie mnie nachodzą? Cóż? Muszę ustąpić przed siłą... Proszę...
Usunęła się z przejścia. Weszli do apartamentu i choć dokładnie przejrzeli wszystkie pokoje, nigdzie, najmniejszy szczegół, nie świadczył o tem, by u Wendenowej miało się odbywać jakieś zebranie. Nikt wogóle, nie znajdował się tam, prócz właścicielki mieszkania.
— Przepraszam... — bąknął Dymski, rozczarowany zawodem.
Również Ordecki przeklinał w duchu Renę, nie wiedząc, co myśleć o tem wszystkiem. Zato Wendenowa triumfowała. Dymski nie odparł ani słowa. Wyszedł z pochyloną głową, a dopiero gdy znaleźli się z powrotem na ulicy, spojrzał z niemem zapytaniem na Ordeckiego.
— Nic nie rozumiem! — oświadczył tamten, również wpijając się wzrokiem w komisarza. — Z tej Grążanki to naprawdę, narwana dziewczyna!
Może byliby odmiennego zdania o niej, gdyby natrafili na ruchomy kominek, łączący apartament Wendenowej z sąsiedniem mieszkaniem. Pośpieszyliby z pomocą Peggy i Renie. Niestety, Wendenowa tak świetnie upozorowała wszystko, że na myśl im nie przychodziło, iż tylko cienka ściana dzieliła ich przed chwilą od tajemnicy, której rozwiązania poszukiwali daremnie.






  1. Przypis własny Wikiźródeł W tekście oryginalnym pominięte oznaczenie rozdziału.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.