Salon baronowej Wiery/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Salon baronowej Wiery
Rozdział VIII. Przed burzą
Wydawca Tow. Wyd. „Prasa Współczesna“ s. o. o.
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
Przed burzą.

W kilka dni później, Matakiewicz, z miną dość niewyraźną, wślizgnął się do gabinetu Grąża.
— Panie dyrektorze — jął cicho szeptać, jak to było w jego zwyczaju — Czas najwyższy kończyć!
— Co kończyć? — zapytał Grąż, w pierwszej chwili nie zrozumiawszy, o co buchalterowi chodzi.
Ten, wyjaśnił swą myśl.
— Ano, z panem Kolbasem! Pieniądze są na gwałt potrzebne, a dalszem tumanieniem udziałowców niewiele zyskamy! Możemy ich wodzić za nos jeszcze tydzień, dwa, ale wreszcie wybuchnie skandal...
— Hm... — mruknął Grąż.
— W przewidywaniu napływu kapitałów pana Kolbasa uśpiłem ich czujność! Lecz, jeśli natychmiast, nie przystąpimy do budowy, zaczną się te same awantury co i dawniej!
Nikt lepiej tego nie rozumiał, niźli Grąż. Sądził jednak, że cała ta sprawa stoi na tak dobrej drodze, pierwszy nie chciał nagabywać krewniaka. Choć, nieco napełniało go lękiem, że Kolbas, aczkolwiek stale przychodził do biura i oglądał z Matakiewiczem książki, nie wypowiadał ostatniego słowa. A nuż się rozmyśli, lub cofnie... Tem więcej, że sprawy Dżordża z Peggy, wydawało się, nie posuwały się naprzód.
Należało za wszelką cenę wyjaśnić sytuację i przyśpieszyć rozwiązanie.
— Rozmówię się dziś z kuzynem! — oświadczył.
Matakiewicz pochylił się jeszcze niżej nad Grążem. Prawie do ucha szeptał mu:
— Byłoby bardzo dobrze.. Bardzo dobrze, panie dyrektorze! Bo, mocno się obawiam, żeby nam ktoś nie zepsuł całej roboty!
— A któżby nam mógł zepsuć! — Grąż poruszył się gwałtownie w swym fotelu.
— Ordecki!
— Ordecki? Ależ on nie ma przystępu do Kolbasa.
— On też wcale nie szukał, pana Kolbasa! Ale natomiast kuzyn pana dyrektora zapałał niezrozumiałą sympatją do inżyniera! Kilkakrotnie dopytywał się o niego, a wczoraj, kiedy pana dyrektora nie było w biurze, wszedł do gabinetu Ordeckiego i spędził z nim dobre pół godziny!
— Psia krew! — zaklął Grąż — Nic nie wspomniał mi o tem!
— Wolałem więc uprzedzić pana dyrektora! — kończył Matakiewicz swą relację — Ordecki bardzo łatwo może nas wsypać i wyjaśni panu Kolbasowi, istotny stan interesów „Atobudu“. Dlatego też, ze wszech miar jest pożądane, aby pan dyrektor, co rychlej zawarł spółkę ze swoim kuzynem! Gdy zostanie podpisany akt, a pieniądze wpłyną, przestaną być groźne, wszelkie niepowołane „rewelacje“ i ostrzeżenia.
— Racja, racja, panie Matakiewicz!
Grąż rozważał teraz nerwowo, czy ta wczorajsza wizyta Kolbasa u Ordeckiego nie wpłynie na przebieg interesu. Cóż, napleść mu mógł przeklęty inżynier, zwarjowany na punkcie prawdy i „ścisłych rachunków“? Przedstawił faktyczny stan rzeczy, niedokończone budowle, awantury z udziałowcami, przewidywany skandal? Et, chyba nie! Bo, Grąż w zachowaniu się kuzyna, nie spostrzegł żadnej zmiany. A jakby Ordecki wtajemniczył go w zakulisowe stosunki „Atobudu“, musiałby się zmienić, ba, poczytywałby może Grąża za oszusta. Widocznie, rozmawiali o tematach obojętnych, a najpewniej chęć dowiedzenia się bliższych szczegółów o śmierci Lili, skłoniła Kolbasa do tych niezwykłych odwiedzin. Lecz, czemuż w takim razie, o nich nic nie wspomniał? Trzeba będzie wyjaśnić tę historję.
— Święta racja! — powtórzył — Muszę jaknajprędzej zawrzeć spółkę z Kolbasem! Wszelkie zwłoki są szkodliwe i tylko pogarszają nasz stan! Dziś jeszcze, ostatecznie z nim rozmówię się!
Pełne uznania pochylenie głowy Matakiewicza, wyraziło aprobatę dla tych słów dyrektora.
Grąż pożegnawszy się z buchalterem podążył swym samochodem do domu. Ale, jechał dziś jakiś zamyślony, pochylony, w złym humorze. Nie wiedzieć dlaczego, dręczyły go obecnie nieokreślone przeczucia, iż misternie ułożony plan, natknął się na nieoczekiwane przeszkody. I ten Ordecki i ta Peggy. Ale, nie należało poddawać się zniechęceniu, przeciwnie zwycięsko przeprowadzić walkę.
Kiedy wszedł do swego apartamentu, posłyszał dobiegające z salonu zmieszane głosy. Śmiech Peggy, głos Reny i jakieś wykrzykniki męskie.
— Musiał ktoś przybyć w odwiedziny! — pomyślał i wszedł do jadalnego pokoju.
Chodził tam Dżordżo, jakoś nerwowo po pokoju i palił papierosa. Zdziwiło to bardzo Grąża, że syn nie znajduje się wraz z gośćmi w salonie, a tutaj przebywa.
— Czemuż odłączyłeś się od towarzystwa? — zapytał syna i w tejże chwili spostrzegł, że ten jest zmieniony na twarzy.
— Ot, tak! — mruknął tamten niechętnie — Znużyła mnie czcza rozmowa!
Grąż postanowił wykorzystać tę sposobność pogawędki w cztery oczy z Dżordzem.
— Jak idą twoje sprawy z Peggy? — cicho zapytał.
Dżordżo wzruszył gwałtownie ramionami.
— Peggy to skończona warjatka! — syknął.
— Warjatka? — powtórzył Grąż — Czemuż twą kuzynkę nazywasz warjatką?
Dżordżo ze zniecierpliwieninem, machnął ręką.
— To, co ona wyprawia, przechodzi wszelkie pojęcie!
— Ale, cóż się stało?
— Proszę, papy! — jął teraz powtarzać szczegóły bytności w dancingu i zapoznanie się Peggy z O‘Brienem — Zapraszała go do nas tak natarczywie, że nietylko uznał za stosowne wczoraj złożyć wizytę, ale dziś przybył powtórnie! Jestto, tymczasem jegomość, o którym nie wiem nic i mocno niewłaściwa mi wydaje się podobnie nagła przyjaźń!
— Tembardziej — oświadczył dyrektor — że może ci zdmuchnąć Peggy z przed nosa! — poczem przypominając sobie, iż widział ongi O‘Briena w towarzystwie Dżordża w Alejach — po chwili dodał — Bardzo ci tak dobrze! Nie zadawaj się z byle kim! Na mnie, ten pan uczynił odrazu wrażenie niebieskiego ptaka, ty twierdziłeś zaś, że to wytworny arystokrata. Gdyby, nie łączyły cię poprzednio z nim zażyłe stosunki, nie miałby odwagi bezczelnie tu się wkręcać!
Dżordżo z niecierpliwieniem zaprzeczył:
— Nie wiele by to pomogło! Peggy jest tak narwana i kapryśna, że kiedy kto wpadnie jej w oko, nie zważając na żadne pozory towarzyskie, sama zawrze z nim znajomość!
— Czyżby?
— Przekonany jestem!
Chmura osiadła na czole Grąża. Pochylił się w stronę syna i szepnął:
— Sądzisz, że ten szubrawiec uczynił na Peggy silne wrażenie?
Dżordżo nie ukrywał nadal swej porażki.
— Niestety...
— A przedtem, jak odnosiła się do ciebie?
— Traktowała, niby nic nie znaczącego chłopczyka!
Twarz Grąża zasępiała się coraz bardziej.
— W każdym razie — mruknął — nie możemy dopuścić do tego, żeby ten dureń, uwodził córkę Kolbasa! Chodźmy!
Ruszył w stronę salonu.
Ale, gdy wszedł, już było za późno. Jakaż wściekłość ogarnęłaby dyrektora, gdyby mógł posłyszeć rozmowę, jaka się toczyła tam, podczas gdy on rozprawiał z Dżordżem w jadalni.
W rogu wielkiego pokoju, gdzie znajdował się złocony garnitur mebli, w stylu Ludwika XV siedziała Peggy, Rena oraz O‘Brien.
Rena prawie nie mówiła nic, unikając wciąż wzroku awanturnika. Zato oczy Peggy błyszczały ożywieniem i piła ona wprost, słowa padające z ust O‘Briena.
On zaś, wykorzystał znakomicie chwilową nieobecność Dżordża. Chytremi, gładko ukutemi zdaniami, które sączyły się, niby jad, prosto zmierzał do celu.
— O ile chodzi — mówił — o jakieś bardziej oryginalne rozrywki w Warszawie, to nic łatwiejszego. Znam pewien dom, gdzie zbiera się niezwykłe miłe towarzystwo i częste odbywają się różne artystyczne zebrania w ściśle zamkniętem gronie, lecz gdyby panie sobie życzyły, chętnie je tam wprowadzę.
Wpijał się oczami w Renę, która widocznie pobladła, choć był całkowicie pewny jej uległości. Tymczasem Peggy, która nie zauważyła zmieszania kuzynki, wykrzyknęła:
— Artystyczne zebrania? Muzyka, śpiew, deklamacja? Ależ to musi potężnie nudne. Z góry dziękuję za podobną przyjemność! Ja pragnęłabym znaleść się w domu, w którym odbywałyby się jakieś niezwykłe seanse, lub w palarni opjum! Wiele opowiadano u nas w Ameryce o podobnych lokalach, lecz, choć prosiłam różnych znajomych, nigdy nie udało mi się tam dostać! Ot, niech pan coś podobnego wynajdzie!
O‘Brien, siedzący sztywno w nienagannej pozie salonowca; bawiący się wciąż monoklem, wiszącym na złotym łańcuszku, uśmiechał się lekko. Nigdy nie przypuszczał, że tak łatwo pójdzie mu zadanie i że ofiara sama będzie dążyła w zastawione sieci.
Dziś nie przypominało w nim nic, brutalnego, szantażysty z przed kilku dni.
— Och, — rzucił niedbale — właśnie taki ekscentryczny klubik miałem na myśli! Wprost wyczułem telepatycznie, co pani spodobaćby się mogło!
Peggy aż klasnęła w dłonie:
— Naprawdę? Naprawdę, może pan nas tam wprowadzić? Bo i ty pojedziesz, Reno! — zwróciła się do kuzynki.
Rena pobladła, a na jej wargach zawisły straszliwe słowa prawdy, które powstrzymywała z wielkim trudem. Była przygotowana na to, że O‘Brien w ten sposób będzie zastawiał pułapkę, lecz nie sądziła nigdy, że kuzynka ułatwi mu to zadanie.
— Cóż to za warjatka z tej Peggy! — w jej myślach przebiegło spostrzeżenie, całkowicie identyczne ze zdaniem, które wygłaszał Dżordżo w sąsiednim pokoju, do ojca.
Od ostatniej wizyty u Wendenowej, żyła, niczem w koszmarze. Wiedziała, że zaproszony przez kuzynkę O‘Brien się stawi i licząc na milczenie jej, w ten sposób poprowadzi rozmowę. Będzie usiłował jaknajprędzej pochwycić Peggy w swoje szpony, by wyłudzić znaczną sumę pieniężną. Cóż trzeba czynić? Zarówno, podczas wczorajszych jego odwiedzin jak i obecnie, kilka razy pragnęła już porwać się z miejsca, wyrzucić całą ohydę dławiącą jej piersi, a nawet spoliczkować łotra, wskazując mu drzwi. Mało, iż ją pohańbił, a zapewne i tyle innych kobiet, teraz pragnął uczynić to samo z ekscentryczną i lekkomyślną Peggy, która jednak, w gruncie, była uczciwą istotą. Ile razy jednak zamierzała zerwać się ze swego miejsca i wybuchnąć, strach paraliżował ten poryw. Przed oczami wyobraźni zarysowały się potworne odbitki i jej poza na tych fotografjach. O‘Brien, nie żartował i spełniłby swą pogróżkę. A wówczas te zdjęcia znalazłyby się nie tylko w ręku ojca, lecz może i wielu innych znajomych osób. Okrzyk oburzenia zamierał na jej ustach i milczała nie wiedząc, co począć.
O’Brien, który niby od niechcenia obserwował ją z pod oka, odgadując doskonale, co w tej duszy się działo, wycedził:
— Oczywiście i panna Rena pójdzie z nami!
— Kiedy... — poczęła i wnet urwała.
— Ach, Reno! — wesoły okrzyk padł z ust kuzynki. — Wiecznie zamyślona i smutna! Ale, już ja muszę ją rozruszać! Naturalnie, że pójdzie! Very well, Renuchna?
Wargi Grążanki poruszyły się bezdźwięcznie. Znów chciała coś rzec i nie mogła. Zresztą, awanturnik, osiągnąwszy całkowicie swój cel, nie dopuścił jej do słowa.
— O ile jest mi wiadomo — rzekł — jutro ma się odbyć wieczorem podobne zebranie! Musimy więc, umówić się...
Peggy zrozumiała.
— Tak! Zachowując przy tem jak największą tajemnicę! Bo, przecież nie zabierzemy na taki seans ani Dżordża, ani naszych ojców! Ha... ha... ha... — to byłoby wspaniałe! Ja będę milczała, jak grób i Renę zmuszę do milczenia...
— Jutro przeto — oświadczył O‘Brien — zatelefonuję około ósmej, to spotkamy się na mieście! Wtedy... — nie dokończył zdania.
O‘Brien urwał, bo w tej chwili wszedł do salonu Grąż, a w ślad za nim, Dżordżo z niewyraźną miną.
Jak nakazywała grzeczność powstał z miejsca, a Rena przedstawiła go.
— Hrabia O‘Brien!
Dyrektor był opanowanym człowiekiem, by mimo całego gniewu i niechęci, jaką wyczuwał do osoby awanturnika, dać cośkolwiek poznać po sobie.
— Bardzo mi miło... — bąknął.
Ale, po sposobie podlania ręki, po oziębłym wyrazie twarzy i tonie, jakim zostały wypowiedziane te słowa, O‘Brien odgadł wnet, iż ma przed sobą zaciętego wroga, który nietylko nienawidzi go za to, że pokrzyżował jego plany i Dżordża, ale jednocześnie domyśla się, kim jest on, istotnie.
— Dobrze, że już udało się omotać tę głupią Peggy! — pomyślał, wymawiając głośno jakieś banalne frazesy — Inaczej, ciężej poszłaby sprawa! Ten Grąż, to nie Dżordżo i byle czego się nie przestraszy! Choć ciekaw byłbym jego twarzy, gdyby ujrzał fotorafję Reny!
Przedłużanie, jednak, obecnie światowej konwersacji stawało się bezcelowe. To też przesiedziawszy kilka minut, w czasie których Grąż przyglądał się mu prawie impertynencko, a Dżordżo milczał ostentacyjnie, jął się żegnać.
Nie zatrzymał go nikt i opuścił salon, nie omieszkawszy rzucić Peggy, nieznacznie:
— Więc, jutro wieczorami Jak zostało ułożone...
Skinęła główką. A gdy zatrzasnęły się drzwi za O‘Brienem i pozostali w salonie sami, widząc dziwne miny Grąża i Dżordża, zawołała.
— Niezbyt byliście uprzejmi dla O‘Briena! Czyżby raziła was jego obecność w tym domu? Wszak taki miły towarzysz! Jest mi to tembardziej nieprzyjemne, że ja go tu zaprosiłam i przybył wyraźnie na moją prośbę!
Dyrektor nie wytrzymał.
— Droga Peggy! — wyraził — Wolno ci czynić, co ci się podoba! Tylko, ten jegomość wydaje mi się mocno niewyraźny i niechętnie widzę podobnych panów w moim domu!
Peggy zaczerwieniła się gwałtownie.
— Po raz drugi kochany wuju — odrzekła — słyszę te przycinki o O‘Brienie. Raz już zaznaczał Dżordżo, że ma to być nieciekawy pan! Dlaczego? Z jakiego powodu? Cóż mu zarzucić można.
Rena, o mało nie zerwała się ze swego miejsca. Pragnęła zrzucić z siebie, to co jej ciężyło oddawna na sercu — Dlatego — chciała wykrzyknąć — że jest to łotr nad łotrami, który gdziekolwiek się pojawi, wszędzie sieje nieszczęście! Zgubił mnie, a teraz ciebie pragnie zgubić, Peggy! A ty tego nie rozumiesz!
Tak chciała zawołać, lecz znów obawa przed zemstą awanturnika i straszliwa wizja potwornych fotografji, powstrzymały ten okrzyk na ustach. Poruszyła się tylko niespokojnie, a gra uczuć, wyraziście malujących się na jej twarzyczce, świadczyła, iż coś niezwykłego się z nią dzieje.
Niestety, zarówno Peggy, jak i Grąż i Dżordżo, zbyt byli teraz podnieceni i zaprzątnięci własnemi myślami, by obserwować Renę.
— Powiedziałem, że nie wiem dobrze, kim jest ten O‘Brien i poznałem go przypadkowo w klubie! Że nie mam pojęcia, z czego właściwie żyje, a stale wygrywa w karty, co nie jest zbyt poważną rekomendacją! Że wogóle wydaje się on jakiś niewyraźny i nie jest to towarzystwo dla szanującej się kobiety!
Peggy spojrzała nań ze złośliwym uśmiechem.
— Czyżbyś był zazdrosny o mnie?
Dżordżo jął coś bąkać i zmieszał się mocno. Synowi pośpieszył z pomocą stary Grąż.
— Tu niema mowy o żadnej zazdrości! — wyrzekł poważnie — Ale, zgadzam się pod wielu względami z Dżordżem! Ty, Peggy, nie znasz dobrze warszawskich stosunków i nie masz pojęcia, jak obecnie w wyborze znajomych należy być ostrożną! Pod hrabiowskiemi tytułami ukrywają się przeważnie hochsztaplerzy! Dlatego też...
Lecz, kapryśna panna przerwała energicznie.
— Drogi wuju! Niezmiernie ci jestem wdzięczną za te uwagi, ale my w Ameryce oddawna przywykliśmy same sobie wyrabiać o wszystkiem zdanie! Nie mogę was przymusić, abyście przyjmowali w waszym domu O‘Briena, który jest nad wyraz sympatyczny, ale i wy nie nakłonicie mnie, abym zerwała z nim stosunki! A teraz, enough! Dosyć! Zmieńmy temat.
Słowa te zostały wypowiedziane takim arbitralnym tonem, że Dżordżo tylko zagryzł wargi, a Grąż wzruszył nieznacznie ramionami. A Rena pomyślała, że ginie ostatnia deska ratunku. Trzęsła się w duchu wprost ze złości, podziwiając jej zaślepienie. Lecz, czyż ona, do niedawna, póki O‘Brien nie pokazał jej swych szponów była inna? Czyż, nie było okresu czasu, gdy poszłaby za nim w ogień i wodę, a wraz z nią i tyle kobiet, które omotał i uwiódł.
— Ano, masz rację, Peggy! — prawie warknął Grąż, wychodząc z salonu, gdyż czuł, że jeśli dłużej pozostanie, nie zapanuje nad swemi nerwami i wybuchnie — Wy amerykanki, nie uznajecie ani starszych, ani żadnych autorytetów! Oby, wam to tylko wyszło na korzyść!
Wściekły wybiegł z pokoju. Był tak wzburzony, postępowaniem Peggy, że długo się nie mógł uspokoić, a skoro posłyszał tylko skrzyp wejściowych drzwi, oznajmujący, że powrócił do domu Kolbas, z jakiejś przechadzki po mieście, pośpieszył na jego spotkanie.
— Mój drogi! — jął mówić prędko, ciągnąc go do swego gabinetu prawie siłą i zamykając drzwi starannie, gdy się tam znaleźli — Twoja córka zachowuje się, doprawdy, zbyt ekscentrycznie.
— Cóż się stało? — ten zagadnął, spozierając ze zdziwieniem na podnieconą twarz Grąża.
— Przypadkiem — tłumaczył — poznała wówczas na dancingu jakiegoś jegomościa, O‘Briena, podobno hrabiego i do nas go wciąż zaprasza!
— Ach, tak! Peggy wspominała mi o nim! Wytworny człowiek!
— Czy wytworny, nie wiem! Ale wydaje mi się mocno podejrzany i zdala trąci niebieskim ptakiem.
— Czyżby?
— Nie chodzi mi już teraz — mówił coraz więcej zirytowany Grąż — o nasze dawne projekty, gdyż przy usposobieniu twej córki, sam poczynam wątpić, czy kiedykolwiek dojdzie do skutku jej małżeństwo z Dżordżem. Ale, w każdym razie, powinieneś zwrócić Peggy uwagę, aby nie kompromitowała się i liczyła nieco z opinją starszych! Bo, gdym jej lekko napomknął, jak niewłaściwem znajduję jej zachowanie się zbyła mnie wprost niegrzecznym frazesem...
Twarz Kolbasa zasępiła się. Wyrzekł niechętnie:
— Czy ty nie przesadzasz?
Aż poderwało Grąża.
— Nie, to znakomite...
Lecz Kolbas już nachylał się do ucha Grąża i szeptał cicho.
— Zresztą, czy ty sądzisz, że ja mam wpływ na Pegggy? Robi, co sama chce! Nic ją w jej zachciankach nie powstrzyma! Wiem tylko, że jest na tyle rozsądna, że nie uczyni nic złego!
Grąż szeroko rozwarł oczy, chciał coś rzec w odpowiedzi, lecz pomyślawszy, machnął jeno ręką.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.