Salon baronowej Wiery/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Salon baronowej Wiery |
Rozdział | VII. NAZAJUTRZ |
Wydawca | Tow. Wyd. „Prasa Współczesna“ s. o. o. |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, jak zostało umówione, Kolbas od samego rana siedział w gabinecie Grąża.
— Widzi pan — mówił Matakiewicz, pokazując mu rożne plany i wykazy, świadczące o znakomitem jakoby prosperowaniu „Atobudu“, a ukrywając starannie prawdziwy katastrofalny stan rzeczy — jaki to znakomity interes. Każdy, kto tu włoży pieniądze, zarobi grosz na grosz! Tylko niestety, w Polsce pieniędzy niema.
Kolbas, olśniony fikcyjnemi kosztorysami, z zadowoleniem kiwał głową. W duchu snuł już plany, jak z iście amerykańskim rozmachem rozwinie on tę firmę i dzięki niemu szereg ludzi otrzyma tanie mieszkania. Toć, można było połączyć znaczny nawet zarobek wprost ze społeczną działalnością i stać się nie tylko wielkim przedsiębiorcą, ale i dobroczyńcą współobywateli. A Kolbas, dorobiwszy się miljonów zagranicą, uważał, że fortuną swą powinien się przyczynić i do dobrobytu w kraju.
— Podoba mi się ten projekt z „Atobudem“! — myślał — byle Peggy swemi kaprysami nie zepsuła wszystkiego!
Grąż, który ze względów taktycznych, chcąc niby dać możność Kolbasowi zorientowania się samemu w stanie interesów, przybył nieco później, uśmiechał się szeroko i raz po raz powtarzał:
— Sprawdzaj! Patrz! Nie chcę cię namawiać, ale uszczęśliwiony będę z podobnego wspólnika!
Najbardziej zaś chyba z nich wszystkich, był rozpromieniony Matakiewicz. Przedewszystkiem znajdował się on w swoim żywiole, bo nic mu nie sprawiało takiej radości, jak „nabicie kogoś dokładnie w butelkę“, a te swe talenty mógł obecnie rozwinąć w pełni, wobec Kolbasa. Dalej, pachniała mu okrągła sumka, przyobiecana, w razie zawarcia tranzakcji, przez Grąża, oraz świadomość, że firma w której kręcił wszystkiem, nie upadnie i że nadal będzie miał pole do popisu, dla swoich krętackich zdolności.
Pogodny ten i pełen różowych nadziei nastrój, przerwało niespodziane pojawienie się Ordeckiego. Wszedł on do gabinetu Grąża, by o coś zapytać się dyrektora. W ostatnich czasach w „Atobudzie“ pojawiał się rzadko, pracując przeważnie w domu a od chwili wizyty z Dymskim u Wendenowej, zakończonej tak niefortunnie, stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie i ponury.
Grąża, nie martwiły zbytnio te nieobecności inżyniera, raczej był z nich rad. Obawiał się, że Ordecki może się wyrwać z jakiem nieopatrznem słowem, które wzbudziłoby wątpliwość Kolbasa, co do istotnego stanu interesów „Atobudu“ i zepsuło genjalnie ułożony projekt.
Skoro jednak Ordecki znalazł się w jego gabinecie, nie mógł go stamtąd wyprosić, a choć niezbyt rad, że musi go zapoznać z krewniakiem, zanim amerykańskiego miljonera w swe sieci wciągnął, uprzejmie przedstawił — Inżynier Ordecki! Mój najbliższy pomocnik!
Kolbas wyciągnął ina powitanie serdecznie rękę. Spodobała mu się odrazu otwarta i energiczna twarz inżyniera. Lubił ludzi, o podobnej powierzchowności i do takich miał największe zaufanie.
— Jestem Kolbas! — odrzekł. — Krewny dyrektora Grąża! Bardzo mi przyjemnie poznać pana! Siedzimy tu, właśnie we trójkę z panem Matakiewiczem i badamy papiery „Atobudu“. Prawdopodobnie, wejdę do waszego przedsiębiorstwa, jako wspólnik, to będziemy pracowali razem, panie Ordecki!
— Ach, tak! — bąknął tamten, obrzucając dość obojętnym wzrokiem postać polaka-amerykanina.
Słyszał on już przedtem od Matakiewicza o tym niezwykle bogatym krewniaku Grąża i poczynał się teraz domyślać, że to nadzieja na jego przyjazd sprawiła taki radosny przewrót w „Atobudzie“ i że przyobiecane kapitały, miały zapewne nadpłynąć z kieszeni Kolbasa. Coraz więcej rozjaśniało mu się w głowie Toć „Atobud“ w jego mniemaniu, do niedawna był więcej, niźli podejrzanem przedsiębiorstwem.
— Ach, tak! — powtórzył, raz jeszcze mierząc Kolbasa oczami.
Przyznawał teraz w duchu, że i on sprawił na nim w przeciwieństwie do Grąża, do którego czuł oddawna odrazę — bardzo dodatnie wrażenie.
— Z papierów i kosztorysów wynika — mówił tymczasem Kolbas — że „Atobud“ kwitnie! Doprawdy, powinszować! W takich ciężkich czasach, kiedy większość najpoważniejszych przedsiębiorstw jest zachwiana, wy panowie, rozwijacie się pomyślnie! Sądzę, że gdy dojdę tu z mojemi kapitałami, stan ten jeszcze zmieni się na lepsze.
— Zależy, kto będzie kierował „Atobudem”! — wyrwało się nagle Ordeckiemu, lecz wnet ugryzł się w język.
— Jakto, kto będzie kierował? — zapytał Kolbas, podczas gdy Grąż gwałtownie poczerwieniał.
— At, nic! Tak zapytałem! — odrzekł ten szybko i otrzymawszy od dyrektora żądane informacje, opuścił gabinet.
Grąż odetchnął głęboko i wnet postarał się zatuszować niemiłe wrażenie.
— Bardzo dobry pracownik z Ordeckiego! — jął cicho szeptać, a Matakiewicz, trochę zaniepokojony wtórował mu skinieniami głowy, — Ale, od chwili, kiedy spotkało go to nieszczęście, czasem tak gada, że pojąć nie mogę o co chodzi!
— Jakie nieszczęście? — zapytał Kolbas, który nic jeszcze nie wiedział o tragicznej śmierci żony Ordeckiego.
— Żona jego popełniła samobójstwo! — jął wyjaśniać dyrektor, powtarzając pokrótce szczegóły zagadkowej historji. — W bardzo niezwykłych okolicznościach! Kochał ją do szaleństwa i od czasu jej śmierci chodzi wprost nieprzytomny! Obawiam się o niego! Nie wiem, czy nasza firma będzie miała długo z jego osoby pociechę!
I co do Ordeckiego, Grąż miał już gotowy plan. Należało pozbyć się go za wszelką cenę. To też, gdyby Kolbas zdecydował się na spółkę i wpłacił pieniądze, chciał on wprost wymówić Ordeckiemu posadę, doręczając znaczniejsze odszkodowanie. Wtedy, pozostawał pełnym panem w „Atobudzie“ któremu nic nie mogło zagrażać, a na ewentualność zwolnienia inżyniera, powoli, sprytnie przygotował przyszłego wspólnika.
— Ależ i u was dzieją się łajdactwa! — wymówił tymczasem Kolbas, myśląc o tragicznej historji Ordeckiego i tłumacząc sobie teraz jego zachowanie się. — Myślałem, że tylko w Ameryce! Bo myśmy tam już przywykli do podobnych wypadków! Al Capone, bandyci z Chicago, porwanie dziecka Lindbergha, szantażyści wyłudzający pieniądze z miljonerów i nie wahający się w tym celu okrywać hańbą całe ich rodziny, a specjalnie polować na żony! I tu zajść musiało coś podobnego! Biedny Ordecki!
Grąż, który nie miał zbyt czystego sumienia i w stosunku do Lili Ordeckiej, wolał zmienić temat.
— Ha! — mruknął. — Rzeczywiście! Lecz nic już mu nie pomożemy! Zajmijmy się lepiej naszemi sprawami! Znów pochylili się nad papierami, aby nadal przy usłużnej pomocy Matakiewicza stwierdzać znakomity stan „Atobudu“, nie spodziewając się już żadnej w tej pracy przeszkody, gdy wtem z trzaskiem rozwarły się drzwi gabinetu Grąża, a na progu ukazała się jakaś niewieścia postać.
— Rena! — zawołał zdziwiony dyrektor.
Nadeszła widocznie nie przez ogólne sale o bocznem przejściu, prowadzącem bezpośrednio do gabinetu i sądziła widocznie, że nie zastanie w nim nikogo, bo na widok ojca, Kolbasa i Matakiewicza zmieszała się gwałtownie, a na jej twarzyczce zarysował się nawet wyraz przerażenia.
— Ja... ja... — jęła bąkać.
— Ty, tu? — zdumiewał się coraz więcej dyrektor, gdyż córka nie odwiedzała go nigdy w biurze.
— Szłam do Ordeckiego! — o mało nie wyrwało się Renie, ale wnet się pohamowała.
W rzeczy samej, po wczorajszej, straszliwej rozmowie — w jej główce zrodziła się rozpaczliwa myśl.
Pójść do Ordeckiego, wyznać mu wszystko, prosić o radę i pomoc. Tam spotkała go wówczas, kiedy wychodziła od Wendenowej, sądząc, że jest u niej po raz ostatni. I on, stamtąd wychodził wraz z komisarzem Dymskim, a wiedziała, jak bardzo Wendenowa obawiała się tej wizyty. Łączyły się może ich interesy, może ona mogłaby mu służyć niektóremi informacjami, a on za to stanąłby w jej obronie. Bo ojcu, ani Dżordżowi nie mogła wyznać wszystkiego. A im więcej myślała nad tragedją, tem silniejszego nabierała przekonana, że obydwoma wypadkami jedna kierowała ręka. Tak, jedna ręka. Lecz teraz było już niemożliwe porozumienie się z Ordeckim.
— Hm! — mruknęła Rena. — W takim razie musiałam się przesłyszeć! Nie będę przeszkadzała panom w pracy!
Zawróciła i chciała już odejść, gdy wtem zatrzymał ją Grąż. Teraz spostrzegł dopiero, że córka jest dziwnie zmieniona i blada i uderzyło go jej postępowanie.
— Reno! — zawołał. — Czyś ty nie chora?
— Nie! — drgnęła lekko. — Czemu pytasz o to, papo?
— Źle wyglądasz!
— Mam od rana migrenę, ale już przechodzi! Sądzę, że przechadzka uleczy mnie do reszty! Dowidzenia.
— Sądziłam, że znajduje się tu Peggy! — skłamała, czując, że musi dać jakieś wytłumaczenie swej niezwykłej wizyty.
— Peggy? — zdziwił się z kolei Kolbas. — Ależ, ona nawet nie wie, że jestem w biurze!
Jakby unikając dalszych zapytań, szybko wybiegła z gabinetu.
— Coraz dziwaczniejsza robi się ta Rena! — pomyślał, patrząc w ślad za córką — Będę musiał zwrócić na nią baczniejszą uwagę!
Tymczasem Rena znalazła się na ulicy.
— Uf! — odetchnęła głęboko.
Sama teraz nie wiedziała, czy dobrze się stało, czy też źle, że nie dotarła do Ordeckiego. Może i dobrze! Bo, choć wówczas zdradziła się przed nim łzami i swym wykrzyknikiem, to czyż ta cała ohyda, którą miała mu wyznać, przeszłaby przez jej usta? Czy nie cofnęłaby się i nie zamilkła w ostatniej chwili, gdyż zabrakłoby jej odwagi? Lepiej się stało. I tak się dziwi, że po tamtej scenie, która musiała uderzyć Ordeckiego, nie nagabywał jej pierwszy, pozostawił w spokoju.
Znów odetchnęła głęboko.
Nie, naprawdę zbyt jest zdenerwowana. Nie panuje zupełnie nad sobą. Popełnia głupstwo za głupstwem. Szaleństwem było udawać się do Ordeckiego. Musi ratować się sama.
— Więc, pójdę tam! — szepnęła — I niech się dzieje, co chce! Inaczej dziś z niemi pogadam!
Rozejrzała się dokoła, jakby sprawdzając, czy jej kto nie śledzi, lub też nie obserwuje, dokąd ona zmierza i jąła iść pośpiesznie, w stronę ulicy Szopena.
Na Szopena, jak wiadomo, mieszkała Wendenowa.
Znalazłszy się, przed luksusowym, nowoczesnym domem, Rena przystanęła na chwilę.
— Brr.. — wstrząsnął jej plecami dreszcz, na myśl niemiłych, oczekujących ją scen — Ona, łotrzyca, lecz on po stokroć gorszy!
Weszła na pierwsze piętro, zadzwoniła i rychło znalazła się wewnątrz mieszkania. Pokojówka powitała Renę nieco fałszywym uśmiechem, jak się wita kogoś, kogo się widzi nie po raz pierwszy i nad kim się w gruncie rzeczy lituje.
— Gdzie pani Wendenowa? — zapytała Rena.
— W saloniku, razem z panem hrabią!
— Acha...
Śmiało weszła do wschodniego gabineciku, tego samego, w którym bawił Dymski z Ordeckim. Znajdowała się tam w rzeczy samej Wendenowa, zagłębiona w poduszki jednej z otoman, a obok niej siedział rozwalony niedbale O‘Brien.
Nie powstał ze swego miejsca na widok Reny. Tylko na jego twarzy, oraz na obliczu rzekomej rosyjskiej arystokratki zagrały dziwne uśmiechy. Pełne wyższości i pewności siebie. Tak wita się nie gościa, a raczej niewolnika lub podwładnego, który, czy chce, czy nie chce, stawić się musi.
— A jest, panna Grążanka! — wyrzekła drwiąco Wendenowa, a ton jej nie przypominał w niczem tonu wielkiej damy, która swemi stosunkami pragnęła onieśmielić Dymskiego — A ja już sądziłam, że nie raczy nas odwiedzić! Proszę, niech pani siada!
— Sądzę, że i tak możemy załatwić całą sprawę — odrzekła sztywno, nie zajmując miejsca — Przybyłam, bo pan O’Brien spotkawszy mnie przypadkowo wczoraj na dancingu, znowu rzucał pogróżki! O cóż państwu chodzi?
O’Brien uniósł się nieco na łokciu i swemi czarnemi, jak węgiel, oczami, niby hypnozyter w medjum, jął się wpijać w Renę.
— Nie lubię — wycedził powoli — gdy się kto buntuje!
— Ależ, ja się wcale nie buntuję, tylko mniemałam, że zakończone zostały nasze rachunki!
— Maleńka omyłka!
— Żadnego pożytku nie będziecie mieli ze mnie!
— Niewiadomo!
Rena straciła cierpliwość.
— Wyjaśnijmy — zawołała, podniecona — nareszcie, tę całą sytuację! Czegóż wy odemnie chcecie. Toć, od miesięcy szarpię się daremnie w waszych sieciach i gdy sądziłam, że wszystko skończone, od początku się zaczyna!
— Może! — rzucił brutalnie mężczyzna.
— Wciągnęliście mnie — mówiła — a jej policzki poczynały czerwienieć z gniewu — do tej waszej spelunki pod pozorem „artystycznych“ zebrań! Pan O‘Brien udawał, na początku zakochanego! Byłam lekkomyślna, żądna silnych wrażeń i jakżeż odpokutowałam zato! W czasie jednej z waszych orgji, upoiliście mnie narkotykiem, straciłam przytomność! Co dalej się działo, nie wiem, lecz wy twierdziliście później, że miałam popełniać rzeczy ohydne, na samo wspomnienie, których dławi mnie wstyd!
— Tak było!
— Czy tak było, czy nie było, powtarzam, nie wiem, bo nie jest wykluczone, że pani Wendenowa umyślnie przesadzała niektóre fakty, by tem większego napędzić mi strachu! Dość, że groźbą rewelacji o tych moich „rozpustnych bezeceństwach“ trzymaliście mnie długo w waszych szponach.
— Hm?.. — mruknęła złośliwie Wendenowa.
— Trwało to dotąd, póki sądziliście, że ojciec mój jest bardzo bogatym człowiekiem i groźbą skompromitowania jego córki będzie można szantażować. Wreszcie, pan O‘Brien, posiadający znakomite informacje, doszedł do przekonania, że ojciec mój w przededniu bankructwa! Nie omieszkał mi o tem cynicznie zakomunikować, a był w tym wypadku lepiej uświadomiony, nielylko odemnie, lecz i całej Warszawy.
O‘Brien uśmiechnął się lekko.
— Na zasadzie pewnych spostrzeżeń — przypominała sobie fakty zauważone w domu, więc niepłacona służba, częsty brak gotówki u dyrektora — doszłam do przekonania, że miał słuszność! Choć zmartwiło mnie to, ze względu na ojca, ucieszyło równocześnie, gdyż mniemałam, że wobec tego wasze prześladowania się skończą!
Dziwne uśmiechy przemknęły po twarzach Wendenowej i O‘Briena. Rena, nie uważając na to, mówiła dalej.
— Nie pojmuję więc, czemu nie chcecie wypuścić mnie z rąk! Ojciec mój stoi w przededniu finansowej katastrofy, ja nie posiadam nic, nawet biżuterji, a z moich obligów, lub wekslów nie mielibyście żadnej pociechy! Tymczasem, szantaż trwa nadal! Bo kiedy, przed dwoma tygodniami byłam tu, prosząc, abyście zechcieli wydać kompromitujące dokumenty, które jakoby istnieją, pan O‘Brien zbył mnie niczem, oświadczając, że się nad tem zastanowi! A wczoraj, rozkazał mi wprost, abym się stawiła u pani!
Uśmiech znikł z twarzy O‘Briena. Twardo wyrzekł.
— Kto raz popadnie pod naszą władzę, tego nie wypuszczamy łatwo!
— Cóż to znaczy?
— To znaczy, śliczna panno Reno, że choć zawiedliśmy się na tobie, bo majątku nie posiadasz, w inny sposób możesz nam być pożyteczna.
— Słucham? — w jej piersi rodził się potężny bunt.
O‘Brien bawił się teraz monoklem i nie patrzył na Renę.
— Ponieważ — odparł chłodno — domyślasz się wielu rzeczy, zagramy w otwarte karty! Jedne panie uwolniły się od nas za cenę wysokiego okupu, inne zaś, mniej zamożne, sprowadzając bogate „klijentki“.
Awanturnik nie kłamał. Oplątywał on w ten sposób, nietylko kobiety, lecz i mężczyzn, a zarzucane macki rozszerzały się coraz dalej. Choć przekonał się, że Rena nie posiada majątku, pragnął jej osobę wykorzystać. Również i na Dżordża zarzucał swe sieci, z których temu przypadkiem udało się wyślizgnąć, spłacając karciany dług gotówką otrzymaną od Bierkugla.
— Ja miałabym wam sprowadzać nowe ofiary? — zawołała, poruszona do głębi Rena — Nigdy!
— A jednak uczynisz to!
— Mylicie się! Sprawa ze mną nie pójdzie tak łatwo! I ja na was znalazłam broń!
Wendenowa zamieniła z O‘Brienem spojrzenie. Do podobnego tonu, pokornej wobec nich zazwyczaj Reny — nie byli przyzwyczajeni.
— Zdobyła pani broń? — powtórzyła.
Rena zdecydowała się wygrać swój ostatni atut.
— Przedewszystkiem — wyrzekła ostro — nie wierzę, by przeciw mnie istniały poważne kompromitujące dowody! Jestem lekkomyślną, lecz na tyle posiadam wrodzonej uczciwości, że nawet w stanie nieprzytomnym, nie mogłam popełnić nic haniebnego! To tylko sprytny manewr z waszej strony, a ja byłam na tyle głupia, że dałam się nastraszyć! Pozatem...
— Pozatem?...
— Nie ja winnam się was lękać, ale wy mnie...
— Ha... ha... — zabrzmiał zły śmiech — Ciekawe?
Coraz potężniejszy gniew ogarniał Renę.
— Zaraz się przekonacie! Bo kiedy, ostatnio wpadłam tu tylko niespodziewanie na krótką chwilę, aby zakończyć naszą znajomość, co niestety się nie udało, gdyż pan O‘Brien oświadczył, że ze swych zamiarów nie rezygnuje, weszłam dla niepoznaki nie frontowemi schodami, a od kuchni. Uderzyło mnie odrazu, że służąca zmieszała się na mój widok i nie chciała mnie wpuścić do dalszych pokojów twierdząc, że pani „baronowa“ ma jakąś wizytę. Oczekiwałam dobry kwadrans. Wreszcie, gdy dopuszczono mnie przed oblicze pani Wendenowej, spostrzegłam, że jest niezwykle podniecona, a pan O‘Brien nadchodzi z dalszych pokojów, jak gdyby w nich się ukrywał. Szczegół ten uszedł początkowo mojej uwagi, zbyt byłam zaprzątnięta własnemi sprawami! Dopiero, gdy po trwającej kilka minut rozmowie, podczas której odniosłam wrażenie, że pragniecie pozbyć się mnie jaknajprędzej, wybiegłam z tego domu, ujrzałam nagle Ordeckiego, który stał w pobliżu kamienicy! Stał i wpatrywał się w okna mieszkania pani Wendenowej! Wówczas rozjaśniło mi się w głowie!
— Rozjaśniło?
— I on przypuszcza, że dzięki waszym sprawkom biedna Lili Ordecka odebrała sobie życie! On, zapewne, był tym, który odwiedził panią Wendenową i żądał od niej bliższych wyjaśnień! Tak, wszystko stało się dla mnie zrozumiałe! Bo i ja jestem przekonana, że przez was poniosła śmierć nieszczęsna kobieta! Nigdy jej coprawda tu nie spotkałam, ale wiem, jak umiecie omotać wasze ofiary!
Renie wydało się, że zarówno Wendenowa, jak i O‘Brien drgnęli i pobledli. Teraz już całkowicie była pewna swego zupełnego triumfu.
— A coby było — groźny wykrzyknik wydarł się z jej piersi — gdybym o moich spostrzeżeniach zawiadomiła Ordeckiego? Zestawiając dzieje Lili z mojemi dziejami, wysnułby bardzo ciekawe wnioski! Sądzę, że zainteresowałyby mocno i policję!
Podczas, gdy Wendenowa gryzła nerwowo wargi, awanturnik na chwilę nie stracił swego spokoju. Podniósł się raptem z otomany, na której wciąż leżał i niedbale zbliżył się do Reny.
— Może to pani spokojnie uczynić! — syknął — Tylko radzę obejrzeć sobie przedtem te fotografje! Wówczas, przekonasz się sama droga Reno, czy posiadamy przeciw tobie kompromitujące dowody!
Wyjął powoli portfel z kieszeni, wyciągnął stamtąd jakąś odbitkę.
— Proszę.
Zabiło w niej przyśpieszonym tętnem serce i mimowolnie wysunęła rękę.
— Cóż to za fotografja?
Spojrzała, lecz, choć krótki to był rzut oka tylko, to co zobaczyła, było tak potworne, że policzki jej poczerwieniały, a z ust wypadł jęk.
— Ach!
— Niech pani dobrze obejrzy! — drwiąco zachęcała ją Wendenowa.
Nie potrzebowała tej zachęty, Wzrok jej wpijał się w tę ohydną odbitkę i nie wierzyła własnym oczom. Na obrazku, widniała naga kobieta, w pozie tak wyuzdanej i haniebnej, że ważyć się na nią mogła tylko istota, wyzuta ze wszelkiego poczucia moralności, lub ostatnia ulicznica. A kobietą tą, była Rena... Rena córka dyrektora Grąża! Nie mogło być najlżejszej wątpliwości... Jej twarz, jej oczy, jej włosy...
— Jak... wyście... mogli... mnie doprowadzić do tego?... Nawet w stanie nieprzytomnym? — wyszeptała, czując, że ze wstydu i zgrozy radaby zapaść się pod ziemię.
— Cóż, dobre zdjęcie? — drwił awanturnik — Przekonałaś się, że nie straszyliśmy naszemi „dowodami“?
Rena, która podniecona rozmową dotychczas nie zajęła miejsca, raptem, niby podcięta, opadła w najbliższy fotel. Lecz, wnet porwała ją pasja.
— Świństwo! — wypadł z jej ust okrzyk, a palce szybko podarły wstrętną odbitkę.
O‘Brien, śledzący ją obecnie, z pod oka, zauważył zimno — Drzyj, ile chcesz! Przewidzieliśmy to i przygotowaliśmy większą ilość kopji, na wszelki wypadek.
— Większą ilość?
Złamana, milczała.
— Większą ilość odbitek — powtórzył — abyśmy mogli je rozesłać, komu należy, w razie potrzeby!
Z jej piersi wydarł się cichy jęk.
— Nie — nie — to — straszne — potworne. Ja nie przeżyję tego!
Wendenowa i O‘Brien badali wzrokiem Renę.
— Ach! — wyrzekła baronowa, niby sondując ofiarę, czy zdolną jest, w rzeczy samej do samobójstwa. Pocóż zaraz wspominać o śmierci!
Oczy Reny patrzyły błędnie.
— Czegóż, wy właściwie chcecie? — zawołała z niewypowiedzianą męką.
O’Brien, który teraz powoli chował z powrotem potworne odbitki do portfela, wycedzał.
— Posłuszeństwa!
— W czem się ma objawiać moje posłuszeństwo? W tem, abym znowu uczestniczyła w podobnych ohydach! Przenigdy!
Siadł obok niej na krześle.
— Posłuchaj, Reno! — oświadczył — Pocóż zaraz wszystko zamieniać w dramat, skoro zażądamy od ciebie niewiele! Spełnisz pewne nasze zlecenie, a później będziesz wolna! Zwrócimy ci wszelkie kompromitujące dowody i zobowiążemy się nigdy cię nie prześladować..
— Ale, o cóż chodzi? — zapytała, z budzącą się w sercu nadzieją.
Uczynił pauzę, poczem rzucił nagle.
— Ta młoda osóbka, zdaje się Peggy, którą wczoraj poznałem jest twoją bliską kuzynką i bardzo zamożną panną?
Pobladła.
— Cóż to ma do rzeczy!
— Jej ojciec — mówił, jakgdyby nie posłyszał wykrzyknika Reny — zebrał grube miljony w Ameryce. Podobno zamierza się przenieść do Polski.
— Widzę, że zebrał pan świetne informacje! — zauważyła, będąc przekonaną, iż tych szczegółów nie mogła mu wczoraj powtórzyć Peggy — Świetne!.. Lecz nacóż w tę całą historję, wplątywać osobę mojej kuzynki?
Spojrzał, niby zdziwiony jej niedomyślnością.
— Pragniemy — wyrzekł twardo — by poczęła ona bywać tutaj!
Nareszcie, rozjaśniło się w głowie Reny.
— Ach! — oburzyła się gwałtownie — Więc, niedość wam mojego upadku, pragniecie i tę, nieszczęsną zgubić? Czyńcie, co chcecie, ja do tego nie przyłożę ręki?
Znów cień uśmiechu przebiegł po zimnej twarzy O’Briena.
— Pocóż zaraz gromkie słowa! — wymówił — Wtrącić w nieszczęście? Zgubić? Uważamy, poprostu, że stary Kolbas jest na tyle zamożny i tak kocha swą jedynaczkę, że nie zrobi mu najlżejszej różnicy zapłacić pewien okup za córkę!
— Nowe łajdactwo! — nie mogła się powstrzymać od gniewnego okrzyku.
Lecz on, odparł spokojnie.
— Nie obawiaj się! Nie zabierzemy jej całego majątku! Pozostanie jeszcze dość i dla twego brata Dżordża! Bo wiemy, że i on urządza ze swej strony na Peggy polowanie, by bogatym ożenkiem ratować siebie i waszego ojca od bankructwa, a kto wie, może i kryminału! Właściwie Reno, nie masz się czego oburzać! Wasza rodzina, aby zdobyć miljony działa oszustwem, pozorami bogactwa kryjąc ruinę, my działamy wprost, szantażem! Obie drogi prowadzą do jednego celu!
Zostało to wypowiedziane z taką brutalną szczerością, że policzki Grążanki spąsowiały.
— Więc i dla Dżordża pozostanie! — mówił O‘Brien dalej — A gdy Peggy zostanie skompromitowana, ułatwi to tylko zadanie, Dżordżowi! Wywietrzeją jej kaprysy z głowy i nie będzie zadzierała nosa do góry! Bo, obecnie, traktuje ona go tak, iż wątpię, by rychło zgodziła się wyjść zań za mąż!
Rena zgnębiona milczała. Tymczasem awanturnik, prostą drogą zmierzał do celu.
— Żądamy tedy — płynęły bezczelne frazesy — abyś nie przeszkadzała nam w tych planach! Zbyteczna jest nawet twa bezpośrednia pomoc. Nie ty, ściągniesz tu kuzynkę, a ja wszystko wykonam! Zauważyłaś, prawdopodobnie, jakie wczoraj wywarłem na niej wrażenie! Kapryśny ptaszek wpadł w chytrze zastawione sidła i nie wydostanie się z nich, dopóki nie połamie skrzydełek.
— Łotr... łotr... — bezdźwięcznie wyszeptały wargi Reny.
— Skoro, sama Peggy zapraszała mnie z naciskiem, abym, gwoli podtrzymania tak miłej znajomości, zechciał was odwiedzić, nie omieszkam skorzystać z tego zaproszenia. Dżordżo, będzie się trochę krzywił, bo jest o nią zazdrosny, ale ponieważ nie wie nic, nie może mi być poważną przeszkodą. Ty zaś, ułatwisz zadanie! Masz być względem mnie uprzejma i serdeczna, aby Peggy nabrała całkowitego zaufania! Również, gdy po pewnym czasie, pocznę ją namawiać, żeby udała się na „artystyczny wieczór“, poprzez ten projekt w dyskretnej formie.
— Nie.. nie..
— Nie? Czyń, jak uważasz? Albo twe „urocze zdjęcia“ zostaną przesłane nietylko dyrektorowi Grążowi, ale i Kolbasowi, albo uczynisz, co powiedziałem i będziesz wolna! Nigdy więcej, o nas nie posłyszysz!
— Straszne.. straszne — wiła się niemal w swym fotelu.
— Chyba — dodał ironicznie — że cię tak nęci samobójcza śmierć!
Przed oczami Reny zarysowała się postać młodej dziewczyny, leżącej w kałuży krwi, lub tej topielicy o szaro-ziemistej cerze, tylko co wyciągniętej z wody. A tam, za oknami wiosna roztaczała swe skarby, igrając blaskami złotych promieni po zielonem listowiu drzew. Rena kochała życie.
— Brr.. — wzdrygnęła się mimowolnie.
— Tak! — zadrwił niby odgadując, co w jej duszy się działo — wiele trzeba odwagi, by popełnić samobójstwo!
Podniosła się z miejsca. Choć, nie wiedziała, co postanowić, czuła, że jeśli sekundę dłużej pozostanie w tym pokoju, stanie się coś strasznego. Może podbiegnie do okna, wybije szybę i przez okno wyskoczy? Szła w milczeniu, chwiejąc się na nogach i kierując do wyjścia.
— Więc zgoda Reno! — wymówił jej wślad, jakby domyślając się, że przełamał ją ostatecznie.
— Nie.. nie.. nie wiem.. — pobiegł cicho szept po gabinecie.
Rychło Rena znikła z przedpokoju i rozległo się trzaśnięcie frontowych drzwi.
O‘Brien począł się śmiać.
— Choć nie posłyszeliśmy — zawołał — z ust panienki jasnej odpowiedzi, jestem przekonany, że spełni wszelkie nasze żądania i jutro wybiorę się tam z oficjalną wizytą! Och, o ileż ona słabsza od Ordeckiej i nie odważy się nigdy na szaleńczy krok!
Po wykrzywionej ironicznie twarzy Wendenowej, poznać było można, iż zgadza się ona całkowicie ze zdaniem swego towarzystwa.
Tamten tymczasem mówił z triumfem.
— Długo czekaliśmy na podobną sposobność i wreszcie ta sposobność nam się przydarzyła. Peggy posiada naprawdę miljony! A pozatem, jest uroczą panną!
Uśmiechnął się z cynizmem wymawiając te słowa.
Wendenowa skinęła głową.
— Tak! — rzekła — Nareszcie, nasunął się nam pierwszy poważny „interes“! Bo, te dotychczasowe zarobki po kilka tysięcy, daleko nas nie zaprowadzą! Ryzyka dużo, policja już jest na naszym tropie, lada chwila grozi niebezpieczeństwo, a koszty „przyjęć“ i reprezentacji prawie pochłaniają wszystko... Jedno dobre uderzenie i uciec! Warszawa jest takiem plotkarskiem miastem i tylu szpiclów na każdym kroku, że na długą metę nic się nie da przeprowadzić!
— Racja! — mruknął — Jedno dobre uderzenie, a później... — poczem po pauzie, niby powracając do jakichś swych myśli, dodał — A Peggy jest wcale apetyczną dziewczyną!
Grymas niechęci przebiegł po twarzy Wendenowej.
— Nie zachwycaj się nią zbytnio! — wyrzekła.
Awanturnik począł się śmiać. Podszedł do Wendenowej i poufale objął ją wpół. Przycisnął ją do siebie. A z twarzy tej przekwitłej, choć mogącej się jeszcze podobać, wschodniej piękności, wyczytać było można, jaką przyjemność jej sprawiła ta pieszczota. Również wyczytać było można, że jest do O‘Briena szalenie przywiązana i szalenie o niego zazdrosna.
— Słuchaj, Wiero! — wymówił, pochylając się nad nią — Możesz być spokojna, że nie uczynię nic takiego, coby ci sprawiło przykrość! Kiedy miłość traktuje się, jako zawód, przestaje ona być zabawką, a staje się ciężką pracą!...
Przywarła do niego całem ciałem i gwałtownie wżarła się w jego usta.
— Eryku! — pobiegł namiętny szept — Wiesz, jak cię kocham i jak się boję wciąż, by ciebie nie stracić...