Salon baronowej Wiery/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Salon baronowej Wiery
Rozdział VI. Krewni z Ameryki
Wydawca Tow. Wyd. „Prasa Współczesna“ s. o. o.
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
Krewni z Ameryki.

Nareszcie, nastał wielki moment! Od tygodnia już polsko-amerykański miljoner Kolbas, bawił wraz z panną Peggy w Warszawie, zamieszkawszy u Grążów. Wydarzenie to, przynoszące głęboki przewrót w tej rodzinie, odbiło się nietylko na zewnętrznym wyglądzie apartamentu, który przybrał jakiś uroczysty, radosny charakter, ale i na nich samych.
Pani Małgorzata krążyła po pokojach z miną pełną triumfu. Grąż wyżej zadzierał głowę. Dżordżo ubierał się jeszcze staranniej, niźli zazwyczaj, usiłując swej twarzy nadać wyraz powagi, a tylko z oblicza Reny nie znikał wyraz zniechęcenia i smutku.
Dalecy krewni, z za oceanu wyglądali, mniej więcej zgodnie z obrazem, jaki już przed tem Grążowie zdążyli sobie o nich wytworzyć. Kolbas był mocno zbudowanym, krępym, szpakowatym mężczyzną, o energicznie wysuniętym podbródku, po którym łatwo poznać można było, że do wszystkiego doszedł wytrwałością i ciężką pracą w życiu. Ale, we wzroku, spozierającym na świat pogodnie, wyczytać można było również, że choć zna on dobrze tajniki walki o byt, jest w gruncie bardzo dobry i w ciężkiej chwili nie odmówi swej pomocy nikomu.
Na obczyźnie, nie zapomniał mowy polskiej i przemawiał poprawnie, akcentując tylko twardo, z cudzoziemska, wyrazy. Znać było, że w domu Grążów czuje się znakomicie i garnie do nich z całem zaufaniem. Nie tyle, zapewne, pociągał go dostatek dyrektora, co świadomość, że po raz pierwszy od lat wielu, jest wśród swoich, bliskich, w rodzinie.
Na pannie Peggy, natomiast, znać było domieszkę obcej krwi. Była to wysoka, wysmukła, bardzo przystojna wysportowana panna, która po matce wzięła jasno złociste włosy i typowo amerykański, o zadartym nosku profil, po ojcu zaś łagodne, niebieskie oczy. W zachowaniu swem ujawniała swobodę, właściwą amerykańskim dziewczętom, a jej odezwania się świadczyły, iż otrzymała staranne wychowanie.
Jeśli, na pierwszy rzut oka, panna Peggy czyniła wrażenie rozkapryszonej osóbki, typowej córki miljonera „z filmu“, to ktoby obserwował ją staranniej, zauważyłby wnet, że poza wesołemi odezwaniami się i lekkomyślnemi powiedzeniami, kryje ona coś daleko głębszego i że dobrze bada, co dokoła niej się dzieje.
— Dziwna ta Peggy! — myślał czasami Dżordżo, nie mogąc rozgryźć kuzynki.
Bo, jeśli sądził, że zdoła na niej wywrzeć wielkie wrażenie i zaimponować swemi manjerami, to zawiódł się srodze. Peggy traktowała go po przyjacielsku, lecz nieraz protekcjonalnie, a niejeden z jej żarcików czasem i boleśnie dotykał Dżordża. Nie tracił on jednak nadziei, pocieszając się w duchu, że „takie już są te amerykańskie zwyczaje“, a im dłużej poczynał przestawać z kuzynką, tem więcej podobała mu się, już nie jako dziedziczka licznych miljonów, ale jako bardzo miła, wesoła i przystojna osóbka.
Dnia tego, dość późny obiad u Grążów dobiegał końca.
Na stole pojawiły się już przybory do czarnej kawy i likiery, a Kolbas, uśmiechnięty, ćmiąc olbrzymie, hawańskie cygaro, wesoło rozprawiał:
— Ależ ta wasza Warszawa — mówił — to naprawdę nadzwyczajne miasto! Nawet, my do podobnego handlu nie jesteśmy przyzwyczajeni w Ameryce! Gdzie, krokiem ruszyć, proponują jakąś tranzakcję!
— Cóż się stało, — zagadnął Grąż.
— Widocznie, musiano się zorjentować, że długie lata spędzałem poza krajem, bo co krok, na ulicy, proponowano mi jakiś interes! Omal, nie chciano sprzedać kolumny króla Zygmunta! A jakiś uprzejmy jegomość, o semickim wyglądzie, częstował mnie natarczywie brylantami, które ponoć ongi stanowiły własność cara Mikołaja! Dobrze, że czytuję pisma! Bo wróciłbym do domu ze szkiełkami w kieszeni, lżejszy o kilkadziesiąt dolarów...
Przy stole zabrzmiał śmiech.
— Hm — mruknął Grąż — Namnożyło się w Warszawie oszustów bez miary! Ale oprócz nich handluje dziś na ulicy każdy czem ma tylko. Bieda to robi! Jeśli dalej tak pójdzie, ludzie poczną wysprzedawać stare kołdry i ubrania.
Kolbas wypuścił z ust wielki kłąb dymu.
— Wiem, że u was są bardzo ciężkie stosunki! — rzekł — jednak istnieją interesy, prosperujące dobrze. Twój „Atobud“ naprzykład!
Na tę wzmiankę dyrektor oczekiwał oddawna. Choć łaknął przypływu gotówki, niczem kania deszczu, jako zręczny polityk, pierwszy nie poruszał tego tematu, jeno półsłówkami, od czasu do czasu, dawał do zrozumienia, że bardzo dochodowe jest jego przedsiębiorstwo.
Teraz, ukradkiem obserwując Kolbasa, odparł:
— Każda firma, o ile posiada zdrowe podstawy musi prosperować! Ale i my — chytrze dodał — cierpimy na brak płynnej gotówki i gdybyśmy posiadali większe obrotowe kapitały, to i dochody byłyby znaczniejsze.
Z natężeniem, oczekiwał, jakie wrażenie wywrze to oświadczenie. I nie zawiódł się w swych przewidywaniach. Bo po twarzy Kolbasa przebiegł lekki uśmiech i mrugnąwszy przyjacielsko w stronę Grąża, rzucił:
— Właśnie, chciałem z tobą o tem pogadać!
Ale, pannie Peggy znudziła się ta poważna rozmowa, i odezwała się:
— Dosyć! — zawołała, z rozkapryszoną minką, przeplatając, jak to było w jej zwyczaju, polskie słowa angielskiemi wyrazami. — Starsi panowie pójdą sobie do gabinetu i tam będą rozprawiali o swoich interesach! Nas to mało zajmuje! Mamy ważniejsze sprawy na głowie! Mianowicie, jak spędzimy dzisiejszy wieczór?
— Może, do teatru? — zaproponował Dżordżo.
— Do teatru? Nudne!
W rzeczy samej, panna Peggy spędzała czas w Warszawie dość jednostajnie. Po wystawnym obiedzie u Grążów, towarzystwo szło zwykle na przedstawienie do któregoś teatru, a później następował powrót do domu, rzadko kiedy odwiedziny kawiarni, lub restauracji i to zawsze najsolidniejszej. Podobny ceremonjał, zaprowadził Grąż, może chcąc wobec amerykańskich krewniaków podkreślić swą powagę i zamiłowanie do rodzinnego trybu życia, a może ze względu na panią Małgorzatę, którą niezbyt lubił demonstrować publicznie.
Musiał się jednak ten program znudzić kapryśnej jedynaczce, bo wydymając usta, powtórzyła:
— Znudził mi się teatr! Pragnęłabym się dziś wypuścić... Ot tak, w młodem towarzystwie! Na dancing... Tylko Rena, ja i Dżordżo! Dobrze?
— Na dancing? — zdziwił się nieco Dżordżo, choć ten projekt dawał mu możność tem większego zbliżenia się do Peggy — Skoro kuzynka, sobie życzy.
Zerknął na ojca, a Grąż uśmiechnął się lekko. Również panna Rena nie protestowała, siedząc w milczeniu i myśląc zapewne, zupełnie o czem innem. Tylko, pani Małgorzacie wyrwała się uwaga.
— Tak, we trójkę? Czy to będzie wypadało?
W pojęciu bowiem pani Małgorzaty, dancing był przybytkiem wszelakiego zgorszenia i nieprawości.
— Wypadało? — oburzyła się Peggy — Z kuzynką i kuzynem? Toć, my w Ameryce, nawet ze zwykłemi znajomemi, bez rodziców, chodzimy na dancingi! Ileż razy tam byłam, z mojemi kolegami ze sporting clubów! Prawda, papo?
Kolbas skinął głową, a w jego wzroku można było wyczytać, jak jest do swej córki przywiązany, że nie ośmieli się w niczem jej odmówić, a każdy kaprys Peggy jest dla niego rozkazem.
Nieco później w gabinecie Grąża, toczyła się następująca rozmowa:
— Mój kochany — mówił Kolbas, siedząc obok Grąża na otomanie poklepując go przyjacielsko po ramieniu — jeśli pierwszy napomknąłem o „Atobudzie“, to dlatego, że jadąc do kraju, już miałem pewne zamiary...
W Grążu serce zabiło radośnie, lecz, jako wytrawny dyplomata milczał przezornie.
— Nie mogę narzekać — wyjaśniał dalej Kolbas — powiodło mi się w Ameryce i tego, co obecnie posiadam, wystarczy dla mnie i Peggy do końca życia! Ale, choć ze mnie, nie młodzik, bo liczę blisko sześćdziesiąt trzy lata, zbyt wiele posiadam sił i energji, aby zamienić się w kapitalistę, zadawalającego się jedynie, używaniem posiadanego majątku i pozostać bezczynnym. Natura moja wprost domaga się pracy...
— No, tak — mruknął dyrektor.
— Dlatego też chętnie przystąpiłbym do jakiego interesu w Polsce i włożyłbym w niego część moich pieniędzy! Czemuż daleko się rozglądać i szukać wokoło, skoro „Atobud“ jest pod ręką! Tembardziej, ze pracować razem z tobą byłoby mi przyjemnie, a ze sprawami budowlanemi jestem dobrze obeznany...
— Cóż? — odrzekł Grąż, znakomicie udając obojętność — Jeśli chcesz, chętnie się na to zgodzę! Oczywiście, musisz się zapoznać dobrze ze stanem interesów „Atobudu“, abyś później nie żałował swej decyzji. Choć firma znakomicie idzie, daje znaczne dochody.
— Znać to, po twoim trybie życia!
— Hm... — uśmiechnął się Grąż, zadowolony, ze tak dobrze rzucał wszystkim piaskiem w oczy — Żyjemy jako tako! Ale, wracając do naszej sprawy i ja mam przekonanie, że gdyby włożyć w „Atobud“, no powiedzmy miljon... dwa... możnaby stworzyć olbrzymie przedsiębiorstwo.
— Ta suma mnie nie przeraża!
— Skoro cię nie przeraża, to zaraz jutro zapoznam cię z naszym buchalterem, Matakiewiczem! Pierwszorzędny pracownik i najlepiej ci stan naszych interesów wyjaśni! — Wymawiając te słowa, Grąż uśmiechnął się w duchu. Wiedział, że nikt lepiej od Matakiewicza, nie potrafi przedstawić „kwitnącego“ stanu „Atobudu“, oraz zakręcić w głowie i oplątać zamorskiego krewniaka.
— Doskonale — odrzekł Kolbas — Przyślij mi Matakiewicza! Pogawędka o interesach, będzie dla mnie większą rozrywką, niźli bezcelowe włóczenie się po mieście! Choć, rozmowa z twoim buchalterem jest tylko formalnością! My, zamerykanizowani polacy, załatwiamy wszystko prędko, po amerykańsku. Jeśli, nie zajdą nieoczekiwane przeszkody, w ciągu kilku dni mogę z tobą zawrzeć spółkę.
Na wieść, że już w przeciągu kilku dni, mógłby nastąpić tak wielki przypływ gotówki do opustoszałej kompletnie kasy „Atobudu“, aż drgnęło z radości serce dyrektora. Niepokojem, jednak przejęło go jednoczesne napomknienie o przeszkodach.
— Przeszkody? — powtórzył.
— Hm... no... tak — mruknął Kolbas, poczem wnet wyjaśnił swą myśl — Nie z mojej strony, lub też, abym się cofnął od interesu...
— Więc?
— Peggy...
— Jakto, Peggy? Twojej córki?
— No, tak! Bo jeśli Peggy nie zechce pozostać w kraju, a będzie napierała na powrót do Ameryki, nie wiem, czy będzie mi się opłacało, zbytnio tu angażować!
— Rozumiem! — zauważył trochę ochrypłym głosem Grąż.
— Słuchaj! — mówił tymczasem Kolbas, nachyliwszy się poufale w jego stronę — Nie mam przed tobą tajemnic i możemy pogadać całkowicie szczerze! Kiedym postanowił wyjechać do Warszawy, było to z pewną ukrytą myślą! Ty masz syna, a ja mam córkę! W głowie mojej powstał plan, czy nie dobrze byłoby połączyć ich ze sobą! Obaj zaczynaliśmy z niczego, jako zwykli robotnicy, a gdy się z niczego zaczyna, to przyjemnie jest wiedzieć, że naszym dzieciom w życiu dostatku nie zabraknie i że mogą one stworzyć, naprawdę, potężny ród, miast by nasze majątki rozdrobniły się, przeszły w obce ręce! Taką była moja myśl....
— Och i moja! — wyrwało się Grążowi głębokie westchnienie.
— Twój Dżordżo — wykładał dalej Kolbas — spodobał mi się nawet bardzo! Spokojny, zrównoważony chłopak, zdaje się bez złych narowów, lubi ognisko domowe i wygłasza rozsądne zdania.
— Solidny chłopak! — pochwalił pozornie z zapałem syna, myśląc w duchu, jak to dobrze się stało, że zdążył Dżordża „ułożyć“ na przyjazd amerykańskich kuzynów należycie.
— Zajmie w przyszłości, poważne stanowisko...
— Tak, tak! — zawołał zupełnie już szczerze Grąż — Chwilowo nic się nie robi, bo musiał poznać świat i ludzi! Ale, chcę go wciągnąć do mojej firmy. Niech pracuje tak, jak myśmy ongi pracowali!
Potężne uderzenie dłoni Kolbasa w kolano Grąża świadczyło, iż zgadza się on z temi projektami.
— Widzisz! — wykrzyknął — Już w tej chwili, uścisnąłbym tego Dżordża, jako mojego przyszłego zięcia! Ale, cały szkopuł, Peggy! Muszę cię uprzedzić, że jest trochę kapryśna i już odrzuciła szereg doskonałych partyj! Niestety, jestem dla niej za słaby i wyprawia ze mną, co sama chce! A choć siedzimy tydzień w Warszawie, wywnioskować nie mogłem, czy spodobał się jej Dżordżo!
— Starałeś się ją o to wybadać? — z niepokojem zapytał Grąż.
— Parokrotnie! Oczywiście, w bardzo delikatnej formie! Cóż, wydęła usteczka, jakto w jej zwyczaju, roześmiała się na głos i uciekła!
— Czyżby nie podobał jej się Dżordżo?
— Ach, nie! Tylko...
— Tylko?
— Nie spostrzegłem — tu Kolbas uczynił dłuższą pauzę — poczem rzucił z zaiste, amerykańską brutalną szczerością — by uczynił on na niej głębsze wrażenie. Lecz, nie przesądzajmy sprawy! Dzisiejsze panny mają różne fochy a kto wie, gdy się młodzi bliżej poznają...
— Kto wie! — powtórzył Grąż.
Głęboka zmarszczka przecięła jego czoło. Obserwował on, od samego początku, zarówno Peggy, jak i Dżordża i łatwo zauważył, że o ile synowi amerykańska kuzynka podobała się bardzo, o tyle ona nietylko daleka jest od wszelkiego „zakochania się“, ale i nie zbyt poważnie traktuje Dżordża. Nie wątpił nadal w „uwodzicielskie“ talenty syna, a zachowanie się Peggy, przypisywał fantazjom bogatej jedynaczki, która tak postępuje, by ubiegającego się o nią młodzieńca tem bardziej podraźnić. Lecz jeśli Peggy była szczera i w rzeczy samej nie podobał się jej Dżordżo? Wyczuwał teraz, że nie tak łatwo będzie trafić do ładu z rozbałamuconą panną i że przez nią zepsuć się może, znakomicie ułożony plan. — Przeklęta smarkata! — pomyślał z goryczą w duchu, a głośno dodał — Masz rację! Najmądrzej, wszystko pozostawić biegowi wypadków! O ile ma coś z tego wyniknąć, oni sami porozumieją się ze sobą!
Jednocześnie postanawiał udzielić Dżordżowi odpowiedniej „nauki“.
— Małżeństwo to — wyrzekł Kolbas — byłoby mojem najgorętszem życzeniem! A może i moje słowo coś u Peggy zaważy!
Grąż spojrzał nań z wdzięcznością i wyciągnął doń rękę.
— Zgoda, Janie! Ty wiesz najlepiej, jak postępować z twoją jedynaczką! A jutro — dodał, na wszelki wypadek — zapoznam cię z Matakiewiczem! Toć nasze interesy chyba — skłamał — nie mają nic wspólnego z projektami małżeństwa...
Tegoż dnia, wieczorem, panna Peggy wraz ze swą kuzynką Reną i Dżordżem, wybrali się na dancing do „Rodji“, jak to zostało umówione.
Sala była natłoczona strojną i ożywioną publicznością, a na miejscu, zarezerwowanem dla tańca, kręciły się w modnym tangu, liczne pary.
Panna Peggy z zaciekawieniem obserwowała zebranych. Ale z jej twarzy uśmiechniętej obojętnie, a może ironicznie, nikt nie wyczytałby, jakie wrażenie sprawia na niej, tu zebrana śmietanka, na pozór, warszawskiego towarzystwa. Wypiła, dwa, jeden po drugim mocne coctaile, co pełnem uznania spojrzeniem ocenił Dżordżo, poczem wyrzekła:
— Mamy tylko jednego kawalera! Dżordża! Musi nas obsługiwać na zmianę! Zatańczysz Reno?
— Dziękuję! — odparła panna Grążanka — Nie tańczę wcale! Ustępuję ci, bez zastrzeżeń Dżordża!
— Nie tańczysz? — zdziwiła się — A ja przepadam za tańcem! Wogóle, my litle Rena, zanadto coś jesteś smutna! Wiecznie siedzisz zamyślona, jakbyś była na czyimś pogrzebie!
— Zawsze już jestem taka! — uśmiechnęła się blado w odpowiedzi.
Tymczasem Dżordżo już powstał z miejsca.
— Służę kuzynce!
— Very well! Tańczmy!
Po chwili już sunęli śród różnobarwnych par, na środku sali. A Peggy, w swej zielonej, harmonizującej ze złotem włosów, wieczornej sukience i srebrnych pantofelkach była tak efektowna i ładna, że niejedne z zachwytem odwracały się za nią oczy.
Spostrzegł to Dżordżo i coś go tknęło w serce. Postanowił wykorzystać sam na sam z kuzynką, bo w domu, stale ktoś im asystował i nieco posunąć naprzód swoje sprawy. Czyż wiecznie, miał dla niej pozostać, tylko nic nie znaczącym adjutantem, którego się toleruje, jako miłego towarzysza na przechadzce, lub dancingu? Tu, zbiegały się jego myśli z ojcowskiemi myślami, choć znajdowali się jeden od drugiego daleko.
— Jak ładnie tańczy, kuzynka! — rozpoczął ofensywę. Posłyszał srebrzysty śmiech w odpowiedzi.
— Poczynasz komplementy mi prawić mój Dżordżo — odparła poufale, bo chociaż on tytułował ją wciąż kuzynką, ona z właściwą sobie swobodą już nazajutrz po przyjeździe, mówiła Renie i jemu, po imieniu — Cóż, kiedy przywykłam do nich! Nieraz mi powtarzano w Ameryce, że ładnie tańczę!
— Ależ, rozbałamucona! — pomyślał, a głośno dodał — To nie komplement, a szczera prawda!
— Ha... ha... — śmiała się coraz głośniej — Zaraz mi powiesz, że jestem zachwycająca! Hallo Dżordżo? — dorzuciła, patrząc na jego osłupiałą minę — Co ci jest?
— Bo... istotnie... — bąknął.
— Całe nieszczęście — wydęła kapryśnie wargi, jak to często było w jej zwyczaju — ja wszystkim się podobam, ale mnie nie podoba się nikt! I nie wiem, czy rychło się znajdzie! A pochwały znudziły mnie już dawno!
— Naprawdę, traktuje mnie, jak nic nie znaczącego chłopaczka! — pomyślał z gniewem, gdyż zagrała w nim obrażona miłość własna — Pod wpływem miljonów, przewróciło się panience w głowie! — poczem złośliwie zapytał — A może kuzynka lubi tylko takich, którzy jej prawią impertynencje? Bo istnieją niektóre panie, które tylko w podobny sposób ująć można?
Jej oczy zabłysły.
— Nie radziłabym nikomu — wyrzekła twardo — próbować ze mną tego sposobu, bo na impertynencję, potrafiłabym odpowiedzieć jeszcze lepszą! Have you understand? Tylko bardzo płytkim istotkom, imponuje, gdy mężczyzna okazuje nad niemi swą wyższość! Jeśli zaś, zaciekawia cię, Dżordżo kto mógłby mnie pociągnąć, to również chętnie ci odpowiem!
— Słucham?
— Tylko prawdziwy mężczyzna, o mocnym charakterze! Mógłby być nawet brutalny, byle był silny i energiczny. My w Ameryce typ podobny nazywamy caveman — jaskiniowy człowiek! Mężczyzna, który by mnie zgiął, któremu stałabym się posłuszna! Wszystko jedno, czy będzie to prosty robotnik, czy książe udzielny! Za takim poszłabym, na koniec świata! A right man! Zrozumiałeś, Dżordżo?
Ponieważ opis ten, jaknajmniej zgadzał się zarówno z charakterem, jak i z wyglądem zewnętrznym młodego Grąża, poczerwieniał lekko, nie wiedząc, czy kuzynka mówi ot tak bez celu, czy też wyraźnie mu przycina. W każdym razie, postanowił nie zapuszczać się głębiej, na niebezpieczną ścieżkę oświadczyn miłosnych i całą rozmowę, przy najbliższej sposobności powtórzyć ojcu.
Tańczył więc, w dalszym ciągu, nadrabiając miną i starając się zdawkowym uśmiechem pokryć wewnętrzne wzburzenie, gdy wtem Peggy, rozglądająca się swobodnie po otoczeniu, lekko trąciła go w ramię i zapytała.
— Nie znasz tego pana? Przygląda mi się natarczywie!
Dżordżo obejrzał się mimowolnie i drgnął. Przy wejściu stał hrabia O‘Brien, jak zawsze elegancko ubrany i jak zawsze wytworny i przez monokl, nieco arogancko obserwował tańczących.
— Owszem! — odparł niechętnie — Znam go! Hrabia O‘Brien!
— Hrabia O‘Brien! — powtórzyła — Bardzo przystojny mężczyzna!
— Podoba się kuzynce?
Zajrzała mu prosto w oczy.
— Wiesz — padło z jej ust nagle niespodziewane zdanie — to właśnie, ten typ zewnętrznie, o jakim ci mówiłam!
— Ach! — mruknął Dżordżo i jeszcze chciał coś dodać, lecz ugryzł się w język.
Teraz O‘Brien, nie był dlań wykwintnym arystokratą, ale zwykłym, świetnie zbudowanym awanturnikiem, w którego wzroku wyczytać było można, że nie cofnie się przed nikim i niczem.
— Przedstawisz mi go! — raptem zabrzmiał kapryśny rozkaz Peggy.
— O...owszem! — bąknął Dżordżo, bez zbytniego zachwytu.
W tejże chwili umilkła muzyka. Młody Grąż powrócił wraz z Peggy do swego stolika, lecz postarał się usadowić ją tak, by znalazła się odwrócona placami do O‘Briena, on zaś sam umyślnie nie patrzył w jego stronę. Natomiast, z sztucznem ożywieniem jął zabawiać rozmową kuzynkę.
Ale rychło na niczem spełzły te chytre zamiary. Bo O‘Brien zachęcony widocznie, poprzedniemi spojrzeniami Peggy na sekundę nie spuszczał ich z oka. To na nią patrzył, to na Dżordża, niby się nad czemś zastanawiając. Dziwny tylko wyraz niby wahania, zarysował się na jego twarzy, kiedy zauważył i Renę. Ni to zdumienia, ni to niezadowolenia. Nawet wykonał ruch, jakby zamierzając się cofnąć, lecz wnet się opanował.
— Nie z takich sytuacji wychodziłem zwycięzko! — mruknął i postąpił naprzód.
Korzystając z tego, że orkiestra rozpoczęła grać nowy taniec, tym razem lubieżne, jakieś tango, ze zwykłym sobie tupetem, zbliżył się do młodego Grąża i uporczywie patrząc na Peggy, wymówił swym cudzoziemskim akcentem.
— Ponieważ mam zaszczyt być dobrym znajomym monsieur Dżordża, ośmielam się go prosić o przedstawienie swym towarzyszkom! Oraz, o łaskawe zezwolenie przetańczenia tanga.
Skłonił się nisko, wpijając się oczami w Peggy, a umyślnie, jakby, unikając wzroku Reny. Siedziała ona, z głową pochyloną nad stolikiem i w pierwszej chwili nie dojrzała O‘Briena. Ale, gdyby ukazała się przed nią jakaś bestja apokaliptyczna, nie mogłoby to uczynić na niej większego wrażenia, kiedy raptem usłyszała jego głos.
— Pan? Pan się ośmielił?
Ale zarówno Peggy, jak i Dżordżo byli zbyt zajęci osobą O‘Briena, by zwrócić uwagę na niezwykłe zachowanie się Reny.
— Hrabia O‘Brien! — przedstawił młody Grąż, tłumiąc grymas niezadowolenia — Moja kuzynka...
— Moja siostra...
— Bardzo mi miło poznać pana! — wymówiła Peggy podnosząc się z miejsca.
Po chwili, unosił on ją w zmysłowym tańcu, a przyznać trzeba, że tańczył doskonale.
Dżordżo, ze źle ukrytą niechęcią, śledził wirującą parę. Czyżby Peggy była tak płytka i lekkomyślna, że mógł jej się odrazu spodobać jakiś tam niewyraźny typ, li tylko dlatego, że miał pierwszorzędną prezencję? Mimo jednak tej zgryźliwej uwagi, musiał przyznać w duchu, że w tym O‘Brien‘ie, choć starszym już nieco mężczyźnie, było coś takiego, co musiało pociągać kobiety. I ta dumna, zimna twarz, rzekłbyś kryjąca tajemnicę, i ten energiczny podbródek i do tyłu odrzucona głowa i usta, wykrzywione ironicznie, a przywykłe do rozkazywania. Taki nie prosił, taki narzucał swą wolę kobietom.
— Jak to ona powiedziała? — szepnął — Caveman? Mężczyzna, który łamie niewiasty.
Zapalił nowego papierosa i żuł go nerwowo w ustach, trawiony nieokreślonemi uczuciami podraźnionej miłości własnej i zazdrości, gdy wtem jakiś niespodziewany brzęk wyrwał go z tej zadumy.
— Co to?
Odwrócił się szybko. Kieliszek, napełniony winem, wypadł z ręki Reny, rozbijając się o podłogę i znacząc tafle posadzki długą strugą złocistego płynu.
— Co to? — powtórzył, spostrzegając dopiero, że siostra jest niezwykle blada — Słabo ci?
— Ach, nie!
— Wypuściłaś kieliszek? Jesteś zmieniona na twarzy!
— Nic... Nic... Nalej mi wina!
Dżordżo ze zdziwieniem spełnił tę prośbę, gdyż Rena prawie nigdy nie piła nic. Napełnił pustą szklaneczkę, stojącą na stole i postawił ją przed siostrą.
— Proszę!
Pochwyciła szybko szklaneczkę, wychylając trunek do dna.
— Jeszcze!
— Ależ, Reno! — jął mówić, gdy powtórnie napełnił szklaneczkę, a ona ją natychmiast podniosła do swych ust — Musisz się czuć niedobrze, lub coś niezwykłego się stało! Toć nigdy nie pijesz, wydajesz mi się podniecona...
— Było trochę duszno! — odrzekła, siląc się na spokój — Ale znakomicie zrobiło mi wino! Miałeś rację, kiedyś je chwalił! Boski to nektar!
Policzki jej poczerwieniały, snać pod wpływem wychylonych szklaneczek i zaśmiała się sztucznie.
— O teraz... To wesoło...
Dżordżo raz jeszcze zerknął podejrzliwie na siostrę, ale nie miał czasu dłużej jej obserwować. W tejże chwili bowiem Peggy i O‘Brien, ukończywszy taniec, powracali do stolika.
— Jakżeż cudownie tańczy hrabia! — mówiła Peggy z roziskrzonemi z podniecenia oczami — Widzisz Dżordżo — zwróciła się do kuzyna — To ja teraz mówię komplementy!
O‘Brien skłonił się znów głęboko i wykonał ruch, jakby zamierzał odejść. Dżordżo poruszył się radośnie, sądząc że już skończyły się jego męki, lecz Peggy, spostrzegłszy ten ruch, zawołała żywo:
— Ależ, hrabia pozostanie z nami! Proszę bardzo, niech pan zajmie miejsce przy naszym stoliku!
O‘Brien, jakby tylko oczekiwał na to zaproszenie. Siadł, obok Peggy, mając z drugiej strony Dżordża za sąsiada, a umyślnie jakby nie patrzył nadal na Renę. Lecz, teraz ona mierzyła go, rzekłbyś, wyzywającym wzrokiem i bynajmniej nie odwracała głowy.
— Hrabia jest bardzo miłym towarzyszem! — mówiła dalej Peggy — Świetnie mówi po angielsku i zwiedził Amerykę! Mieliśmy bogaty materjał do pogawędki!
— O yes! — odrzekł O‘Brien i rzucił kilka angielskich frazesów — Toć jestem na pół anglikiem, a mój ojciec miał krewnych w Ameryce!
— Tak, jak ja! — zawołała — Bo moja matka była amerykanką! No niechże hrabia mi jeszcze coś opowie, bo tak mile opowiada!
Rena, która wciąż patrzyła na O‘Briena, niby przeszywając go wzrokiem, niespodzianie wypowiedziała:
— Nie wiem, czy opowieści pana O‘Briena zawsze słuchać jest bezpiecznie!
Peggy i Dżordżo drgnęli i spojrzeli na nią ze zdziwieniem. On tylko nie zmieszał się wcale, a zapytał, z lekkim ironicznym uśmiechem skończonego światowca.
— Czemuż pani tak sądzi?
Lecz i Rena była dyplomatką. Wyrzekła z przekąsem:
— Bo wydaje mi się, że opowiada zbyt interesująco i jego opowieści mogą wywrzeć zbyt wielkie wrażenie!
Dżordżo byłby uściskał siostrę za te słowa. A ponieważ, w tej chwili zagrała muzyka, porwał się z miejsca i uprzedzając O‘Briena, skłonił się przed Peggy. Choć z miny jej łatwo poznać było można, że wolałaby tańczyć z egzotycznym hrabią, nie mogąc uczynić inaczej, wsparła się na ramieniu Dżordża.
— Widzę że bardzo spodobał się kuzynce, O‘Brien — począł, gdy wirowali, nie mogąc pohamować swego podrażnienia.
— O! — wyrzekła — a very gentleman! Czarujący człowiek!
Postanowił przerwać jej złudzenia. Szkoda tylko — wypalił — że to typ niewyraźny!
Szeroko otworzyła ze zdziwienia oczy.
— Niewyraźny?
— Nie wiadomo — galopował dalej — ani skąd pochodzi, ani z czego żyje!
Cień jakiś przebiegł po twarzy Peggy.
— Dziwię się bardzo — odcięła — że wy tu, w Polsce, utrzymujecie stosunki z niewyraźnymi ludźmi!
Dżordżo się speszył.
— Ot, taka przypadkowa, klubowa znajomość...
— Tem więcej! Jesteście potem narażeni, że tańczą z waszemi kuzynami... no i podobają się im...
— Kiedy...
— My, w Ameryce postępujemy inaczej! Ludzi niewyraźnych nie dopuszczamy do naszego towarzystwa! Tak, my stupid boy! Mój głuptasku! A O‘Briena obgadujesz niesłusznie! Sama już zdążyłam wyrobić sobie o nim zdanie!
Młody Grąż, zły zamilkł.
Tymczasem, przy stoliku przy którym pozostała Rena z O‘Brienem, potoczyła się dość dziwna rozmowa i Peggy zdumiałaby się mocno, gdyby ją mogła posłyszeć.
Bo, nagle Rena, która znów siedziała, na pozór obojętnie, pochyliła się blisko w stronę hrabiego.
— Jak pan śmiał podejść do mnie? — wyszeptała.
— Śmiałem! — odparł, patrząc jej prosto w oczy i nie zmieniając swego dumnego, nieugiętego wyrazu twarzy.
— Po tem?
— Oczywiście! I mylisz się bardzo, jeśli sądzisz, że łatwo z moich rąk się wymkniesz! Jutro, przyjdziesz tam!
Mówił jej „ty“, podczas gdy ona zwracała się do niego w oficjalnej formie. Nagle gniew odbił się na jej twarzy.
— Nie przyjdę!
— A ja ci powiadam, że przyjdziesz!
— Nie zastraszycie mnie więcej!
— Tak sądzisz?
— Nie lękam się was!
On uczynił pauzę, poczem wymówił powoli:
— A jeśli z tamtego zrobimy użytek? Nie zapominaj, że to jest w naszem ręku.
Mimo gniewu, jaki ją ogarnął, zbladła.
— Szatanie... demonie... — wyszeptały z trudem jej wargi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.