Salon baronowej Wiery/Rozdział V.2

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Salon baronowej Wiery
Rozdział V. Ordecki
Wydawca Tow. Wyd. „Prasa Współczesna“ s. o. o.
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.[1]
Ordecki.

W tydzień dopiero po śmierci żony Ordecki, postanowił wybrać się do biura.
Choć nie otrząsnął się jeszcze ze straszliwego uderzenia losu, choć daleki był od duchowej równowagi, na pozór wydawał się spokojny.
Idąc do biura, przypuszczał, że zastanie tam niewyraźny nastrój. Oddawna cała gospodarka Grąża w „Atobudzie“ wydawała mu się podejrzana i domyślał się celu przeróżnych nagabywań o dodatkowe plany i kosztorysy.
Lecz, jeśli sądził, że wyczuje zawisłą w powietrzu katastrofę, zawiódł się srodze. W „Atobudzie“ robota wrzała, jak za najlepszych czasów, urzędnicy pracowali ze zdwojoną energją, a prawa ręka dyrektora, Matakiewicz, miał wyjątkowo pewną minę.
Cały sekret tej metamorfozy polegał na tem, że Grąż zdążył już wtajemniczyć buchaltera, w spodziewany przypływ amerykańskich kapitałów i ten, nie tylko udzielił dyrektorowi znacznej, oczywiście dobrze oprocentowanej pożyczki, ale i urobił odpowiednią atmosferę w biurze.
Pojawienie się Ordeckiego zostało powitane spojrzeniami pełnemi współczucia, a Matakiewicz, długo ściskając jego rękę, wymówił:
— Pan inżynier jeszcze blady i zmieniony! Rozumiem... Ale, da Bóg otrząśnie się ze swych ciężkich zmartwień przy pracy, bo znaczna praca teraz czeka!
Aczkolwiek dobrze nie rozumiał Ordecki, jaka go może czekać praca, bo niedawno oświadczył mu Grąż, że o ile nie wpłyną dodatkowe sumy od udziałowców, niemożliwe jest wykańczanie budowli, a ta właśnie techniczna część roboty wchodziła w zakres obowiązków Ordeckiego, wszedł on nie zwlekając do gabinetu Grąża.
I dyrektor powitał go niezwykle serdecznie. Powstał z za swego wspaniałego biurka i nie patrząc Ordeckiemu w oczy, bo choć ciężar odpowiedzialności za śmierć Lili spadł mu z serca, ale bądź co bądź wyczuwał pewne zażenowanie, oświadczył:
— Witam drogiego kolegę! Przychodzi pan powoli do siebie? Prawda? Ciężko skrzywdziły kolegę losy, lecz nie należy tracić otuchy... Przyszłość może okaże się lepszą.
A, gdy Ordecki tylko skinieniem głowy wyraził wdzięczność za tę pociechę, dalej mówił:
— Najlepiej człowiek zapomina o swych troskach przy robocie! A duża praca rychło kolegę oczekuje! Za miesiąc, najdalej półtora przystępujemy do ostatecznego wykończenia budowli.. Uspokoją się akcjonarjusze, bo na jesieni już zamieszkają we własnych domach! Zechce kolega poczynić wszelkie przygotowawcze prace, bo czas nagli.
— Ależ z największą chęcią, panie dyrektorze — odparł Ordecki uśmiechając się nieco w duchu z tego, że Grąż go teraz pilił, podczas gdy on przedtem nie mógł się doprosić o wyznaczenie terminu — A czy zostaną przekazane do mojej dyspozycji niezbędne sumy pieniężne, bo twierdził pan, że bez dodatkowych opłat ze strony udziałowców robota nie posunie się na krok naprzód?
Grąż siedział, z miną pełną godności.
— Tak! — wyrzekł — Do niedawna różniliśmy się w poglądach! Pan twierdził, że pobranych pieniędzy powinno wystarczyć, ja kalkulowałem inaczej! Ale, po głębszem zastanowieniu, doszedłem do wniosku, że nie wolno nam dalej żyłować udziałowców. Gdybym nawet miał dołożyć do tej roboty, dla honoru firmy ją wykończę!
Ordecki wiedział doskonale, że dyrektor, w zasadzie nie powinien dołożyć ani grosza. Znając jednak jego poprzednie stanowisko, zdumiewał się coraz więcej.
— Więc zostaną mi przekazane pieniądze? — powtórzył.
— Tak! kilkaset tysięcy... — odparł Grąż niedbale, jakby o drobiazg chodziło. — Najdalej za miesiąc, bo ja muszę przeprowadzić pewne buchalteryjne zestawienia! Jakżeż można prowadzić budowlę bez pieniędzy?
Mówił to tonem tem pewniejszym, że już otrzymał od Kolbasa z Buffalo odpowiedź na swój telegram i ten donosił, że wyjeżdża i najdalej za trzy tygodnie w Warszawie się zjawi. Załączał szereg serdeczności i wyrażał swą radość, iż ujrzy dawno niewidzianych krewniaków. Wobec tego, Grąż czuł amerykańskie dolary, jak u siebie w kieszeni, i z każdą chwilą tupet jego wzrastał.
— Doskonale! — oświadczył Ordecki, choć wszystko, co posłyszał, napawało go zdumieniem.
Jakiż był cel poprzednich, niedwuznacznych nagabywań, dzięki którym uległ nawet oziębieniu stosunek z dyrektorem? Lecz, jeśli Grąż się rozmyślił, lub nie był z gruntu nieuczciwym, jak to przypuszczał Ordecki, tem lepiej. Rad był teraz nawet w duchu, że cała sprawa zakończy się przyzwoicie, bez skandalu, do którego i on z konieczności zostałby wmieszany. To też, zamieniwszy parę ogólnikowych frazesów, pożegnał dyrektora i udał się do swego małego gabinetu, sąsiadującego z gabinetem Grąża. Wyciągnął z szuflady biurka od tygodnia nieoglądane plany, rysunki i papiery i złączywszy je z przyniesionemi ze sobą w tece, począł je powoli przeglądać.
Nie kleiła mu się dziś praca.
Jakież właściwie znaczenie miały dlań te wszystkie papierzyska, w porównaniu z własnem nieszczęściem. Cóż obchodziło go, czy udziałowcy dostaną prędzej, czy później mieszkania, gdy mordercy Lili swobodnie krążyli po świecie? A czy, wogóle, sprawa tajemniczego samobójstwa na krok posunęła się naprzód?
Nie wytrzymał. Pochwycił za słuchawkę, znajdującą się przed nim telefonicznego aparatu i rzucił numer komisarza Dymskiego,
— To ja, Ordecki! — wymówił, posłyszawszy znajomy głos, bo z Dymskim, od czasu tragicznego wypadku rozmawiał prawie codziennie. — Nic nowego, panie komisarzu?
— Owszem! Owszem! — zabrzmiała odpowiedź. — Nareszcie udało mi się pochwycić pewien trop!
— Trop?
— Tak! Niechaj pan przyjeżdża, bo przez telefon niezbyt rozmawiać jest wygodnie!
Żadna siła nie przykułaby teraz Ordeckiego do biura. Nawet, gdyby mu zagrożono natychmiastową dymisją. Powrzucał papiery, leżące w nieładzie na biurku do szuflady, szybko zamknął ją na klucz i nie zaznaczywszy nawet nikomu, że opuszcza biuro, wybiegł z lokalu „Atobudu“. Po chwili, pędził taksówką w stronę Urzędu Śledczego.
Zastał komisarza Dymskiego, w dużym sztywnym pokoju, o biało pomalowanych ścianach, które zdobił szereg półek z aktami.
— Proszę zająć miejsce! — wskazał mu ten na stojące naprzeciw siebie krzesło, wcale nie zdziwiony jego pośpiechem, — zaraz pogadamy.
Podpisał jeszcze jakichś parę papierów, doręczył je sekretarzowi, poczem sprawdziwszy, czy drzwi zostały zamknięte, za biurkiem zajął miejsce, naprzeciw Ordeckiego.
— Pozwoliłem sobie pana niepokoić — rzekł — gdyż choć nie zdobyłem niezbitych danych, posiadam pewne poszlaki.
— Poszlaki? — powtórzył Ordecki z zaciekawieniem.
— Tak! Udało mi się stwierdzić, w jaki sposób nieboszczka spędziła ostatnie dnie przed śmiercią!
Uczynił pauzę, w gabinecie zaległa pełna skupienia cisza, poczem, po chwili ciągnął dalej:
— Ustaliłem więc, że parokrotnie odwiedzała dancing pod „Złotą Papugą“, w towarzystwie przyjaciółek!
— Och! Te dancingi! — wykrzyknął Ordecki.
— Tam, tańczyła często z zawodowym tancerzem, niejakim Tomem.
Twarz Ordeckiego pobladła. Komisarz pośpieszył go uspokoić.
— Jest to nieciekawy ptaszek, ale z naszą sprawą niema nic wspólnego! Szantażysta na małą skalę zadawalniający się drobniejszemi sumkami, wyciąganemi od niewiast. Tem więcej, że nieboszczka, choć często z nim tańczyła, nie przekraczała nigdy granic przyzwoitości i zachowywania się względem niego nawet dość ozięble.
— Więc? — zapytał Ordecki, nieco rozczarowany, nie pojmując dokąd komisarz zmierza.
A ten dalej wyjaśniał.
— Opowiadam panu to wszystko, aby wykazać, żeśmy poruszyli niebo i ziemię, byle tylko zebrać najdrobniejsze szczegóły. Ale, to nie wszystko. Pochwyciłem inną nić. Nić, bardzo ciekawą, choć słabą. Jeden z moich ludzi twierdzi, iż wydawało mu się, że widział pańską żonę, wchodzącą do domu, w którym zamieszkuje baronowa Wenden.
— Baronowa Wenden? — powtórzył Ordecki ze zdziwieniem całkowicie nieznane mu nazwisko — Któż to taki?
— O, bardzo interesująca osobistość! — odparł z jakimś dziwnym przekąsem komisarz. — Bardzo interesująca! Wdowa po baronie niemieckim, który był pułkownikiem w carskiej służbie, jak to się często w Rosji zdarzało i został zabity w czasie wielkiej wojny. Przybyła ona do Warszawy z Sowietów, przed kilku laty i choć majątku nie posiada, żyje wystawnie, na bardzo szerokiej stopie!
— Ale, skąd moja żona do niej? — wyrzekł Ordecki, coraz bardziej zdumiony — Nigdy mi nic nie wspominała o tej znajomości!
Komisarz uczynił tajemniczą minę.
— Tu zaczyna się zagadka, a panie naogół niechętnie wspominają o tej znajomości.
— Co?
— Bo, o baronowej Wenden krążą jaknajdziwaczniejsze wersje. Mają się u niej odbywać niezwykłe zebrania, gdzie upajanie się narkotykami oraz orgje erotyczne, są na porządku dziennym.
— Niemożebne! Moja Lili?
— Proszę się jeszcze nie przejmować, bo o ile mnie dochodziły słuchy, cała rzecz polega na tem, że Wendenowa, z niebywałą zręcznością wciąga w swe sieci ofiary, które później nie mogą uwolnić się z pod jej wpływu.
— Przeklęta baba! — wykrzyknął z gniewem — Czy pan tam już zarządził rewizję?
Dymski potrząsnął głową.
— Rewizję? — podkreślił — Trudno zarządzić rewizję! Wendenowa maskuje się z takim sprytem, że nic napozór jej zarzucić nie można, a choć pośrednio dochodziły mnie słuchy o kilku jej ofiarach, nikt z oficjalną skargą się nie zgłosił. Muszą się tam dziać rzeczy straszliwe, bo ofiary milczą, lub też nikną, albo, jak pańska żona, kończą samobójstwem. Poza tem posiada Wendenowa olbrzymie stosunki i nie mając niezbitych danych, ciężko z nią rozpocząć walkę... Odrazu znajdzie licznych obrońców i naraziłbym się na duże przykrości.
— Tedy, pan...
Dymski zniżył głos.
— Od dłuższego czasu roztoczyłem nad nią obserwację! Stale, jeden z moich wywiadowców śledzi dom, w którym ona zamieszkuje, notując nazwiska udających się tam osób. Zdziwiłaby się zapewne, nie jedna z pięknych pań, gdyby jej powiedziano że znane mi są wizyty jej u Wendenowej. Otóż, kiedy po śmierci pańskiej małżonki, na zasadzie posiadanej fotografji, począłem sprawdzać, gdzie w ostatnich czasach bywała, jeden z moich wywiadowców widział ją, gdy wchodzła i wychodziła parokrotne z domu Wendenowej.
Ordeckiego aż poderwało z krzesła.
— Poczyna mi się rozjaśniać w głowie! — wykrzyknął — tam mieściłaby się owa potworna szajka, jaka pchnęła nieszczęsną w objęcia śmierci! Pędzimy natychmiast, panie komisarzu!
Lecz, komisarz uśmiechnął się lekko z tego pośpiechu Ordeckiego.
— Skoro panu powiadam — rzekł — że nie decyduję się na rewizję, to i oficjalna wizyta nie zdałaby się na wiele. Wendenowa umie zacierać ślady. Nie wolno mi postąpić lekkomyślnie, choć i ja mam najgłębsze przekonanie, że śmierć pańskiej żony łączy się z praktykami Wendenowej.
Ordecki pochwycił się oburącz za czoło.
— Cóż robić? — zawołał — Patrzeć spokojnie na to, co wyrabia ta baba przeklęta? Mają jej ujść bezkarnie wszystkie sprawki?
— Nie! — zaprzeczył Dymski — Mowy o tem niema, żeby jej zbrodnicze machinacje uszły bez kary! Ale do zdemaskowania jej należy sprytnie się zabrać!
— Jak?
Dymski zastanawiał się chwilę, poczem wymówił:
— Od wczoraj już powziąłem ten projekt, a nawet poczyniłem pewne przygotowania! Ponieważ nie możemy złożyć Wendenowej oficjalnej wizyty, odwiedzimy ją prywatnie!
— Prywatnie?
— Tak! Udamy zamożnych przejezdnych, którzy pragną się u niej „zabawić“! Gdybym zgłosił się tak wprost z ulicy, wyrzuciłaby mnie za drzwi. Ale, znam na szczęście, kogoś, kto u niej bywa i niejedną „miłą“ chwilę tam przepędzał, księcia Korelskiego. Jest on chwilowo nieobecny w Warszawie, lecz jeśli rzucimy jego nazwisko i uczynimy Wendenowej nadzieję bogatego od nas zarobku, gotowa się złakomić, a nie mam innej drogi ani przedostania się do jej apartamentu, ani przewąchania jej tajemnic!
Ordecki zrozumiał. Niby tok elektryczny, przebiegł mu wzdłuż ciała.
— Świetnie! — zawołał.
Tymczasem Dymski wyjaśniał bliżej cały swój plan.
— Jeśli Wendenowa złapie się na złotą przynętę, uchyli nam rąbka swych tajemnic, zaprosi na „zebranie“, mamy ją w ręku! Wtedy łatwo dojdziemy, co było przyczyną śmierci pańskiej żony. A sądzę, że się złakomi... Pomyślałem więc o panu i mniemam, że dobrze się stanie o ile uda się pan tam wraz ze mną... Może pan mi być pomocny w wielu rzeczach... Obawiam się tylko jednego...
— Mianowicie?
— Pańskiej porywczości! Żeby pan czemkolwiek się nie zdradził!
Ordecki zaprzeczył żywo.
— Przysięgam! Cokolwiek posłyszę, lub cokolwiek się stanie, będę milczał, niczem grób!
Dymski przyciszonym głosem wykładał:
— Przedstawimy się, jako bogaci przemysłowcy z Górnego Śląska, którzy na parę dni przyjechali do Warszawy. Ja, będę szwabem, dyrektorem Majerem i od czasu do czasu wtrącę do rozmowy niemieckie wyrazy! Dobrze władam tym językiem, a to wzbudzi jej zaufanie! Jestem gruby, twarz mam czerwoną, śmiało mogę uchodzić nawet za berlińczyka... Pan zaś...
— Kogo mam udawać?
— Pan zaś będzie właścicielem kopalni, Kacperkiem. Wygląda pan bardzo solidnie, na statecznego finansowego potentata! Wendenowa, ani mnie, ani pana, nigdy nie widziała na oczy i nie pozna się na maskaradzie. Tembardziej, że przed pańską bytnością, już telefonowałem do niej!
— Telefonował pan?
— Oczywiście, nie jako komisarz Dymski, a dyrektor Majer. Powołałem się na księcia Korelskiego i wyczułem, że baba z radości przy telefonie aż podskoczyła. Była słodka i czuła. Pierwsza poczęła zapraszać, widocznie spodziewając się, że w mojej osobie znajdzie bogatą ofiarę. Zaznaczyłem, że pojawię się w towarzystwie przyjaciela nababa. Stała się jeszcze słodsza. Dlaczego też, mam wrażenie, że o ile nie popełni pan jakiej nieostrożności, uda nam się przyłapać Wendenową.
— Przenigdy! — z mocą wykrzyknął.
Uścisnęli sobie dłonie, wyznaczając spotkanie, dla niepoznaki, na siódmą w jednej z cukierni. Poczem Ordecki opuścił gabinet komisarza.
Gdy, w rzeczy samej, o siódmej spotkali się punktualnie, komisarz Dymski zmienił całkowicie swój wygląd. Nietylko miast munduru, nosił cywilne ubranie, ale szeroką, czerwoną nieco twarz zdobiły wielkie rogowe okulary, a duża złota dewizka na okrągłym brzuszku, podkreślała jakby zamożność. Zdala bił od niego zapach perfum, a ogromne cygaro i beztroska mina, oznajmiały, iż jest to człowiek, który przybył na krótki czas do stolicy, aby ochłonąć od utrapień i podatków, a w zabawie, a szczególniej jakiejś przygódce miłosnej szukać rozrywki.
Również i Ordecki dostosował swój wygląd do komisarza. Zdjął on umyślnie z rękawa żałobę, a twarzy swej, noszącej prawie stale piętno cierpienia, nadał możliwie pogodny wyraz. Był ubrany starannie i w rzeczy samej przypominał fabrykanta.
Kiedy opuścili cukiernię, Dymski skinął na taksówkę i polecił się zawieść na Szopena.
Na Szopena zamieszkiwała Wendenowa.
Ordecki ujrzał wspaniały, nowoczesny dom i po wykładanych marmurem schodach, wślad za komisarzem podążył na pierwsze piętro. Kiedy Dymski zadzwonił do drzwi, na których wisiała błyszcząca, metalowa tabliczka z napisem: „Wiera baronowa von Wenden“, biło mu trochę z niepokoju serce i myślał, czy należycie potrafi odegrać swoją rolę. Więc za temi drzwiami rozegrał się dramat Lili?
— Jestem dyrektor Majer! — oświadczył komisarz ze znakomitą odegraną swobodą — Przybyłem wraz z moim przyjacielem! Zechce panienka nas zameldować pani baronowej! Jest uprzedzona o naszej wizycie!
Dziewczyna, snać musiała poprzednio otrzymać jakieś zlecenie, bo wykonała zapraszający ruch ręką, a gdy panowie znaleźli się wewnątrz mieszkania, przeprowadziła ich do bogato urządzonego saloniku.
— Proszę zaczekać! Zaraz panię baronową zawiadomię!
Pokój, w którym się znaleźli był raczej buduarem, urządzonym w wschodnim stylu, niźli salonem. Ściany wybito drogiemi smyrneńskiemi dywanami, a bucharskie kobierce zaściełały podłogę. Dokoła ścian biegły niskie otomany, zarzucone stosem szytych złotem poduszek, a pod niemi jedwabne, przetykane srebrem szale i makaty tworzyły coś w rodzaju namiotów. Prócz tego, stały w pokoju porozrzucane niskie drewniane, rzeźbione zydelki oraz inkrustowane masą perłową maleńkie tureckie stoliczki. W powietrzu unosił się aromat jakichś odurzających perfum.
— Istne urządzenie haremu, lub palarni opjum! — mruknął przez zęby Dymski, rozglądając się dokoła. I pachnie tu też oszałamiająco! Niestety nasz kodeks karny nie przewiduje odpowiedzialności za podobne urządzenie mieszkania! Ale ja...
Nagle urwał i zamilkł. W sąsiednim pokoju zabrzmiały kroki i na progu gabinetu ukazała się Wendenowa.
Była to wysoka, postawna, z górą czterdziestoletnia kobieta, ubrana z wytwornym szykiem, która jeszcze mogła się podobać. Cała jej postać tchnęła zmysłowością, a twarz świadczyła o wschodniem pochodzeniu. Czarne włosy, śniada cera, orli nos, nieco grube, wilgotne usta. Musiała mieć w swych żyłach semicką domieszkę, lub też była rosjanką, ormiańskiego pochodzenia. Można byłoby ją nazwać piękną, mimo wieku, kobietą, gdyby nie pewna drapieżność i okrucieństwo, jakie od czasu do czasu przebijało się w jej wzroku.
— Przybywają panowie z polecenia księcia Korelskiego? — wymówiła, spozierając badawczo na Dymskiego i Ordeckiego — Proszę niech panowie zajmą miejsca.
Siadła, ukazując zgrabną nogę, obutą w wytworny pantofel.
A gdy usiedli na niskich otomanach, dodała:
Podziwiają panowie moje urządzenie! Cóż jestem gruzinką, córką Kaukazu, lubię się otaczać tem, co mi wschód przypomina!
Choć „kaukaskie“ pochodzenie baronowej wydawało się Dymskiemu nieco podejrzane i przypuszczał on, że jest raczej ormianką, lub żydówką, począł wpadać w swą rolę.
— Skierował nas do pani książe Korelski. Gdyby nie książe nie ośmielilibyśmy się nigdy jej niepokoić...
— Dobrze! — odparła z miną skończonej światowej damy — Lecz czem panom mogę służyć?
— Liebe Frau Baronin! — Dymski jął udawać szwaba — mówił cudzoziemskim akcentem, wtrącając niemieckie zdania. — Choć pani mąż był rosyjskim pułkownikiem, lecz pochodził z nadbałtyckich baronów! Łączy nas więc, jakby jedna narodowość... Dlaczego też udaję się pod opiekuńcze skrzydła pani...
— Moje opiekuńcze skrzydła? — powtórzyła.
— Żeby, liebe Frau Baronin — ciągnął komisarz dalej — zechciała się nami zaopiekować. Wspominał mi książe Korelski, że u pani odbywają się miłe zebrania i pani jedna może rozwiać nudę, panującą in dieser langweiliger Stadt Warschau — O pieniądze nam nie chodzi! Ums Geld brauchen. Sie sich nich kümmern! Zresztą książę Korelski...
Cień nieukrywanej ironji przebiegł po twarzy pięknej pani.
— Książe Korelski nie mógł mówić nic podobnego — wyrzekła ostro, patrząc Dymskiemu w oczy — I zbytecznie pan się sadzi panie komisarzu Dymski na berliński akcent, bo niemieckim włada pan dość słabo... Lecz skoro się pan tu znalazł w towarzystwie inżyniera Ordeckiego chętnie z panem pogawędzę...
Spojrzeli na siebie z zażenowaniem.
Ona, tymczasem nadal, uśmiechając się złośliwie, dodała:
— Skoro panowie nie mieli śmiałości przybyć do mnie pod własnemi nazwiskami, może jednak zdobędą się na tę odwagę, aby mi powiedzieć szczerze, co ich sprowadza?
— Dobrze! Zagramy w otwarte karty, pani baronowo! Zadam więc wprost pani zapytanie! Czy znała pani nieboszczkę Lili Ordiecką, małżonkę tu obecnego inżyniera Ordeckiego!
— Nie znałam! — zabrzmiała sucha odpowiedź.
— Hm... A mnie się wydaje inaczej.
Wendenowa zmarszczyła czoło.
— Wątpi pan w prawdę moich słów! Bardzo mi przykro! Czy wolno zapytać zkolei, w jakim charakterze pan mnie o to bada, panie komisarzu? — mocno podkreśliła tytuł Dymskiego.
— Choćby, w oficjalnym!
— Ach, w oficjalnym! No, to powtarzam panu, że, niestety nie znałam osobiście zmarłej tragicznie pani Ordeckiej, a o jej śmierci wiem jedynie z gazet.
Nie spuszczał oczów z Wendenowej.
— A ja posiadam informacje, że parokrotnie odwiedzała ona panią!
— Odwiedzała? Nadzwyczajne! Widocznie lepiej pan wie odemnie, kto tu bywa!
— A jednak...
W oczach kobiety zamigotał gniew i mocno uderzyła ubrylantowaną dłonią o poręcz niskiej otomany, na której siedziała.
— Panie Dymski! skończmy z tem, wreszcie! — wyrzekła z mocą — Czyż pan sądzi, że nie jestem świetnie poinformowana, o dyskretnej opiece, jaką mnie pan od pewnego czasu otacza? Dyskretnej, lecz niezbyt zręcznej! Bo, nietylko wiem, iż koło mego domu krąży stale wywiadowca, ale dotarły do mego słuchu pańskie dopytywania się o moją przeszłość i z czego właściwie żyję...
Ordecki nie spuszczał oka z przekwitłej wschodniej piękności. Śledził gniewne błyski, przebijające się w jej wyrazistych oczach, łowił każde drgnięcie matowej, o prawidłowych rysach twarzy. I choć w tonie baronowej przebijała duma i zadraśnięta miłość własna ambitnej kobiety, którą policja prześladuje niesłusznie, wydawało mu się jednak, że w jej słowach brzmi jakaś fałszywa nuta i że swem energicznem wystąpieniem pokrywa ona wewnętrzną obawę. Coś odpychało Ordeckiego od tej wytwornej pani i nie wiedzieć czemu sądził, że ma przed sobą najgorszego wroga.
— Należało się zwrócić wprost do mnie — mówiła dalej podniecona — a oświadczyłabym panu to, o czem wie cała Warszawa. Jestem wdową po rosyjskim pułkowniku, bardzo zamożnym człowieku i żyję z resztek fortuny, która, na szczęście, od bolszewików ocalała. Bywa u mnie szereg znanych ludzi, posiadających na całą Polskę, głośne nazwiska, lecz nie uprawiam w mem mieszkaniu żadnych orgij, gdyż inaczej właśnie ci ludzie u mnie nigdy by nie bywali...
— Ależ, pani baronowo...
— Pozwoli pan mi dokończyć! Może właśnie dlatego, że przyjmuję tylko bardzo doborowe towarzystwo, a dom mój jest zamknięty dla zwykłej hołoty, któś złośliwy rozpuścił łaskawie pogłoskę, że u mnie odbywają się tajemnicze zebrania. Zaraz opowiem, jak wyglądają te zebrania. Przychodzi kilku znajomych na skromną herbatkę i bridża! Oto wszystko! A nie na kokainę, morfinę i erotyczne ekscesy, jak pan mniema, panie komisarzu! Więcej powiem dziwię się panu, że pan znając doskonale, podobnie plotkarskie miasto, jakiem jest Warszawa, uwierzył idjotycznym słuchom. Należało już dawno, zwrócić się do mnie wprost, a oszczędziłoby to wiele czasu panu i pańskim wywiadowcom!
— Zapewniam...
— Proszę nie zaprzeczać, panie komisarzu! Cóż innego oznaczałaby w takim razie pańska dzisiejsza wizyta! Uroiło się panu, że to ja zdeprawowałam panię Ordecką i dlatego sprowadził pan jej małżonka, wciskając się do mnie pod obcem nazwiskiem i napomykając o jakichś „zabawach“.
— Ależ...
— Pragnie pan się dowiedzieć — znów nie pozwoliła mu dokończyć — czemu pana, w takim razie przyjęłam? Bo miałam tego wszystkiego dość! Kiedy rozmawiał pan ze mną telefonicznie, już wiedziałam, z kim mówię! Bo książę Korelski, na którego pan się tak powołuje, dziś zrana powrócił niespodzianie do Warszawy, a nawet przed kilku godzinami mnie odwiedził...
Dymski poczerwieniał i pojął, jak nierozważny był jego krok.
— Również, wiedząc z jakiej przyczyny pan mnie śledzi, domyślałam się, kim jest ten drugi, fabrykant z Katowic! Oto wszystko! Ale jeszcze jedno chciałabym panu zaznaczyć, panie komisarzu! Sądzi pan, że na wiele sobie pozwolić ze mną można, bo jestem, samotną, bez opieki kobietą! Otóż, myli się pan grubo! Znajdą się tacy, którzy staną w mojej obronie! I gdyby nie skończyła się ta nieproszona z pańskiej strony opieka, wiem do kogo się zwrócić i obawiam się, że niezbyt panu to przyjemnie będzie, a nawet mocno może zaszkodzić w służbowej karjerze!
Dymski poczerwieniał.
Nie tyle go drażniła zupełnie jasna pogróżka, nie tyle go gniewało, że dał się zdemaskować i teraz może ponosić tego konsekwencje, co świadomość, że jego informacje nie były fałszywe i że w tem mieszkaniu i poza jej słowami, ukrywa się „coś“, czego nie może pochwycić.
Nie wytrzymał.
— Przykre nieporozumienie, pani baronowo! — mruknął. — Tylko, czy nie zechciałaby mi pani baronowa powiedzieć, kim jest ten wytworny pan, który panię często odwiedza? Posiada dość oryginalny wygląd i nosi niezwykłą biżuterję? Podobno cudzoziemiec...
Wpijał się w nią oczami i wydało mu się, że na sekundę, cień lęku przebiegł po twarzy kobiety. Ale wnet się opanowała.
— Znów jakaś fałszywa informacja! — oświadczyła — Nie mam pojęcia o kogo panu chodzi! Wytwornych cudzoziemców bywa u mnie wielu!
— Nic... Nic... — wymówił Dymski i uśmiechnął się lekko — Powtarzam, nieporozumienie.
Z powrotem była wielkoświatową damą.
— Skoro pan sam doszedł do przekonania — rzekła już teraz swobodnie — iż miało miejsce przykre nieporozumienie, to mi wystarcza! I sądzę, że podobne do dzisiejszej sceny, więcej się nie powtórzą! Będzie to w obopólnym naszym interesie, panie komisarzu!
Powstała z otomany. Oznaczało to, że uważa ich wizytę za skończoną.
Również i oni podnieśli się ze swych miejsc.
Ordecki wciąż jeszcze rozglądał się po bogatem urządzeniu wschodniego pokoju. W czasie całej rozmowy nie odezwał się ani słówkiem, ale jego myśli wciąż krążyły dokoła tego samego tematu. Jakie tajemnice ukrywał ten pokój i czy tu właśnie rozegrała się straszliwa tragedja Lili?
— Brr... — wzdrygnął się ze wstrętem, a gdy odchodził, nie mógł się nakłonić do uściśnięcia ręki baronowej. Poprzestał na lekkiem skinieniu głowy.
Dopiero, gdy znaleźli się na ulicy, Dymski dał folgę oburzeniu.
— Przeklęta baba! — zawołał — Przebiegła, jak czart! Sam wpadłem w zastawioną przez siebie pułapkę...
Ordecki milczał.
— Wszystko przewąchała — mówił dalej podniecony komisarz. — Wie, że ją śledzą, dowiedziała się o moich wywiadowcach, Popełniliśmy wielki błąd, udając się przedwcześnie do niej, ale i tak już była ostrzeżona...
— Tak... — mruknął niewyraźnie Ordecki.
— A przysięgnę, że się nie mylę! Moje informacje nie były fałszywe i głowę dam za to, że to ona do swej spelunki wciągnęła pańską żonę. Czy widział pan, jak się zmieszała, kiedym jej wspominał o owym cudzoziemcu?
— Któż to taki? — zapytał zaciekawiony, bo i on zwrócił uwagę na ten szczegół.
Komisarz wzniósł brwi do góry.
— Człowiek, który kieruje nią i tą całą bandą! I to zdołałem wyśledzić! Człowiek, który nosi pierścienie całkowicie podobne do tych, z których jeden widnieje na fragmencie fotografji! Czy pojmuje to pan?
Ordecki pochwycił nagle komisarza za rękę.
— Rad jestem — wyrzekł z dziwnie zawziętym błyskiem w oczach — że wyszliśmy od tej baronowej! Jeszcze sekunda, a czułem, że rzucę się na nią!
Dymski, powoli, stanowczo wymówił:
— Niechaj chwilowo triumfuje i cieszy się! Toć grozi mi, w razie dalszych dociekań, utratą posady! Słyszał pan! Ja się tego nie ulęknę! Jest ostrzeżona i mniema, że wszystko zatuszowała znakomicie? Nie tracę jednak nadziei, że prędzej, czy później zdemaskuję tę przewrotną kobietę!
Ordecki lekko pokiwał głową. On, niestety, poczynał tracić nadzieję.
— Trudno będzie, trudno, — wyszeptał — lecz, jeśli środki prawne zawiodą, ja palnę w łeb tej żmiji! Bo, przekonanie wewnętrzne mi powiada, że to w jej szpony dostało się moje maleństwo...
— Obejdzie się bez tego! — odparł komisarz i uścisnął Ordeckiemu rękę.
A gdy odszedł, długo stał jeszcze Ordecki, w pobliżu domu, w jakim zamieszkiwała Wendenowa. Patrzył na szaro pomalowane mury, jakby pragnął przebić wzrokiem ich tajemnicę. Potem pokiwał głową i w zamyśleniu wyszeptał — Tu... tu... napewno...
Stał tak, z oczami wlepionemi w bramę, z dobrych kilka minut, nie zwracając uwagi na potrącających go przechodniów i już miał ruszyć ze swego miejsca, gdy w tem niespodziewany szczegół zwrócił jego uwagę.
Z bramy wysunęła się ostrożnie jakaś kobieca postać. Młodej, wysokiej dziewczyny, ubranej elegancko i wyglądającej na panienkę z zamożnego domu. Rozejrzała się jakby niepewnie dokoła, niby sprawdzając, czy nikt nie widzi, skąd ona wyszła, poczem pośpiesznemi krokami, opuściwszy główkę, jęła się zbliżać w stronę, w jakiej stał Ordecki.
— Czyżby nowa ofiara? — pomyślał zaintrygowany — Ciekawe? Wychodzi od Wendenowej?
Teraz przypatrywał się jej uważnie.
A gdy młoda osóbka zrównała się z nim, aż drgnął, tłumiąc okrzyk zdumienia.
Była to panna Rena, córka dyrektora Grąża! Choć spotykał ją zaledwie kilka razy, na przechadzce z ojcem, lub gdy w biurze odwiedzała dyrektora, znakomicie zapamiętał jej wygląd.
— I ona?
Sam nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, bo panienka zgoła niewinnie mogła odwiedzać w tym domu znajomych, podbiegł do niej i zawołał:
— Pani stamtąd?
Przystanęła. I ona znała Ordeckiego, z biura. Przerażenie odbiło się na jej twarzy.
— Pan, pan?...
Mówił prędko, w tem uniesieniu nerwowem, które czasem czyni z ludzi jasnowidzących.
— Wyszła pani, od Wendenowej?
Zdołała się już całkowicie opanować. Na twarzyczce, na której zdawało się przed chwilą widniały ślady łez, legła kamienna maska.
— Nie rozumiem, o co panu chodzi, panie Ordecki!
Teraz dopiero pojął, jak zaczepiając ją, postąpił niewłaściwie.
— Przepraszam... bardzo przepraszam — wybąknął, nie wiedząc, co dalej mówić — Ale...
Ona nagle podniosła swe wielkie, niebieskie oczy na jego twarz zmienioną cierpieniem. Podniosła i niespodziewanie w tych niebieskich, patrzących niby zimno oczach, zagrały jakieś pełne bólu błyski. Pochwyciła Ordeckiego za rękę.
— Choć nie znam pana prawie wcale, bo dotychczas nie rozmawialiśmy nigdy ze sobą, nie gniewam się na pana i strasznie mi pana żal, panie Ordecki... Ale i ja...
Urwała, a srebrzyste łzy zalśniły w jej oczach.
— Ale... i ja... jestem bardzo nieszczęśliwa! — wyrzuciła z siebie i szybko uciekła.
Ordecki, niczem zahypnotyzowany, długo patrzył w jej ślad.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Drugi rozdział o tym samym numerze





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.