Salon baronowej Wiery/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Salon baronowej Wiery
Rozdział V. W apartamentach pani Marleny Velasco
Wydawca Tow. Wyd. „Prasa Współczesna“ s. o. o.
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
W apartamentach pani Marleny Velasco.

Grąż, opuściwszy swój apartament, tym razem wyszedł pieszo na miasto. Może chciał, po tylu przeżyciach odświeżyć się przechadzką, może uważał, że szofer bywa czasem niebezpiecznym świadkiem.
Naprzód udał się na pocztę i osobiście nadał telegram do Kolbasa, według adresu otrzymanego od żony, później zerknął na zegarek...
Dochodziła szósta...
O szóstej miał spotkanie z nieznajomym, z którym tak tajemniczo rozmawiał przez telefon.
Grąż przebył kilka ulic i wreszcie znalazł s:ę na Pięknej. Tam wszedł do wysokiej, nowoczesnej kamienicy i podążył od frontu, na drugie piętro.
Na drzwiach widniała lśniąca, mosiężna tabliczka — „Marlena Velasco — artystka“.
Zadzwonił.
Rychło rozwarły się drzwi, ukazała się w nich przystojna, elegancka, w białym fartuszku subretka.
Subretki takie widuje się jeszcze na scenach teatrzyków, gdzie uwodzą publiczność wdziękiem swych nóg i fartuszków, oraz w mieszkankach kokot. Uśmiechnęła się ona przyjaźnie na widok dyrektora i skinęła mu główką, jakby witając dobrego znajomego.
— Czy zastałem panię? — zapytał, wchodząc.
— Jest! — odparła — Oczekuje na pana dyrektora!
— A pan Tom?
— Również czeka...
Dyrektor, dobrze znając drogę, przeszedł z przedpokoju do małego saloniku. Salonik ten był urządzony z iście kokocim przepychem i w kokocim smaku. Ściany wybito jedwabiem, na nich porozmieszczano lubieżne obrazki XVIII wieku, złocona serwantka uginała się pod ciężarem przeróżnych porcelanowych figurek, a wszędzie widniały miękkie meble, jakby zapraszające do spoczynku i niskie, zasłane perskiemi dywanami otomany z nieskończoną ilością pajaców, poduszeczek i poduszek.
Gdy Grąż wchodził do saloniku znajdowały się tam dwie osoby. Wysoka, szczupła pani o jasno utlenionych włosach, dość przystojna, ale przesadnie umalowana i ubrana z swoistym, wyzywającym szykiem. Na pierwszy rzut oka, dzięki znakomitemu „maquillage‘owi“, lat mieć mogła trzydzieści, choć, w rzeczy samej zbliżała się do czterdziestki.
Obok niej na niskim jedwabnym puffie zajmował miejsce jakiś dwudziestokilkuletni młodzieniec, szczupły brunet, o twarzy bardzo przystojnej, ale na której widać było ślady zepsucia, rozpusty, hulanek i wielu nieprzespanych nocy. W swej powierzchowności jednak posiadał on coś takiego, za czem przepadają płytkie i niewybredne kobiety i co je zmusza do uganiania się za podobnemi typami. Był ubrany z przesadną elegancją, w arcymodny garnitur, jedwabną bieliznę i jaskrawy krawat, a przegub lewej ręki, zdobiła cienka, złota bransoletka.
— A, pan dyrektor! — rzekła utleniona dama, powstając ze swego miejsca, na widok Grąża. Była nią pani Marlena Velasco, „artystka“, właścicielka mieszkania.
Siedzący zaś obok młodzieniec — jej bratem.
— Jak się masz! — powtórzyła poufale.
Grąża łączył z panią Marleną Velasco dawny stosunek i niejedno cacko, niejeden sprzęt kosztowny w tym kokocim salonie, były dowodami hojności dyrektora. Ale, choć miłosne zapały od kilku lat ostygły, pozostała przyjacielska zażyłość i nieraz pani Marlena pomagała, oczywiście nie bezinteresownie, Grążowi przy przeprowadzaniu przeróżnych „delikatnych“ interesów. Była to osoba niezwykle sprytna, która rozpocząwszy swą karjerę od zwykłego handlu swemi wdziękami, pod pozorem występów w jakimś trzeciorzędnym kabarecie, dorobiła się pewnej fortunki, obecnie pozowała na kobietę stateczną i dzięki rozmaitym „kombinacjom“, do których nie lubiła się przyznawać, zręcznie obracała swym kapitalikiem.
Grąż ucałował przelotnie wyciągniętą rękę dawnej kochanki, niedbale uścisnął dłoń wyelegantowanego młodzieńca, poczem ciężko sapnąwszy, opadł w fotel, jak ktoś, kto się czuje u siebie w domu.
— Pragnąłeś koniecznie widzieć Tomka! — poczęła podstarzała piękność, zajmując obok niego miejsce na zapełnionej przeróżnych kształtów poduszkami, otomanie. — Obstalowałeś go nawet do mnie! Cóż się stało?
— Jakto, co się stało? — niecierpliwie powtórzył. — Wiesz, chyba najlepiej, jaki zrobił się skandal! Czytujesz pisma!
— Więc, cóż z tego?
— A śmierć Lili Ordeckiej! Nietylko, odebrała sobie życie, ale i zginęły klejnoty wartości kilku tysięcy. Przy tych słowach, wzrok Grąża, spoczął badawczo na bladym młodzieńcu. Nadal mu nie wierzył. Bo, choć ten, jeszcze parę godzin temu, przez telefon wypierał się wszelkiego udziału w spowodowaniu śmierci Ordeckiej, inne dane przemawiały inaczej.
Tom wytrzymał utkwiony w niego wzrok i wzruszył ramionami.
— Wszak zapewniałem pana dyrektora! — rzekł. — To powinno wystarczyć!
Na pomoc bratu pośpieszyła i pani Marlena.
— Zupełnie niesłusznie posądzasz biednego chłopaka! — dodała. — Nic nie winien! Ale, przyznaję, że sprawa jest niemiła! Obawiam się, że mogą przewąchać naszą rolę?
— Oczywiście!
— Wątpię! Gdyż Tomek w rzeczy samej, nie miał z tem nic wspólnego!
Twarz Grąża poczerwieniała.
— Jakto, nic wspólnego? — dość ostro wyrzucił z siebie. — Na moje nieszczęście, zgodziłem się na twój plan. Nie mogąc sobie w biurze dać rady z Ordeckim, który mi wciąż bruździ w interesach, chciałem go oplątać przez żonę. Wtedy, gdy podsunęłaś mi Tomka... Ale, myślałem, że on ją tylko opląta, wciągnie w wielkie wydatki, z których nie mogąc wybrnąć, zmuszona będzie przyjąć podsuniętą przezemnie pożyczkę, a w zamian, w obawie skandalu, wymoże różne ustępstwa na mężu, ale w podobnej formie...
— Zapewniam — począł Tom.
Brat pani Marleny Velasco, wykwintny pan Tom, był z zawodu fordanserem. Dawniej tylko wątpliwej moralności dziewczyny robiły tego rodzaju karjery, dziś poszukują ich i pewnej kategorji mężczyźni. Zachodzi tylko ta różnica, że gdy przed niewielu laty podobnego młodzieńca określano dosyć dobitnie i stał on, poza nawiasem społeczeństwa, obecnie najpoważniejsi panowie pozwalają mu obtańcowywać swe żony i córki, a nawet podają rękę wsuwając doń dyskretnie napiwek. Pan Tom, na podobieństwo swej siostry usiłował się wybić, a nie posiadając żadnych skrupułów, imał się niezbyt czystych interesów. To też, kiedy Grąż, po naradzie z dawną kochanką, chcąc oplątać Ordeckiego przez żonę, zaproponował mu usidlenie za pewną sumkę tej ostatniej, na propozycję zgodził się chętnie. Lili Ordecka, osóbka dość lekkomyślna, korzystając ze zbytniej swobody, pozostawionej jej przez męża, często w towarzystwie koleżanek odwiedzała właśnie dancing, w którym on się popisywał. Również często i chętnie tańczyła z nim, znakomitym choreograficznym mistrzem. W podobnych warunkach, począł szeptać pani Lili czułe słówka, na które się nabiera tyle lekkomyślnych kobieciątek, później umówić się na jakieś spotkanie, a później wciągnąć do kawalerskiego mieszkania, wydawało się rzeczą nader łatwą. A potem, przecież zagrozić można szantażem. Zagrozić można, że o ile nie wpłacona zostanie pewna sumka, mąż wszystkiego się dowie. Oto był „szlachetny“ plan, podsunięty przez żądnego zarobku Toma, a zaakceptowany, po niejakim wahaniu przez Grąża, nie znajdującego w swych tarapatach, których jednym z głównych sprawców był Ordecki, innego wyjścia.
Oto była przyczyna, że Grąż dowiedziawszy się rano o śmierci pani Lili, siebie poczytywał za moralnego sprawcę, a poznawszy zgangrenowanego do gruntu Toma, posądzał, że ten nie tylko za daleko posunął się z młodą kobietą, ale wprost ograbił ją z brylantów. Piękna byłaby historja, gdyby to wszystko, wraz z jego nazwiskiem na światło dziennie wylazło!
Dlatego też zdziwieniem go napawały kategoryczne zaprzeczenia nie tylko Toma, ale i Marleny — bo wpakowawszy w błoto Ordecką, nie mógł się doszukać innej przyczyny jej śmierci.
— Więc, któż to zrobił? — rzucił. — Co spowodowało samobójstwo?
Tom, na którego twarzy, znać było zaniepokojenie, począł wyjaśniać.
— Nic nie pojmuję! Nie rozumiem, czyja to sprawka i jestem w największej obawie, aby niesłuszne posądzenie na nas nie padło! Ale, zdaje mi się nie ryzykujemy nic, bo Ordecka poniszczyła przed śmiercią papiery.
— Ale kto, kto? — naglił dyrektor.
— Więc opowiem panu wszystko szczerze — mówił tamten — co było między nami! Przez kilka wieczorów, pani Ordecka, jakby istotnie okazywała mi przychylność i wydawało mi się, że jestem na dobrej drodze. Początkowo, nie chciałem postępować zbyt obcesowo, aby jej nie speszyć. Sądziłem jednak, że już nastaje chwila, aby rozpocząć miłosne oświadczyny! Działo się to trzy dni temu.
— Trzy dni temu?
— I właśnie tego wieczora spotkał mnie zawód najokropniejszy, o którym nie wspominałem panu dyrektorowi, aby go nie zniechęcać. Bo, choć pani Ordecka, przybyła, jak zwykle z koleżankami na dancing, zachowywała się względem mnie tak obojętnie, że byłem niemile uderzony!
— Obojętnie?
— Siedziała przy stoliku, nie patrzyła na nikogo, odmawiała tancerzom, którzy ją zapraszali do tańca. Mnie, ledwie skinęła głową, jakgdybym nie istniał wcale dla niej. To też, nie zbliżałem się do Ordeckiej, przypuszczając, że coś musiało pokrzyżować nasze plany. Powtarzam, działo się to trzy dni temu, a od tej pory pani Lili nie pojawiła się więcej, w naszym dancingu.
Dyrektor w milczeniu potakiwał skinieniem głowy opowieści Toma, a pani Marlena cichemi wykrzyknikami wyrażała od czasu do czasu swe zaciekawienie i zdziwienie. Słowa fordansera brzmiały tak szczerze i przekonywująco, że żadne z nich przypuszczać nie mogło, że stara się on ich wprowadzić w błąd, lub kłamie.
— Więc cóż to było? — rzucił po chwili milczenia Grąż.
Ten uczynił poważną minę i zniżonym głosem wymówił, jak się opowiada o rzeczach tajemniczych a groźnych.
— Próżno sam łamałem sobie głowę, aż przyszło mi na myśl pewne przypuszczenie. Kręci się człowiek tu i ówdzie, niejedno słyszy, a niewiasty w pewnych momentach są bardzo szczere... Otóż opowiadała mi jedna pani, osoba wyjątkowo ekscentryczna, którą pociągały przeróżne nadzwyczajności, że w Warszawie istnieje bardzo ciekawy klubik. W mieszkaniu, tylko proszę pana dyrektora, o całkowitą dyskrecję, bo są to rzeczy niesprawdzone, niejakiej baronowej Wenden.
Marlena aż podskoczyła na swem miejscu.
— Wenden! — zawołała — Baronowa Wenden! Słyszałam... To ta, podstarzała strojnisia, której ciągle pełno po modnych kawiarniach i restauracjach... Udaje nie wiedzieć kogo, dmie i zadziera nosa do góry. Posiada, podobno rozległe stosunki i nieraz widywałam ją w pierwszorzędnych towarzystwach, szczególniej panów. Zastanawiało mnie oddawna z czego ona żyje? Więc, w jej mieszkaniu mieści się klubik, a ty dopiero teraz opowiadasz o tem Tomie? — zwróciła się do brata z wymówką.
Tamten dalej wyjaśniał:
— Mówię ci, że nie lubię powtarzać niesprawdzonych plotek... Ale, obecnie nastąpiły wyjątkowe okoliczności. W mieszkaniu tej baronowej odbywają się od czasu doczasu bardzo dziwne zebrania. Dziwne, a tak znakomicie zakonspirowane, że wieść o nich do szerokiego ogółu nie przenika...
— No... no... — mruknął Grąż, coraz więcej zainteresowany. — Jakiegoż charakteru są te zebrania?
— Podobno wszystko, co pan chce! Opjum, kokaina, haszysz, wieczory o wybitnie erotycznym charakterze, podczas których mężczyznom i kobietom za cały strój służą maski jedynie... Jednem słowem, dziać się tam mają wyuzdane orgje...
— Któż w nich uczestniczy?
— Otóż to właśnie! Wendenowa ściąga wyłącznie panie z towarzystwa, aby tem lepiej je omotać. Skoro, która tam wpadnie raz na zawsze pozostaje w jej sieciach, lub też kończy samobójstwem. Parę podobnych wypadków, jakoby, zatuszowano starannie.
— Ona sama to organizuje?
— Nie! I tu właśnie zaczyna się groźna zagadka. Szczegóły, jakie powtarzam pochodzą właśnie z ust tej pani, o której wspomniałem, a która w przystępie wyjątkowego zdenerwowania opowiadała mi je z oburzeniem i z pasją...
Mimo wszystko, mówiła ona tylko urywkami i miałem wrażenie, że jakiś niepojęty lęk skuwał jej usta. Zresztą, później nie mogłem, mimo najszczerszych chęci wydobyć z niej bliższych szczegółów, bo gdzieś znikła, podobno wyjechała z Warszawy, albo też...
— Cóż właściwie ona opowiadała takiego przerażającego?
Uczynił pauzę, dla większego wrażenia, poczem rzucił:
— Za Wendenową stoi jakiś mężczyzna. Łotr nad łotrami, ale obdarzony niezwykłą siłą. Coś w rodzaju hypnotyzera, kieruje on nią całkowicie... Tam również wciąga do tej spelunki niewiasty, aby je skompromitować i ograbić... Z mojej znajomej wyciągnął on podobno wcale okrągłą sumkę, ale w żaden sposób wyznać nie chciała w jaki sposób to się stało. Również powiedzieć nie chciała, ani jak wygląda ani kim jest w istocie... Jej zwierzenia, które właściwie nie były zwierzeniami, czyniły takie wrażenie, iż ktoś nawet zdala panuje nad nią i w chwilach, naprawdę niebezpiecznych, zmusza do milczenia...
— Nadzwyczajne! Zaiste, zachodzi tu wielkie podobieństwo do tragicznej przygody Lili Ordeckiej! — zauważył poruszony dyrektor — Czy i pan na tej zasadzie wysnuwał swe wnioski?
— Nie — odrzekł mocno Tom — posiadam prawie dowód, iż tam właśnie ją wciągnięto!
— Dowód? Tak! Bo wszystko, co wyciągnąć mogłem z mojej znajomej, starając się nieznacznie wysądować ją do dna, jak wygląda ów czart w ludzkiej postaci, było tylko, iż nosi on pierścień niezwykłego kształtu. A przecież na fragmencie fotografji, który znaleziono po zmarłej, widniał również sygnet dziwaczny...
Grąż uderzył dłonią głośno o poręcz fotela.
— Zgadza się! Znakomity z pana detektyw! Co uczynimy dalej z temi informacjami?
Tom rozkrzyżował ręce.
— Nic! Bo ani nie mogę ustalić miejsca pobytu owej pani, ani też pójść z temi danemi do policji? Wtedy, my moglibyśmy bardzo łatwo zaplątać się w całą sprawę, a chyba nie zależy panu dyrektorowi na tem!
— Nie, nie! — odparł ten szybko.
Nastała chwila ciszy. Grąża, który choć w niejednej aferze niewyraźnej maczał ręce i sam niedawno zastawiał sieci na Ordecką, lecz nie stracił resztek sumienia, korciło go teraz, że śmierć młodej kobiety ujdzie bezkarnie. Nie narażając się sam jednak na niebezpieczeństwo nie miał innego wyboru. Potwierdziły to dalsze słowa Toma.
— Nie wolno nam ryzykować! Zresztą, policja ma, zdaje się Wendenową na oku! Dobierze się własnemi siłami! A na jej zemstę narażać się niezbyt jest bezpiecznie! Choć, z gustem ukręciłbym temu bandycie szyję, nie czuję się na siłach wystąpienia z nim do walki! Och, zbój to potężny...
Może, w wykrzykniku pana Toma brzmiało nie tyle oburzenie, iż ktoś uprawia bez przeszkody łajdactwo, co świadomość zawodowego szantażysty iż inny wchodzi mu w drogę i ofiary zabiera z przed nosa. Nie zastanawiał się jednak nad tem Grąż, a powstając z miejsca, oświadczył:
— Bardzo się cieszę, że śmierć Lili Ordeckiej nie spadła na naszą odpowiedzialność! Naprawdę się cieszę i doznaję wrażenia, że jakiś olbrzymi ciężar spadł z serca. Ale, niestety, ma pan rację! Musimy milczeć! Tego wymagają okoliczności!
Niezadługo potem Grąż opuścił mieszkanie pani Marleny.
Szedł teraz zadowolony przed siebie. Stanowczo, dzień który rozpoczął się fatalnie, był jednym z lepszych jego życia. Grąż sądził, że już wszystko stracone, na horyzoncie ukazuje się zamożny krewniak, a odpowiedzialność za niemiłą sprawę, która w gruncie nie przyniosłaby żadnego pożytku, spadła z sumienia.
Wędrował wtedy dyrektor, wysoko poniósłszy głowę i wymachując laską o złoconej rękojeści. Z rozkoszą wdychał aromat ciepłego, wiosennego wieczoru, odpowiadał na ukłony znajomych, a nieraz i oczkiem strzelił do jakiej przechodzącej piękności. Gdy wtem o parę kroków przed sobą spostrzegł wytwornego młodzieńca, szczupłego, wysportowanego brunecika, który był ubrany w nienaganny garnitur. Kroczył on w towarzystwie drugiego nieco starszego, czterdziestoletniego mężczyzny i rozprawiał z nim o czemś z ożywieniem.
— Dżordżo! — zawołał dyrektor, rozpoznając zdala syna.
Dżordżo, on to był w rzeczy samej bowiem, drgnął i przystanął. Wraz z nim i jego towarzysz. Wysoki pan, o dumnej i energicznej twarzy, na której znać było, że przeszedł niejedno. Nosił czarny garnitur, a w krawacie połyskiwała cenna perła. Na obliczu jednak młodego Grąża odbiło się jakby zmieszanie.
Szybko wyciągnął on na pożegnanie do niego rękę i rzuciwszy mu po cichu parę słów, zbliżył się do ojca.
— Któż to był? — zapytał dyrektor, którego uderzył dość niezwykły wygląd nieznajomego i jego rysy — Nie znam tego pana?
— Hrabia O’Brien! — jakoś niepewnie rzucił Dżordżo.
— O’Brien? Nie słyszałem o takim panu!
Dżordżo począł szybko tłumaczyć:
— Bardzo wytworny! Na pół cudzoziemiec na pół Polak, bo ojciec był anglikiem, a matka pochodziła ze Lwowa. Od niedawna bawi w Warszawie i poznałem go w bardzo wykwintnem towarzystwie...
— Czy nie w których z klubików, w jakich w karty się zgrywasz? — rzucił Grąż, bo niezbyt spodobała mu się powierzchowność nieznajomego — Wygląda nieco na międzynarodowego awanturnika!
— Nie... nie... — szybko zaprzeczył — To dżentelmen w każdym calu! Może być papa całkowicie spokojny.
Grąż dalej nie nalegał. Co innego miał na myśli i rad był, że przyłapał syna.
— Słuchaj! — rzekł, ujmując go pod rękę — Przejdziemy się trochę! Pragnę z tobą porozmawiać!
Nowa fala krwi przepłynęła do twarzy Dżordża. Znać było, że obawia się on, iż ojciec poruszy jakiś przykry temat. Przymusiwszy się do śmiechu, odparł:
— Ależ z największą chęcią...
Skręciwszy w boczną uliczkę, szli powoli, bez celu.
Grąż począł tłumaczyć:
— Mój kochany! Rozumiem, młodość ma swoje prawa i musi się wyszumieć. Goniłeś za dziewczynami, grywałeś w karty, ale najwyższy czas się ustatkować! Płaciłem twoje długi nawet bez skrzywienia, ale dziś nie byłbym w stanie ich zapłacić! Panuje powszechny kryzys, a moje interesy znajdują się w opłakanym stanie.
Gdyby dokoła nie poczynał zapadać mrok, spostrzegłby bladość, jaka pokryła twarz syna.
— Nie byłbym w stanie zapłacić! — powtórzył z naciskiem — Dlatego, musisz stać się poważny! Nowe długi skompromitowałyby tylko mnie i ciebie!
— Interesy „Atobudu“ idą tak źle? — bąknął młody nieśmiało.
— Jaknajgorzej! Mówię ci w zaufaniu, jesteśmy prawie zachwiani! — dyrektor nie uważał za wskazane wspominać czemu to nastąpiło — Niechaj ci wystarczy, że sam dziś poszukiwałem paru tysięcy i nie mogłem ich dostać!
Ciężkie westchnienie wyrwało się z piersi Dżordża. Ginęła ostatnia deska ratunku. I on miał „honorowe długi“, z któremi nie śmiał się zwrócić do ojca. Obecnie nikła ostatnia nadzieja.
— Więc, wszystko stracone? — wyrwało mu się mimowolnie.
Grąż przystanął, puścił ramię syna, wyciągnął złoty portcygar i powoli zapalał papierosa. Dżordżo spostrzegł w świetle zapałki, że mimo poprzednich pesymistycznych słów, twarz dyrektora nie jest smutna.
— Nie, jeszcze nie wszystko stracone! — odrzekł — Choć sam, do niedawna tak sądziłem! Pozostaje ratunek.
— Ratunek?
— Który spada w bardzo nieoczekiwanej postaci! Nie raczysz bywać w domu, to nie wiesz co się dzieje. Najdalej za miesiąc przyjeżdża z Ameryki twój wuj Jan Kolbas, z córką...
— Kolbas przyjeżdża?
— Posiada on ciężkie miljony, a swą córkę Peggy, twoją kuzynkę pragnie tu wydać za mąż! Reszty, nie potrzebuję ci chyba tłomaczyć...
— Ach...
I przed wyobraźnią Dżordża zarysowały się nagle nowe horyzonty. Wiedział znakomicie od matki o bogactwie dalekiego wujaszka z Ameryki, czy zaś panna Peggy była urodziwa, w obecnej sytuacji, obchodziło go mało. Pojmował, że ojciec nie żartuje i że nad ich głowami zawisła katastrofa, choć nie domyślał się całej grozy tej katastrofy. Ufny w swą powierzchowność przystojnego chłopca i świetne maniery nie wątpił, że rychło zdoła usidlić zamorską kuzynkę...
— Rozumiem, papo! — szepnął z rozjaśnioną twarzą. Dyrektor tymczasem wykładał dalej.
— Do tego czasu musisz się ustatkować! Najprzód, gdyby wieść o twoich hulankach dotarła do wuja, mógłby powziąć o tobie najgorsze zdanie i zrazić się, powtóre musimy póki nie staniemy na pewne nogi, jaknajbardziej się ograniczyć! Oczywiście, nie zmienię trybu domu, żeby nadal zachować pozory bogatego człowieka, ale każdy lekkomyślny wydatek byłby dziś szaleństwem. A co do ciebie, wogóle dobrze się stanie, jeśli zerwiesz z dotychczasowem życiem, a poważnie pomyślisz o przyszłości...
— Ależ, oczywiście... Ma papa całkowitą słuszność!
Po kilku jeszcze ogólnikowych frazesach, w których zarówno ojciec, jak i syn, nie ukrywali swej radości z nadziei, jaką im niosła bliska przyszłość, Dżordżo pożegnał dyrektora. Usprawiedliwiał się, że od jutra pocznie przesiadywać uczciwie w domu, ale dziś ma jeszcze spotkanie z jednym z przyjaciół na mieście, któremu nie może uczynić zawodu.
W rzeczy samej, rozstawszy się z ojcem, wskoczył do taksówki i kazał się zawieźć do jednej z modnych kawiarni.
Długo rozglądał się po gwarnej, zadymionej i szczelnie zapełnionej strojną publicznością sali póki nie dojrzał tego, kogo pragnął spotkać.
Lecz, jeśli wspominał ojcu, że oczekuje go przyjaciel, to ten przyjaciel był osobliwego gatunku.
Przy niewielkim stoliku, w rogu kawiarni, siedział jakiś mężczyzna, o wybitnie semickim wyglądzie. Niski, gruby, o potężnej łysinie, ubrany z krzykliwą elegancją. Na krótkich palcach połyskiwały drogie pierścienie, a w ustach złote plomby. Ćmił cygaro i spozierał na młodego Grąża, z wyrazem nieukrywanej ironji.
Współczesne Schyloki przeniosły się z zapadłych dziur i zakamarków do pierwszorzędnych kawiarni i tam załatwiają swe lichwiarskie interesy. Miast chałatów stroją ich pierwszorzędne garnitury.
Młody Grąż zbliżył się do stolika uścisnął ubrylantowaną, lecz o brudnych paznokciach rękę, i usiadł na krzesełku.
— Panie Bierkugel — począł — przyniosłem to, czego pan żądał!
— Czek?!
— Tak!
— Z podpisem ojca?
Dżordżo pochylił głowę, aby ukryć czerwień, zalewający jego policzki.
— Z podpisem ojca! — wybełkotał — Oto jest! Służę!
Wyciągnął z kieszeni niewielki papierek i wręczył go lichwiarzowi. Ten obejrzał go ze wszech stron, nie krępując się nawet tem, że manipulacje mogli zauważyć sąsiedzi przy bliższych stolikach, poczem cmoknął i przymrużył oko.
— W porządku?
— Jakże nie ma być w porządku — oświadczył Bierkugel ciągle spozierając na Dżordża złośliwie — jeśli syn dyrektora Grąża sam przynosi mi jego czek i jeszcze dla pewności żyruje na odwrocie? To ja się pytam, co będzie w porządku?
— Przecież tak pan żądał!
— A jakże mogłem żądać inaczej!...
Dżordża wściekało to najwięcej, że lichwiarz domyśla się wszystkiego. Że domyśla się, że podrobił podpis ojca i czek jest sfałszowany. Ale przecież najwyraźniej zapowiedział Dżordżowi, że nie da mu ani grosza, o ile nie ujrzy podpisu dyrektora Grąża na czeku, bo zwyczajnych weksli oddawna Bierkugel od nikogo nie chciał przyjmować. Dziś zrana jeszcze, grubo namyślał się Dżordżo, czy pójść na tę „kombinację“, mimo poprzednich własnych czeków, które był winien lichwiarzowi, a których termin upłynął i mimo wiszącego nad nim przykrego, honorowego długu. Dopiero rozmowa z dyrektorem zdecydowała go ostateczne. Wszak ojciec oświadczył wyraźnie, że zapłacić grosza teraz nie jest w stanie, a miljony dzięki rychłemu amerykańskiemu marjażowi, wydawały się prawie pewne. Nikt o tym długu się nie dowie, a pieniądze Peggy tą bagatelę pokryją.
— Panie Bierkugel — rzekł tylko, gwoli ostrożności — czek, jaki panu doręczam nie nosi daty! Jest wystawiony in blanco! Zresztą, tak pan sobie życzył! Choć uprzedzam, że termin musi być minimalnie miesięczny, a po tym terminie może nastąpić prolongata...
— Żądam czeków — odparł, patrząc Dżordżowi prosto w oczy — bo weksli dziś nikt się nie boi i nikt ich nie wykupuje! Za czek zaś grozi odpowiedzialność karna. Nie wyobrażam sobie jednak, aby taki potentat finansowy, jak pański ojciec, dyrektor Grąż wypuścił czek bez pokrycia... Jeśli i od niego żądałem czeku, to tylko dlatego, aby nie ustąpić od moich zasad...
I Bierkugel rozumiał całą sprawę doskonale. Wiedział, że Dżordżo podrobił najzwyczajniej czek, do czego on go właściwie, milcząco namówił. O jednej rzeczy tylko nie był poinformowany. O bankructwie starego Grąża. Bo dyrektor tak znakomicie udawał zamożnego człowieka, że lichwiarzowi na sekundę na myśl nie przyszło, iż może on być zachwiany i sądził, że w obawie skandalu podrobione czeki syna nawet na znaczniejszą sumę wykupi.
Grał jednak nadal komedję.
— Nie wątpię — powtórzył — że dyrektor nie uchybi terminu. Gdyby zaś po miesiącu pragnął prolongować, bardzo proszę... Oczywiście, jeśli procent zostanie zapłacony gotówką.
Dżordżo w swej lekkomyślności zgadzał się teraz na wszystko.
— Czek opiewa — począł — na dziesięć tysięcy! Ile z tego dostanę?
Bierkugel pobębnił palcami po marmurowym blacie stolika.
— Trzy tysiące pan mi winien — wymówił, nie drgnąłwszy nawet powieką — Dodam jeszcze trzy...
Dżordżo, choć przygotowany był na to, że obedrą go ze skóry, aż poderwał się ze swego miejsca.
— Co? — krzyknął, ledwie tłumiąc oburzenie — Od sześciu tysięcy, cztery tysiące procentu za miesiąc! Ależ, panie to jest...
Tamten niewzruszony zapalał drogie cygaro.
— Chciał pan powiedzieć zdzierstwo — dokończył za Dżordża. Być może. Nie przeczę. Lecz dziś pieniądz jest drogi i każdy ugania się za nim, niczem panną, albo urzędnik za pensją! Zresztą wcale pana nie namawiam do tej pożyczki. Nie pan, będzie inny! Tylko...
— Tylko?
— Poprosiłbym pana bardzo, o ile obecnie nie załatwimy interesu, aby zechciał jutro zwrócić mi należność za poprzednie czeki. Dłużej cierpliwym być nie mogę... Skieruję sprawę do prokuratora.
Dżordżo zlekka zbladł. Poczuł się całkowicie we władzy lichwiarza.
— Panie Bierkugel! — teraz prosił — Bynajmniej, nie mam zamiaru zadzierać z panem! Ale, niech pan zrozumie! Prócz trzech tysięcy, które winien jestem panu mam drugi pilny dług na taką sumę. O ile pan mi więcej nie doda, nic mi się nie pozostanie, Możebym choć otrzymał cztery tysiące.
— Trzy pięćset i ani grosza więcej! — rzucił lichwiarz tonem, który zabrzmiał, niby trzask gilotyny — To moje ostatnie słowo... Te pięćset dodaję tylko dlatego, żeby pan nie czuł do mnie żalu... Szlus!
Choć Dżordżo nie tylko czuł żal do lichwiarza, ale najchętniej zdusiłby go obecnie za gardło, skinął głową, przymuszając się do uśmiechu.
— Dobrze!
Bierkugel złożył czek starannie. Wyjął duży portfel i wsunął go do jednej z przegródek. Poczem z innej wyciągnął paczki banknotów, snać z góry przygotowane, w przewidywaniu, że nie wymknie mu się ofiara i podsunął je do Dżordża.
— Służę! I jeszcze raz przypominam! Proszę pamiętać o terminie.
Młody Grąż pochwycił banknoty łapczywie palcami i wsunął je do bocznej kieszeni marynarki. Powstał od stolika, bez wielkiego zapału uścisnął dłoń lichwiarza, którą ten podawał protekcjonalnie i opuścił kawiarnianą salę.
Nie obchodziła go teraz ani skoczna muzyka, ani spojrzenia wymalowanych kobiet. Nawet na ukłony znajomych odpowiadał roztargnionemi kiwnięciami głowy. W duszy dźwięczało jedno słowo:
— Fałszerz!
Przed kawiarnią wskoczył do stojącej tam taksówki i rzucił adres:
— Hotel Europejski!
Każdy wielki hotel ma w sobie coś międzynarodowego. Poczynając od portjera, władającego różnemi językami a kończąc na barwnych afiszach, ubierających ściany. Mentona, Vichy, Nizza, Monte Carlo... Dlatego też każdy wielki hotel jest zbiorowiskiem najprzeróżniejszych ludzi. Nie brak tam zagranicznych dyplomatów, swojskich hrabiów, kokot i międzynarodowych awanturników.
Dżordżo, obracający się wciąż w rozbawionym światku „toute Varsovie“, był w „Europie“ swoim człowiekiem. Powitał go przyjacielski uśmiech szwajcara oraz niskie ukłony „lift boy'ów“.
— Czy hrabia O’Brien jest w swoim numerze? — zapytał.
— Znajduje się na górze, panie dziedzicu! — zabrzmiała odpowiedź, bo u nas, skoro komuś nie można nadać innego tytułu, honoruje się go „dziedzicem“.
Rychło znalazł się Dżordżo w jednym z wytwornych a drogich pokojów pierwszego piętra. Na powitanie powstał z fotela nieco starszy, czterdziestoletni mężczyzna, ten sam, który towarzyszył Grążowi, w czasie jego przechadzki w Alejach Ujazdowskich.
— A, monsieur Dżordżo! — wyrzekł przyjaźnie, snać domyślając się, w jakim celu ten do niego przybywa.
Każdy numer hotelowy posiada swój przeciętny, banalny charakter. Porozrzucane jednak tu i ówdzie drobiazgi przez jego obecnego właściciela nadawały mu jakby odrębną cechę. Pełno tam było drogich jasno żółtych waliz, kosztownych neseserów, a luksusowe przybory toaletowe i wykwintna, porzucona na krześle piżama świadczyły o wytwornych zamiłowaniach hrabiego.
Sam on był ubrany, jak poprzednio w ciemny, od pierwszorzędnego krawca garnitur, a jasno szary krawat spinała cenna czarna perła. W klapie marynarki miał jakąś cudzoziemską wstążeczkę orderową, a długie, niczem szpony palce bawiły się monoklem, wiszącym na cieniutkim, złotym łańcuszku.
— Och, ce cher George! Cóż pana sprowadza? — odezwał się po polsku, z wybitnie obcym akcentem, często przeplatając mowę francuskiemi, lub angielskiemi zwrotami — Please sit down... Niechże pan siada...
— Co mnie sprowadza? — powtórzył młody Grąż, ściskając wyciągniętą rękę i zajmując miejsce w wielkim fotelu. — Przychodzę zwrócić mój dług, panu hrabiemu.
— Pocóż ten pośpiech, my dear, mój kochany?
Dżordżo uniósł brwi do góry.
— Przecież, nastawał, zdaje się, pan hrabia, abym co rychlej mu swoją przegraną zwrócił.
O’Brien, jakby zmieszał się trochę.
— Ależ nie nastawałem... Godne pożałowania nieporozumienie... Twierdziłem tylko, że nie powinno się grywać na kredyt, w przeciwnym bowiem razie...
— Zupełnie mi to wystarczyło — przerwał Dżordżo dość oziębłym tonem — aby panu natychmiast przynieść należność. Przegrałem do pana wczoraj w klubiku trzy tysiące! Jeszcze dwie godziny temu, kiedym prosił o prolongatę, twierdził pan, że będę zdehonorowany, o ile do wieczora ich nie zapłacę. Oto wieczór... i pieniądze leżą na stole...
Wyciągnął z kieszeni paczkę banknotów, otrzymanych niedawno od Bierkugla i odliczywszy odpowiednią sumkę, niedbale rzucił je przed siebie. Przez próżność, manipulował tak, że hrabia mógł zauważyć, że jeszcze mu coś nie coś zostało.
O‘Brien lekko zagryzł wargi. Lecz zbyt wytrawnym był „mistrzem“, aby cośkolwiek dać znać po sobie. Liczył, że nastraszony młody Grąż przybędzie bez pieniędzy, pocznie prosić o zatuszowanie sprawy, zgodzi się na wszystkie warunki hrabiego. Zwrot długu, zmieniał postać rzeczy, lecz O‘Brien nie wątpił, że i nadal łatwo w swe sieci pochwyci ofiarę.
— Napije się pan? — rzekł, zbliżając się do stolika, na którym stał szereg butelek wraz z syfonem wody sodowej i nie patrząc na leżące banknoty, jakby go nie obchodziła ta „drobna“ sumka. — Co pan woli? portwajn, czy też whisky and soda...
— Wolę portwajn! — oświadczył Dżordżo przez grzeczność, a gdy hrabia postawił przed nim kieliszek, umoczył lekko w nim usta.
Tamten tymczasem, zająwszy w pobliżu Grąża miejsce, mówił.
— Zawsze wiedziałem, że jest pan skończonym dżentelmenem! A very gentleman! Lecz przykro mi tak brać od pana pieniądze! W każdej chwili służę rewanżem!
— Dziękuję, za rewanż!
Hrabia udał, że nie dosłyszał tych słów.
— Choćby dzisiaj, w klubiku...
— Nie chodzę do klubu!
— To, jeśli pan woli, zaraz tu we dwójkę, w baka, pokera, w ekarté...
— Powtarzam, dziękuję panu hrabiemu! Nie grywam więcej w karty!
— Nie grywa pan w karty, my dear?
— Nie!
W samej rzeczy, Dżordżo zaciągnąwszy przed chwilą więcej niż lekkomyślny dług, aby wybrnąć z rozpaczliwej sytuacji, nie miał zamiaru szukać nowego guza. Chciał on, zgodnie ze wskazówkami ojca na jakiś czas przycichnąć, aby następnie na nowo wystąpić w blasku posiadanych miljonów. I choć potężna ciągnęła go żyłka, aby spróbować szczęścia z O‘Brien i pokusić się o odebranie wpłaconych pieniędzy, przeczuwając niebezpieczeństwo przegranej, całą siłą woli od tego się bronił.
Hrabia pojął, że natknął się na jakiś niezrozumiały opór i dalej nie nalegał.
— Cóż — rzekł — C‘est dommage! Szkoda... Nie namawiam nikogo do grzechu...
Dżordżo uśmiechnął się jakoś nieokreślenie, dopił portwajnu i pożegnał hrabiego.
— Gdyby pan mnie chciał kiedy odwiedzić, bardzo proszę! Zawsze popołudniu jestem w domu! — rzucił mu O‘Brien na pożegnanie.
Ale Dżordżo już był za drzwiami. Jeszcze chwila, a czuł, że ulegnie pokusie.
Wogóle, tego wieczora, spisał się młody Grąż po bohatersku. Bo ledwie wyszedł z pokoju O‘Briena i znalazł się w hotelowym hallu napadły nań dwie młode, bardzo przystojne i wyzywająco ubrane niewiasty.
— Drogi Dżordżo! — zawołały jednogłośnie — Chyba nam nie odmówisz i pójdziesz z nami na kolację.
Wielki hotel jest jakby miejscem obserwacyjnem dla kokot i szulerów. Czują oni, nawet przez najgrubszą marynarkę, kto posiada pieniądze i tego pragną pochwycić w swe szpony. Cała rzecz zależy na pośpiechu i ma tu miejsce prawdziwy wyścig. Jeśli kokota pierwsza pochwyci ofiarę, nic nie pozostaje dla szulera lub też dzieje się odwrotnie. Dlatego też te dwie potęgi łączą się w przyjacielski stosunek i przeważnie występują razem.
Ale i nadobne panienki spotkał zawód.
— Nie — rzekł Dżordżo, wstydliwie unikając widoku jędrnych piersi i zgrabnych nóżek — Muszę wam dziś uczynić zawód! Idę do domu...
Stanowczo, Dżordżo poczynał się stawać cnotliwy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.