Salon baronowej Wiery/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Salon baronowej Wiery
Rozdział IV. Domowe ognisko dyrektora Grąża
Wydawca Tow. Wyd. „Prasa Współczesna“ s. o. o.
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
Domowe ognisko dyrektora Grąża.

Dyrektor zajmował piękny, ośmiopokojowy apartament, na pierwszem piętrze jednej z kamienic w Alejach Ujazdowskich.
Apartament był dostosowany do wspaniałości Grąża. Nie brakowało tam ani kosztownych mebli, ani cennych obrazów, ani drogich dywanów. Ale wszystko świadczyło w tem mieszkaniu o bogactwie niedawno zdobytem, o braku gustu, a cechowało się to tylko chęcią imponowania innym. Ramy obrazów były za wielkie i zbytnio świeciły złotem, wśród mebli rzucających się swemi kształtami w oczy odkryłbyś łatwo fałszowane style, a nadmiar kryształów, srebra, rzeźb i bronzów, porozrzucanych wszędzie w wielkiej ilości, przypominał raczej antykwarski sklep, niźli apartament człowieka z dobrym smakiem i tradycją.
W każdym razie, podobne mieszkanie, szczególniej komuś mało obytemu, zaimponować mogło mocno i nic w niem nie przypominało, o katastrofie finansowej, która zawisła nad głową Grąża.
On również nie zwykł był mówić w domu o swych interesach, ani zdradzać się czemkolwiek, że balansuje nad przepaścią.
To też, wszedłszy do swego apartamentu, rzucił lokajowi, który mu uniżenie drzwi otwierał, spokojne zapytanie:
— Czy pani w domu?
— Jaśnie pani — odparł, dobrze ułożony sługa — oczekuje w jadalni z obiadem, na pana dyrektora!
Grąż natychmiast udał się do sali jadalnej, wielkiego pokoju, przyozdobionego ciężkiemi, mahoniowemi meblami. Znajdowała się tam już starsza, pięćdziesięcioletnia kobieta, szczupła, o zasmuconej twarzy, pani Małgorzata Grąż, żona dyrektora. Była ubrana skromnie, w czarnej sukni zapiętej pod szyję, nie zdradzającej, żadnych pretensji do elegancji. Prócz niej, siedziała tam, młoda wysoka panna — Rena Grążanka, którą można było nazwać wcale przystojną, gdyby na jej bladej twarzyczce nie osiadł jakiś znudzony i obojętny wyraz.
Grąż, ucałowawszy żonę i córkę, zajął miejsce przy stole.
— A Dżordża niema? — nagle zapytał.
— Nie przyjdzie na obiad! — odparła pani Małgorzata — Telefonował, niedawno, że zaprosił go któryś z przyjaciół!
— Ach, tak — mruknął dyrektor, zmarszczywszy czoło i zanurzył łyżkę w talerz zupy, jaką właśnie służący ustawił na stole.
Rodzina dyrektora, prócz żony i córki, składała się jeszcze z syna, Jerzego. Ten, odkąd Grąż doszedł do swej świetności, przemianowany został z cudzoziemska na Dżordża i stanowił chlubę dyrektora. Aczkolwiek właściwie nie było czem się chlubić. Bo świeżo kreowany „Dżordż“, miast wziąć się do jakiej nauki, od paru lat tylko udawał pana, wcierał się w bawiące sfery, należał do wszystkich klubów i towarzystw, gdzie pieniądz daje wstęp, a nawet grywał grubo w karty i hulał porządnie. Początkowo ojciec dumny był nawet z tego i chełpił się, w swej próżności, że Dżordżo na „hrabiego“ wyrasta i li tylko z hrabiami przestaje. Bez skrzywienia, płacił poważniejsze długi, mniemając, że syn, dzięki dobrej powierzchowności, swym stosunkom i manjerom uczyni wielką karjerę, zostanie dyplomatą, kto wie, ambasadorem. Lecz odkąd poczęło się rwać, drżał trochę, by Dżordżo nie przyprawił go o poważniejsze kłopoty, a szczerze rozmówić się z synem nie miał odwagi. Lękiem go też napawało, gdy ten na całe dni z domu znikał i rozumiał, że prędzej, czy później dojść musi do decydującego wyjaśnienia.
Siostra Dżordża, Rena, choć w gruncie była do niego podobna, na zewnątrz starała się zaznaczyć duchową odrębność. Również próżna, jak on, usiłowała swem zachowaniem podkreślić swą kulturę i wykształcenie. Pozowała na istotę wyższą, o artystycznej duszy, żądną wrażeń niezwykłych. Podczas kiedy Dżordżo, uganiał się za konkietami światowemi i kobietami, ona pochłaniała powieści, twierdząc że tylko towarzystwo artystów ją zadawalnia, że wogóle w Warszawie się nudzi i że wszyscy wokół są płytcy i banalni, Grąż niezbyt ją lubił, bo odrzuciła ona parę dobrych „partyj“, twierdząc, że za dorobkiewicza nie wyjdzie i na tem tle dochodziło pomiędzy niemi do konfliktów. Szczególniej, że panna Rena wytwarzała sobie poza domem swoje towarzystwa, o których rodzicom wspominała niechętnie. Od pewnego czasu, nie wiadomo czemu, chodziła przybita i smutna, lecz nikt z domowników nie zwracał na to uwagi. A szkoda.
Największym bodaj kontrastem w tej całej rodzinie — ojca, wzbogaconego „nuworisza“, syna hulaki, z przewróconą głową i córki, pozującej na niewiedzieć co, była żona dyrektora — pani Małgorzata.
Nikt się z nią nie liczył i raziła ona swą niepokaźną osobą, zarówno wśród bogatego apartamentu, jakoteż, wśród tych ludzi, przesadzających się w zewnętrznej elegancji.
Ożenił się z nią Grąż, przed trzydziestu laty, gdy był jeszcze skromnym majstrem mularskim, złakomiony jej parotysięcznym (w rublach) posagiem. Posag ten, posłużył mu później za fundament fortuny, nie tyle pracą, co różnemi „kombinacjami“ zdobytej. Ale w miarę, jak wzrastał jego dobrobyt, pani Małgorzaty, w żaden sposób nie dawało się przekształcić. Nie pomagały suknie od najdroższych krawcowych, a wykwintne obuwie od modnych szewców nie mogło nadać szyku jej wielkim plebejuszowskim stopom, przywykłym do domowych, wygodnych pantofli. Również próby Reny przemianowania matki w „Margo“, jak Jerzego przemianowano w „Dżordża“, spełzły na niczem. Pani Małgorzata oświadczyła, że pozostanie taką, jaką ją Bóg stworzył, a zatrzyma imię, które jej dano na chrzcie świętym — i o jej opór, wniwecz rozbiły się wszelkie namowy.
Oto była przyczyna, czemu Grąż, nie mógł nikogo przyjąć u siebie i czemu jego dzieci przeważnie poza domem poszukiwały towarzystwa. Panią Małgorzatę z trudem można było pokazać, a swem zachowaniem i wyrażeniami z gwary, od których w żaden sposób nie można było jej odzwyczaić, napewno przyprawiłaby o kompromitację. Pozostawiono ją w spokoju i przestano na nią zwracać uwagę. Dzieliła swój czas, pomiędzy kościół, gdyż była bardzo nabożna, gdzie wypłakiwała swe żale na złego męża i dzieci, a kłótnie ze służbą, bo nie mogąc się przyzwyczaić do nowych porządków w domu, wciąż wtrącała się do wszystkiego i spierała o drobne oszczędności.
Jadł więc w milczeniu Grąż zupę, kiedy nagle spojrzawszy na córkę, zapytał:
— Cóżeś ty dziś taka blada, Reno?
— Et, nic! — odparła panna, niechętnie, czerwieniąc się lekko — Czytałam długo w nocy!
Pani Małgorzata uznała za stosowne się wmieszać:
— Ach ta Rena i ten Dżordżo! Najprzód, tylko on z domu uciekał, a teraz i ona znika!
— Gdzie ty tak chodzisz? — zagadnął ojciec.
Wzruszyła ramionami.
Znów zaległa cisza. Lokaj zmienił półmiski i podał następną potrawę. Obiady w domu Grążów nie były skomplikowane, a dyrektor swe wykwintne, kulinarne zamiłowania zadawalniał gdzieindziej, na mieście.
Milczenie tym razem przerwała Rena.
— Duże musiało dziś być poruszenie w biurze! — rzekła, patrząc na dyrektora — Żona inżyniera Ordeckiego odebrała sobie życie!
— Tak! — bąknął.
— Nie znałam jej wcale — mówiła dalej — ale słyszałam, że to była młoda i przystojna kobieta! Cóż się stało? Pisma podają takie dziwne szczegóły!
Grąż z trudem się opanował.
— Niezrozumiała historja — odparł, siląc się na spokój — Podobno wpadła w ręce jakiegoś szantażysty. Więcej nic ci powiedzieć nie umiem! Ordecki, oczywiście nie przybył do biura! Ale mam nadzieję, że najbliższe dni przyniosą rozwiązanie tej zagadki...
— I ja tak sądzę! — potwierdziła panna i nie zadawała już więcej pytań, niby pochłonięta jakąś myślą. Tylko w jej oczach przemknął dziwny błysk.
Pani Małgorzata, która widocznie nie znała Ordeckiego i nie czytała pism, nie odezwała się ani słówkiem, gdyż nie interesował jej ten temat. Czem innem miała myśl zaprzątniętą, szykując dla męża niespodziankę, a na jej twarzy rozlewał się powoli wyraz dumy. Nie spostrzegł go jednak Grąż, zaprzątnięty własnemi troskami.
Może rozważał on teraz, co się stanie z niemi wszystkiemi, gdy wybuchnie skandal. Co się stanie z tą żoną, której ludziom pokazać nie można, ale która spędziła tyle lat przy jego boku. Jaka będzie przyszłość tej Reny, rozkapryszonej i czasami nieznośnej, ale bądź, co bądź jego córki, dla której pragnął świetnej przyszłości? Co zrobi najbliższy mu, ukochany Dżordżo, jego chluba i duma, który jest niezdatny do żadnej, ciężkiej pracy i na swe utrzymanie nie umie zarobić. Pragnął szczytów, dostojeństw, bogactwa. A tu grozi katastrofa... hańba, nędza, więzienie... Co oni poczną i czy on się wykręci?
Mózg dyrektora, przywykły do różnych karkołomnych skoków i wychodzenia z najcięższych sytuacji pracował daremnie, nie znajdując wyjścia, gdy w tem z zadumy, wyrwał go głos żony.
— Mam ci ważną wiadomość do zakomunikowania! — wyrzekła z namaszczeniem.
Szykowała się do tego frazesu oddawna.
— Co się stało?
Pani Małgorzata uczyniła tajemniczą minę.
— Spodziewam się wizyty!
— Czyjej?
Twarz dyrektora nie wyrażała zachwytu. Przywykł on do tego, że pani Małgorzata, chcąc popisać się swym dostatkiem, ściągała od czasu do czasu z prowincji różnych krewniaków, drobnych urzędniczków, lub też rzemieślników, którzy tygodniami przesiadywali u dyrektora. Śmiecili na dywany, brudzili posadzki, łazikowali po mieście, przechwalając się bliskiem powinowactwem z potężnym Grążem i wreszcie, po parotygodniowym pobycie odjeżdżali, nie omieszkawszy uprzednio zaciągnąć większej, czy mniejszej pożyczki. To też Grąż burknął opryskiwie:
— Znowu?
Szorstki ton męża nie uczynił na pani Małgorzacie najlżejszego wrażenia.
— Tak! — odrzekła z jakimś wyrazem zadowolenia — przyjeżdżają niedługo. Pragną się u nas zatrzymać!
Nie, tego już było stanowczo Grążowi za wiele. Intruzi, w obecnych warunkach, kiedy żył, niby na wulkanie, stanowią prawdziwą klęskę.
— Dość mam tych oberwusów! — wykrzyknął — Tym razem zachcesz Małgorzato...
Ale pani Małgorzata nie dała mu dokończyć. Wyciągnęła jakiś list z kieszeni, rzuciła frazes, którym pragnęła zaimponować mężowi od rana.
— Krzyczysz, a nie wiesz, o co chodzi! Przyjeżdża Janek Kolbas, mój brat cioteczny, z Ameryki! Właśnie otrzymałam list! wszystkich moich krewnych nazywasz hołotą i wyzyskiwaczami, o nim chyba jesteś odmiennego zdania.
— Janek Kolbas! — powtórzył dyrektor, nagle zmieniając ton.
Janek Kolbas, a właściwie Jan Kolbas, mężczyzna prawie sześćdziesięcioletni, był, w rzeczy samej bliskim kuzynem pani Małgorzaty i jak o tem świadczyło nazwisko, pochodził z biednej, rzemieślniczej rodziny. Bodaj nawet nazywał się Kiełbasa, a tak przynajmniej przezywali go rówieśnicy i koledzy. Wywędrował on jednak, przed kilkudziesięciu laty, jako zupełnie młody chłopak do Ameryki, gdzie począwszy od prostego robotnika, dorobił się znacznego majątku. Obecnie posiadał w Chicago fabryki żelaznych wyrobów, domy własne, nawet willę w San Francisko i na wiele miljonów dolarów można było go oszacować.
Z Polską podtrzymywał stosunki, od czasu do czasu pisując do pani Małgorzaty, bodaj ostatniej, pozostałej przy życiu krewnej. Działo się to może przez chęć popisania się swą karjerą, może przez istotną tęsknotę do swoich, która w każdym polaku na obczyźnie się odzywa. W domu Grążów wyrażano się o nim stale z wielkim respektem, a jeśli dyrektor dotychczas nie poświęcał większej uwagi krewniakowi swej żony, to tylko dlatego, że osiągnąwszy znaczne stanowisko, liczył, że rychło sam zdobędzie miljony. W obecnym stanie rzeczy przyjazd Kolbasa zaświtał, niby różowa jutrzenka nadziei.
— Cóż go tu sprowadza? — odezwał się uprzejmie do żony. — Chce zobaczyć, po latach Warszawę? Niezbyt ona teraz wesoła!
Pani Małgorzata, rada z wywołanego wrażenia, wskazując palcem na jakieś ustępy listu, wyjaśniała dalej.
— Wyobraź sobie, że ma daleko poważniejsze zamiary! Pragnie, wogóle, przenieść się do kraju.
— Przenieść się do kraju?
— Bardzo być może, że ze względu na córkę! Przybywa bowiem nie sam, a z Peggy. Jest ona już dorosłą panną, na wydaniu. Żona Janka umarła przed rokiem.
— Peggy!...
W głowie dyrektora zarysował się coraz jaśniejszy obraz, W rzeczy samej, Jan Kolbas ożenił się w Ameryce, z amerykanką, córką zamożnego majstra fabrycznego, co legło, jako podłoże jego fortuny i z tego związku zrodziła się córka, jedynaczka Pelagja, z angielska przezwana na Peggy. Otrzymała ona całkowicie amerykańskie, pod wpływem matki, wykształcenie i obecnie po śmierci żony Kolbasa była jedyną spadkobierczynią. Władała ona, jak w poprzednich swych listach donosił Kolbas językiem polskim poprawnie, lecz ojczyzny nie znała wcale. Może też właśnie, dlatego polsko-amerykański miljoner, utraciwszy po zgonie małżonki ostatnią nić wiążącą go z obczyzną, pragnął ją zbliżyć do kraju? Dalsze słowa pani Małgorzaty potwierdziły całkowicie to przypuszczenie.
— Janek pisze — mówiła — że, jeśli Peggy dłużej tam pozostanie, to się całkowicie wynarodowi! Wyjdzie za mąż za jakiego amerykanina i zapomni o Polsce! On, tymczasem, nie chciałby, żeby jego majątek z takim trudem zdobyty, przeszedł w obce ręce...
— Słusznie! Słusznie! — potaknął Grąż z niezwykłym zapałem.
— Sądzi więc, że o ile przywiezie Peggy do Warszawy, może tu natrafi ona na kogoś, kto jej się spodoba, bo ma być bardzo kapryśna! O ile Peggy znalazłaby tu odpowiedniego kandydata na męża i zdecydowałaby się go poślubić, zlikwidowałby wszystkie interesy w Ameryce i osiadł u nas na stałe! Jest to najgorętsze życzenie Janka!
— Ile w nim uczuć szlachetnych! — zawołał z emfazą Grąż — Jakie przywiązanie do kraju!
Patrzyli teraz oboje na siebie w milczeniu żoną i bodaj, po raz pierwszy w życiu zbiegły się ich myśli.
Dyrektor doznawał uczucia człowieka, który lecąc w bezdenną przepaść, naraz miast runąć na kamienie, spada na miękkie poduszki. Doprawdy, trzeba było szczęścia Grąża, aby tak nagle na horyzoncie, gdy wszystko wydawało się stracone, pojawił się ten Kolbas. Ma czem mu zaimponować. I bogatem mieszkaniem i drogim Packardem i biurem, z szeregiem urzędników. Biuro to stoi na glinianych nogach i lada dzień grozi katastrofą, lecz cóż go teraz obchodzi? Nawet pożyczka paruset tysięcy, którą możnaby wyłudzić od Kolbasa, pod pozorem wciągnięcia go do „Atobudu“ jest głupstwem. Toć, Kolbas przywozi córkę do Warszawy, aby ją wydać za mąż. A cóż łatwiejszego, niźli małżeństwo w rodzinie, szczególniej, gdy wszyscy zamieszkają pod jednym dachem. A Dżordżo, jego syn, duma i chluba dyrektora, który dotychczas, co prawda, tylko hulał i tracił pieniądze, jest tak przystojny i posiada taką towarzyską ogładę, że przypaść do gustu może, nawet najbardziej wybrednej pannie. Peggy i Dżordżo. Dzięki temu związkowi, który nastąpić może w bardzo bliskiej przyszłości, Grąż nietylko wybrnie z niebezpiecznych afer, nietylko zatuszuje sprawy, grożące kryminałem — ale, miast pójść do więzienia, stanie się naprawdę, wielkim przemysłowcem, miljonerem...
— Uf! — aż odetchnął głęboko.
I pani Małgorzata myślała o czemś podobnem.
Wzrok jej błąkał się machinalnie po bogatem urządzeniu sali jadalnej, po ciężkich rzeźbionych meblach i gdańskich szafach, po rozstawianej na niej porcelanie i kryształach, po rozwieszanych na ścianach gobelinach i sewrskich talerzach.
Choć nie wątpiła ani na chwilę w bogactwo męża, choć w mózgu jej nigdy nie zrodziłoby się podejrzenie, iż nad głowami ich wszystkich, siedzących w tym luksusowym pokoju, do którego na pozór nie docierała żadna codzienna troska — zawisło groźne niebezpieczeństwo — i ona też marzyła o tym związku.
Nie łączył jej z Dżordżem zbyt bliski stosunek. Raczej odwrotnie. Dżordżo traktował ją prawie z lekceważeniem, czasem pozwalał sobie nawet na żarciki w oczy. Ale każde serce matczyne jest jednakie i gdy dziecko najbardziej nawet dokuczy, zawsze pozostaje dzieckiem, Dżordżo był taki elegancki i wytworny, że niekiedy zdumieniem ją napawał, że jest jej synem. Dżordżo, ożeniony z amerykańską miljonerką, stałby się jeszcze większym panem, dokoła którego skakaliby wszyscy. Że jej się spodoba, nie wątpiła na chwilę. Toć Dżordżo władał nawet angielskim językiem, a dla pani Małgorzaty mówienie po angielsku, oznaczało to samo, co zostać ministrem.
Grąż pierwszy przerwał milczenie, spowodowane doniosłą wiadomością.
— Rad jestem z takich gości! — mówił z obliczem rozpromienionem — Pragną zatrzymać się u nas, bo im wygodniej tu będzie, niźli w hotelu? Ależ oczywiście Małgosiu... Ustąpimy im dwa najlepsze pokoje... Jeden dla Peggy, drugi dla Janka, żeby się czuli, jak u siebie w domu. Czy im odpisałaś?
— Nie jeszcze. A z przyjazdem oczekują tylko na moją odpowiedź...
— No, to odpisz natychmiast! Nie, raczej ja odpiszę, że ich serdecznie zapraszam! Albo, lepiej jeszcze. Wyślę telegram...
Pani Małgorzata, jakby pojmując pośpiech męża, skinęła głową.
— Wyślij telegram!
Obiad się skończył.
Grąż otarł usta serwetą i powstał od stołu. Podszedł do żony i na jej czole złożył pocałunek. Zdarzyło mu się to również od lat wielu po raz pierwszy, bo zazwyczaj poprzestawał na lekkiem skinieniu głową. Jakby, spodziewany przyjazd bogatych krewniaków i ją wywyższył w jego oczach.
Potem zbliżył się do Reny i zkolei ucałował serdecznie.
Jednem słowem, w domu Grążów zapanował, rzekłbyś szczery, rodzinny nastrój.
Tylko panna Rena, przyjęła ten objaw czułości ojcowskiej dość obojętnie. Lekko odwróciła główkę, a nieokreślony grymas przebiegł po jej twarzy.
Ale panna Rena była osóbką bardzo oryginalną i oddawna wytwarzała sobie poza domem, swe własne, odrębne życie.
Cóż ją mogła cieszyć karjera brata, lub zamiary ojcowskie? Kiedy...
Posiadała ona swe własne zmartwienia, może nie mniej groźne, niźli troski Grąża i obecnie łamała sobie główkę, nie wiedząc, jak z nich wybrnąć.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.