Salon baronowej Wiery/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Salon baronowej Wiery
Rozdział III. Dyrektor Antoni Grąż
Wydawca Tow. Wyd. „Prasa Współczesna“ s. o. o.
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
Dyrektor Antoni Grąż.

Naczelny dyrektor „Atobudu“ — dziwoląg ten językowy oznaczał „Akcyjne Towarzystwo Budowlane“, — Antoni Grąż, siedział w swym wspaniałym biurowym gabinecie i czytał uważnie poranne wydania dzienników. Musiała go mocna pochłaniać ta lektura, bo choć w przyległej poczekalni znajdowało się kilku...
Dyrektor Grąż był to wysoki, postawny, nieco tęgi, o grubym karku, piędziesięcioparoletni mężczyzna na którego twarzy, rzekłbyś, raz na zawsze osiadł dobroduszny wyraz. Lecz, ktoś bystry, ktoby uważnie wpatrzył się w tę twarz, wnet odgadnąłby łatwo, że dyrektor nie jest tak miły i uczynny, jakby to na pierwszy rzut oka wydawać się mogło. W rzeczy samej, dyrektor Grąż, wybiwszy się, dzięki własnemu sprytowi na znaczne stanowiska, umiał dobrze w życiu rozpychać się łokciami i nie przebierał w żadnych środkach byle dojść do celu. A łysina na ciemieniu, zmysłowe usta, otoczone przystrzyżonym, wyczernionym wąsikiem i worki pod oczami świadczyły, że nie gardzi on wszelką uciechą i niejedną noc przepędził przy kartach, z kobietami, lub przy butelce. Jednem słowem Grąża określić było można, jako przedstawiciela tych powojennych „bussinesmanów“, którzy niespodzianie dorwawszy się do pieniędzy, szastają niemi, byle nasycić swe długo tłumione apetyty. — Teraz siedział, całkowicie zatopiony w gazetach, choć zazwyczaj przebiegał je tylko pobieżnie — a wiadomością, która go tak uderzyła, było szczegółowe sprawozdanie o tragicznej śmierci Lili Ordeckiej.
Na pozór, nic dziwnego. Dziwnem nawet wydałoby się, gdyby ta wieść nie uczyniła na nim wrażenia. Bo przecież inżynier Ordecki, był jednym z wicedyrektorów „Atobudu“, kierownikiem robót technicznych. Podobne nieszczęście spotkało podwładnego, prawie kolegę! Ale czemu na twarzy dyrektora, miast współczucia, malował się niepokój, a grube palce, przyozdobione kosztownemi pierścieniami, trzymające dziennik, drżały?
Wreszcie, jakby z niechęcią mruknął.
— Piszą, że zatarła ślady! Lecz, czy niepozostało nic takiego, coby skompromitować mogło? Może pisma podają tylko część informacji, żeby nie utrudniać śledztwa? Co robić?
Wahanie odbiło się na obliczu dyrektora. Czuł, że powinien natychmiast udać się do Ordeckiego, lub conajmniej wyrazić mu przez telefon słowa głębokiego żalu i serdecznej pociechy, lecz coś jakby odpychało go od tego.
— Niema rady! — pomyślał, raptem, powziąwszy postanowienie — Jeśli nie zadzwonię, może to zwrócić powszechną uwagę!
Przezwyciężywszy się, pochwycił za słuchawkę i począł nastawiać telefoniczny automat, na pożądany numer.
Rychło posłyszał, na drugim końcu drutu, czyjś głos — a był to głos Ordeckiego.
— Panie kolego! — jął teraz składać kondolencję, czerwony, jak burak i ściskając słuchawkę nerwowo — To ja Grąż! Dowiedziałem się z pism o straszliwym wypadku! Takie nieszczęście...
— Istotnie, wielkie nieszczęście! — głucho odparł Ordecki.
— Śpieszę, więc — mówi dalej dyrektor — złożyć serdeczne wyrazy współczucia... Może mógłbym być w czem pomocny, może koledze brak pieniędzy?
— Dziękuję bardzo koledze. Jakoś sobie, dam radę! Tylko, zechce mnie pan uważać za wytłumaczonego, że przez parę najbliższych dni nie przyjdę do biura!
— Oczywiście! Rozumiem najzupełniej! Przyjdzie kolega, kiedy zechce! Czy wyznaczony już termin pogrzebu?
— Pojutrze!
— Naturalnie, wszyscy stawimy się na pogrzebie! Całe biuro! Teraz, nie chcę się narzucać koledze, bo pojmuję, że najlepiej samemu trawić swój ból!
— Hm.. Razi mnie nawet, towarzystwo ludzi!
Choć właściwie po tej odpowiedzi, dyrektor powinien był zakończyć rozmowę, nie wytrzymał i poruszył temat, który go obchodził najwięcej.
— A czy — rzekł, starając się nadać swemu głosowi obojętne brzmienie — więcej nic nie wykryto? Nie znaleziono danych, na zasadzie jakich możnaby pochwycić szajkę nędzników, której ofiarą padła nieszczęsna małżonka kolegi? Bo czytałem w pismach...
— Niestety! Nic ponadto, o czem podają gazety!
— Nic! — niby westchnienie ulgi wyrwało się z piersi dyrektora.
Ordecki, który dotychczas odpowiadał dość sztywno i niechętnie, ożywił się, jakby nagle, pod wpływem dręczących go myśli.
— Tylko skrawek papieru — energicznie zabrzmiał na drugim końcu telefoniczengo drutu jego głos — i niewiele znacząca resztka fotografji! Cieszą się już, zapewne zbrodniarze, że im ta śmierć ujdzie bezkarnie! Ale, choć niema żadnych śladów, przysięgam, że nie spocznę, póki ich nie pochwycę!
— No tak... tak... — niezbyt zachęcał Grąż — Powinien kolega dołożyć wszelkich starań! Miejmy nadzieję, że to rychło nastąpi!
Jeszcze parę zdawkowych frazesów — i Grąż powiesił słuchawkę.
Teraz głęboko odetchnął, a czerwień powoli jęła niknąć z jego policzków.
Więc nic nie widziano! Nic nie ustalono! Ta przeklęta warjatka zdążyła przed śmiercią, wszystko zniszczyć! Skrawek papieru i resztka fotografji! Niewiele! Długo może szukać Ordecki, zanim cokolwiek ustali i niezbyt straszne są jego pogróżki. Rychło zniechęcony uspokoi się.
Dyrektor z namaszczeniem zapalił cygaro i z błogością, jakby mu ciężar spadł z serca, zaciągnął się dymem. Już miał zadzwonić na woźnego, aby ten wprowadził oczekujących nań interesantów, kiedy nagle rozległo się stukanie w drzwi gabinetu, a w ślad za nim, drzwi rozchyliły się lekko i w szparze zajaśniała czyjaś łysa głowa.
— A, pan Matakiewicz! Proszę, niech pan wejdzie!
Do gabinetu wsunął się mały, chudy, zasuszony jegomość, który tak wyglądał, jakgdyby całe życie prześlęczał pochylony nad papierami za biurkiem. Był to pan Izydor Matakiewicz, główny buchalter „Atobudu“, prawa ręka i człowiek zaufany dyrektora. Lecz, o ile na twarzy Grąża leżała wiecznie dobroduszna maska, o tyle oblicze Matakiewicza, na pierwszy rzut oka, zdradzało chciwość, podstępność i chytrość, których to uczuć zamaskować nawet nie mogły, okrywające oczy wielkie, amerykańskie okulary. Chodził ubrany stale czarno, a w ruchach miał coś lisiego i podstępnego. Był niezrównany w zagmatwaniu najprostszej sprawy i wynajdywaniu biurokratycznych wykrętów.
— Panie dyrektorze! — począł, robiąc zbolałą minę — Wie już pan dyrektor, jakie nieszczęście spotkało naszego, biednego inżyniera Ordeckiego?
— Wielkie nieszczęście! — powtórzył, unikając trochę jego wzroku. — Wiem, a nawet przed chwilą rozmawiałem przez telefon z Ordeckim! Jest straszliwie przygnębiony...
— Nic dziwnego — mówił buchalter — podobna katastrofa! Wybieram się dziś po obiedzie, a wraz ze mną kilka osób z biura, żeby mu złożyć kondolencje, ale nie wiem czy nas przyjmie. Samobójstwo żony, w podobnych okolicznościach! Podobno, dostała się w szpony jakiegoś aferzysty! Taka spokojna i uczciwa kobieta! Dziwne, bardzo dziwne...
Dyrektor rzucił ukradkiem spojrzenie na Matakiewicza, jakby sądził, czy ten czego się nie domyśla. Lecz, wnet się uspokoił. Skądże Matakiewicz mógł cośkolwiek zrozumieć z tych rzeczy, od których był tak bardzo daleki.
Tamten, tymczasem, prawił dalej:
— Oczywiście Ordecki nie przyjdzie przez kilka dni do biura! Może pod tym względem i lepiej dla nas się stało! Czy nie należy wykorzystać tej jego nieobecności?
Grąż jeszcze nie zrozumiał.
— W jaki sposób? — zapytał.
Matakiewicz podniósł brwi do góry, a z poza okularów, rzucił pełne wyrzutu spojrzenie, jakby zdziwienia niedomyślnością swego zwierzchnika.
— Przecież Ordecki był tym, który przeszkadzał nam najwięcej! — cicho wymówił — A czasu niema do stracenia! Mamy nóż na karku!...
Dyrektor drgnął. Pod wpływem wiadomości o śmierci Lili Ordeckiej, zapomniał na chwilę o gorszych kłopotach.
— Tak! — bąknął.
— Pobraliśmy — wykładał teraz przyciszonym głosem Matakiewicz — od akcjonarjuszów wszystko, co się dało wziąć. Właściwie dwa razy. Raz na samą budowę, a później na dodatkowe wydatki. Wynosi to miljonowe sumy. Udziałowcy dopominają się o jaknajszybsze wykończenie domów, tu stoją ledwie fundamenty, ani jeden nie został podprowadzony pod dach. A pieniędzy na wykończenie niema... Potrzeba, żeby choć zamydlić im oczy i sfabrykować tandetę z paręset tysięcy...
— Paręset tysięcy!
W głowie Grąża przemknął nagle obraz dwóch ostatnich lat, odkąd począł brać te nieszczęsne pieniądze. Czyż mógł kiedy przypuścić, że cała sprawa zakończy się takim skandalem. Stale operował cudzemi funduszami i jakoś mu się udawało. A tu naraz ta powszechna stagnacja, spadek giełdowych papierów, ogólny zastój, nieprzewidziane podatki. Z pobranych sum prawie połowy braknie. Pochłonęły ją nieszczęsne spekulacje i wystawne życie dyrektora. Coś nie coś chapnął za milczenie i krętackie rady Matakiewicza. Obecnie można się jeszcze uratować kosztem paruset tysięcy, skoro tamta kombinacja, której przedtem próbował, a w której i Lili Ordecka odegrała swoją rolę zawiodła! Ale skąd je wziąć? W dzisiejszych czasach, paręset tysięcy!
Matakiewicz tymczasem, coraz czarniejszemi barwami malował sytuację.
— Akcjonarjusze oddawna domagają się walnego zebrania, aby na nim posłyszeć szczegółowe sprawozdanie z wydatków i stanu budowli! Odkładałem je dotychczas, jak mogłem i doprawdy, dokazałem cudów, — uśmiechnął się lekko, rad z własnych kruczków, — ale dalej nie da się przewlekać tej zabawy. O ile w najbliższym czasie nie wyznaczymy walnego zgromadzenia, może który z tych idjotów zniecierpliwić się, powziąć podejrzenia i skieruje skargę do prokuratora.
— Do prokuratora! — z lękiem w głosie powtórzył Grąż, gdyż i on zgadzał się całkowicie z przewidywaniami buchaltera.
— Bezwzględnie! A tak łatwo można było tego wszystkiego uniknąć, gdyby Ordecki był inny! Do niego akcjonarjusze mają bezgraniczne zaufanie, wierzą mu ślepo! Jeśliby zechciał zrobić fikcyjny kosztorys i w nim udowodnić, że budowa domków wymaga jeszcze dodatkowych wpłat, bowiem materjały podrożały, a tamte pieniądze nie starczyły na wykończenie całości, bylibyśmy ocaleni! Ale, z Ordeckim zaczynać nawet nie wolno!
Dyrektor poruszył się w swym fotelu niespokojnie.
— Ja chciałem zacząć od tego! — mruknął — Ale, kiedy przed miesiącem lekko wspomniałem mu o podobnym kosztorysie, mało nie rzucił się na mnie! Katon chodzący, dwudziestego wieku! Więcej jeszcze, zagroził, że o ile pieniądze na budowę nie wpłyną, on pierwszy oczy otworzy udziałowcom! Musiałem później koło niego skakać, robić wysiłki, żeby go udobruchać, okłamywać fikcyjnemi terminami. Dlatego też... — tu nagle urwał Grąż, jakby przypomniawszy sobie i o innym sposobie złamania oporu i przekupienia Ordeckiego, lecz o tym nie zamierzał wspominać Matakiewiczowi.
Tamten zaprzątnięty swą myślą, gadał dalej:
— Możnaby wykorzystać katastrofę, jaka spotkała Ordeckiego! Ponieważ ma obecnie głowę zaprzątniętą i przez szereg dni do biura się nie zjawi, podjąłbym się wyszukać innego inżyniera, któryby zdecydował się sporządzić wygodny dla nas kosztorys. Jak się podoba, panu dyrektorowi, moja propozycja?
— Niebezpieczne! — odparł — Gdy później o tem Ordecki się dowie, może krzyczeć, protestować, poda jakie rewelacje do pism...
— To może, pan dyrektor, wynajdzie inną radę?
Lecz dyrektor rady nie znajdywał. Natomiast rzucił krótkie zapytanie:
— Ile mamy w kasie?
— Zaraz sprawdzę i wnet tu powrócę! — odrzekł, odchodząc Matakiewicz.
W czasie jego nieobecności Grąż przyjął interesantów. Byli to przeważnie drobniejsi udziałowcy, którzy przychodzili się zapytywać, kiedy wreszcie znajdą się w dawno kupionych u dyrektora mieszkaniach. Przyjął ich tak uprzejmie i z taką pewnością siebie, wyznaczał bliskie terminy, że odeszli zachwyceni, głośno, wychwalając Grąża.
A gdy znikł ostatni z nich, wnet z powrotem wślizgnęła się do gabinetu figura buchaltera.
Na lisiem obliczu rozlany był smutek.
— Ile? — zagadnął niecierpliwie dyrektor.
— Tak, jak nic! — rozkrzyżował ręce Matakiewicz — Kilkaset złotych.
— Co? Przecież wczoraj, wpłynęło do kasy parę tysięcy?
— Musiał kasjer — tłumaczył Matakiewicz — wypłacić pensje urzędnikom! Dziś piąty, a gaże otrzymują pierwszego. Niecierpliwili się! I tak nastąpiło kilka dni zwłoki!
Grąż wyciągnął rękę z pasją, w stronę sąsiednich pokojów, skąd dobiegał przytumiony stukot Underwood‘ów i Remingtonów.
— Głodomory! Psiakrew! — zaklął — Nie trzeba im było znów obciąć pensji? Śmiało mogliśmy to zrobić, a zostałyby pieniądze. Dziś każdy urzędnik jest niewolnikiem i pracuje za to, co mu się da, z łaski! A jeśli grymasi i kaprysi to won! na bruk!
Maksyma ta jednak nie rozwiązywała położenia.
Zaległa cisza.
— A mnie tak potrzeba pieniędzy! — po przerwie stęknął dyrektor.
Matakiewicz zrobił współczującą minę, ale milczał.
— Choć ze trzy tysiące — mówił dalej Grąż — Takie wydatki mam w domu! Może pan wymyśliłby co?...
Dyrektor, wspominając o domowych wydatkach, nie był zupełnie szczery, bo w domu nie odznaczał się zbytnią hojnością, a pieniądze były mu potrzebne na inne cele. Nadmieniając jednak o tem Matakiewiczowi, sądził, że ten zaofiaruje się z pożyczką. Toć przecież tyle pieniędzy przy nim zarobił.
Buchalter zrozumiał aluzję. Nie miał wszakże ochoty się angażować. Zbyt niepewne mu się wydawało obecnie stanowisko dyrektora.
— Hm... hm... — począł kręcić — Pomyślę... Swoje pieniądze polokowałem i nie sposób ich ruszyć. Inaczej z miłą chęcią służyłbym panu dyrektorowi... Ale może uda mi się dostać, gdzie na mieście... Choć dziś ludzie zabijają się o kilka złotych...
— Wiem... wiem... — burknął Grąż, doskonale odgadując myśli Matakiewicza — Dziękuję panu... Jakoś sobie poradzę!
W kieszeni miał zaledwie kilkadziesiąt złotych. Należało wogóle, przedsięwziąć coś stanowczego, ale z tej strony wyczuł, że nie może liczyć na pomoc. Szczury uciekały z tonącego okrętu.
Wybiła właśnie godzina trzecia, zajęcia urzędowe miały się ku końcowi. To też Matakiewicz, kłaniając się nisko, począł żegnać dyrektora. Ten, jakby z pewną niechęcią wyciągnął doń rękę i wkrótce pozostał sam w gabinecie.
Lecz, miast również szykować się do wyjścia, pomyślał nad czemś chwilę, później się obejrzał, jakby sprawdzając, czy go nikt nie podgląda lub nie podsłuchuje i pochwycił, wreszcie za słuchawkę telefonicznego aparatu.
Na szczęście tajemniczy rozmówca był w domu, bo wnet posłyszał Grąż głos, który pragnął usłyszeć. Teraz na twarzy dyrektora malował się gniew.
— Ładnych rzeczy pan narobił — począł mówić przyciszonym, ale szorstkim głosem — Obaj możemy się znaleźć w więzieniu!
— Dlaczego? — odparł tamten zdziwionym tonem. — Nie rozumiem, pana dyrektora?
— Proszę nie udawać! — brzmiały jeszcze ostrzej szorstkie wymówki — Wszystkie pisma są pełne szczegółów o jej śmierci! To pańska sprawka! Nie kazałem panu, posuwać się tak daleko!
— Przysięgam, panie dyrektorze...
— Nie wierzę!
— Przysięgam — protestował ów drugi energicznie — że nie przyłożyłem do tego ręki! Sam w głowę zachodzę! Jakaś tajemnicza banda? Za naszemi plecami? Niepojęte...
Protesty zabrzmiały tak stanowczio, że twarz Grąża aż przeciągnęła się ze zdumienia.
— Nie pan?
— Powtarzam przecież...
Ale dyrektor przerwał mu wpół zdania.
— Skoro jest, jak pan twierdzi, tem lepiej! Ale w każdym razie, grożą nam poważne nieprzyjemności! Musimy porozumieć się osobiście.
— Zawsze jestem do usług, pana dyrektora!
— Więc, o szóstej! W zwykłem miejscu.
— Tam, gdzie zawsze! Będę!
Rozmowa została ukończona. Dyrektor, jakby z uczuciem ulgi, odłożył słuchawkę i powstał z miejsca. Teraz, mógł udać się na obiad do domu.
Pochwycił leżący na małym stoliku, w rogu gabinetu, pilśniowy kapelusz, laskę ze złotą rączką i jasno żółte duńskie rękawiczki i wyszedł z biura, żegnany niskiemi ukłonami urzędników i woźnych.
Przed biurem oczekiwała wspaniała limuzyna, Paccard ciemnogranatowy, chluba dyrektora. Choć szofer był od dwóch miesięcy niepłacony, gdy Grąż sunął przez miasto, swym luksusowym wozem, dumny i wyprostowany, prawie każdy przechodzień odwracał za nim głowę z zadrością i podziwem, spoglądając, że w dzisiejszych, ciężkich czasach, są jeszcze ludzie zadowoleni i szczęśliwi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.