Salon baronowej Wiery/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Salon baronowej Wiery
Rozdział II.
Wydawca Tow. Wyd. „Prasa Współczesna“ s. o. o.
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Niezadługo zwłoki Lili spoczęły w sypialni, w tej samej sypialni, która, ongi była jej chlubą i dumą, gdzie najmniejszy drobiazg przypominał o pełnej do niedawna wesela i pragnącej się wszystkim podobać młodej kobiecie. Leżała teraz, wyciągnięta nieruchomo, na swem koronkowem łożu, a najmniejsza rana, nie świadczyła o tragicznym wypadku. Nic nie zeszpeciło delikatnych rysów twarzy, pozostała jednako, jak za życia piękna. Wydawało się, iż śni przymknąwszy oczy, a tylko bolesny grymas dokoła ust, naprowadzał na myśl, że śni o czemś przykrem i niemiłem.
Ordecki jeszcze nie mógł uwierzyć w nieszczęście, jakie go spotkało.
— Panie doktorze! — zawołał do lekarza, który stał obok łoża — Czy żona, naprawdę, nie żyje? Ona tylko zemdlała, chyba? Ocknie się za chwilę! Lekarz, starszy, siwowłosy mężczyzna, przybyły w kilkanaście minut po wypadku, smutnie potrząsnął głową.
— Nie ocknie się, niestety! — odrzekł — Tu nastąpiła natychmiastowa śmierć!
— Ale przecież najlżejszej rany nie widać! — mówił gorączkowo — Ani kropelki krwi!
Lekarz spojrzał na stojącego nieopodal komisarza policji Dymskiego, który również się znalazł w mieszkaniu Ordeckich, otrzymawszy przez telefon ponure zawiadomienie. Ordeccy należeli do ludzi znanych w Warszawie, a niespodziewane samobójstwo, w tak niezwykłych okolicznościach, stanowiło sensację nie lada.
— Zaszedł niezwykły, z punktu widzenia medycyny, — ciekawy wypadek! — oświadczył lekarz — Choć obrażeń zewnętrznych niema, śmierć nastąpiła momentalnie! Złamanie kręgosłupa! Ot, dowód jedyny — wskazał lekko palcem, dotykając leżącej — Zczerniałe plecy! W tem jedyna pociecha, że pani Ordecka poniosła bezbolesną śmierć!
Ordecki, porwał się, niczem oszalały za głowę — Więc nie żyje! Nie żyje! — wykrzyknął z rozpaczą — Nic już nie przywróci jej życia! Boże, za co spotkał mnie ten cios!
Nie hamując się obecnością mężczyzn, głośno załkał. Zarówno lekarz, jak i komisarz, stali teraz w milczeniu, szanując jego ból. W kącie sypialni pochlipywała tylko cicho Małgorzata.
Nagle Ordecki, starając się opanować z całej mocy, wyszeptał:
— Lecz jeśli nie żyje, jakaż jest przyczyna tej śmierci? Czemu popełniła samobójstwo? Bo ja, niepojmuję jej czynu? Mówcie panowie! Może wy prędzej wyświetlicie tę okropną tragedję?
Komisarz Dymski powoli zbliżył się do nieszczęsnego.
— Pani Ordecka pozostawiła list! — rzekł — Nie wie pan nic jeszcze o nim! Doręczyła mi go Małgorzata! Przeczytałem ów list, nie przez czczą ciekawość, a z obowiązku! Bo tu zachodzić może przypuszczenie zbrodni! Jest on, jednak, tak zagadkowy i mglisty, że przyznaję się, nie pochwyciłem najlżejszej nici... Pan może prędzej...
— Dajcie, dajcie list! — zawołał gorączkowo. Po chwili trzymał w rękach niewielki arkusik papieru, zapisany kilku wierszami. Został on zapewne, skreślony w wielkiem zdenerwowaniu i pośpiechu. Bo litery były powykręcane i nierówne.
Niespokojnie czytał!

Kochany Olku!

Nie wiń nikogo o moją śmierć, ja jedna tylko za nią odpowiedzialność ponoszę! Są rzeczy straszne, o których nawet w takich chwilach pisać się nie chce! Nie dobrze jest, gdy zbyt wiele swobody posiada młoda kobieta! Zapracowany w biurze, chcąc mi stworzyć jaknajwiększy dobrobyt, pozostawiłeś mnie samą, tem przyczyniając się niechcący do mojej zguby... Choć może i tak znalazłabym się w tych ohydnych szponach, w jakich się znalazłam... W szponach szajki! Nie, właściwie tylko jednego człowieka, potwora... Och, potwór to zbrodniarz bez czci i sumienia! Niech będzie przeklęty! Więcej nie dowiesz się nic, Olku! Ale pamiętaj! Nie zdradziłam Cię nigdy i Ciebie tylko jednego kochałam! Daruj mi, jeśli możesz, bo...

— W szponach szajki? W szponach potwora? — powtarzał Ordecki, jak nieprzytomny. — Zbrodniarz jakiś doprowadził, biedactwo, do tego rozpaczliwego kroku? Panie komisarzu! Szukajmy, przetrząśnijmy wszystkie szuflady, może odnajdziemy ślad, któryby nam dopomógł do wykrycia łotra!
Ale Dymski z powątpiewaniem potrząsnął głową.
— Cóż! — rzekł. — Możemy przetrząsnąć starannie całe mieszkanie! Lecz nie sądzę, by drobiazgowa nawet rewizja dała jaki rezultat! Jeśli pańska żona, w najtragiczniejszym momencie, na parę minut przed śmiercią, nie miała odwagi wyznać nazwiska tego, który ją skrzywdził, mniemam, że postarała się również dobrze o to, by zatrzeć wszelkie inne ślady.
— Czemu? Czemu?
— Nie pojmuję! Niezrozumiały jest dla mnie ten lęk! Ale do prawdy docierać musimy inaczej! Może służąca, Małgorzata, zechce nam opowiedzieć szczerze o wszystkiem, co się ostatnio działo?
Ordecki już znalazł się przy Małgorzacie. Ta wciąż stała w rogu pokoju, patrząc błędnym wzrokiem na swą leżącą panię i szlochając cicho. Potrząsnął mocno starą służącą za ramię.
— Małgorzato! — zawołał — Na miłość boską! Mów, mów, co wiesz! Toć, chyba nie pragniesz, by śmierć Lili, którą tak kochałaś, uszła bezkarnie?
Skrzywiła się boleśnie.
— Kiedy ja nic nie wiem! — wyszeptała — Nic... Ja miałabym nie powiedzieć panu? O, niech zginie ten przeklęty łajdak, przez którego popełniło samobójstwo moje, biedne maleństwo...
— Ale — naglił teraz komisarz — może pani Małgorzata nam powtórzy, co zauważyła dawniej niezwykłego w postępowaniu pani? Jakie było zachowanie się pani Ordeckiej, po powrocie, o północy do domu?
— Ostrzegałam przecież dziś wieczór, mojego pana — poczęła — że pani jest zmieniona, nieswoja. Że, gdy zostaje sama w domu, rozpacza i płacze...
— Tak! tak! — powtórzył Ordecki — Przeczuwałem nieszczęście, po ostrzeżeniu Małgorzaty! Lecz Lili już wybiegła z domu... Wcześniej należało to uczynić...
— Ale o co pani chodziło — brzmiała dalej relacja starej służącej — czemu czuje się taką nieszczęśliwą, nie miałam pojęcia! Kiedy ją nieśmiało zapytałam, co jej dolega, odparła mi opryskliwie, bym nie wtrącała się do tego, co mnie nic nie obchodzi... Po raz pierwszy Lili obeszła się ze mną tak szorstko... Wtedy wszystko powtórzyłam panu...
— Lecz, — badał dalej komisarz Dymski — teraz, ostatnio, przed godziną? Nie mówiła nic? Do Małgorzaty? Do siebie? Może pani Małgorzata posłyszała jakie zdanie?
— Zaraz, zaraz, po kolei! — odparła zmarszczywszy w zamyśleniu czoło. — Wszystko powtórzę. Kiedy pani wróciła po północy, zaraz pojęłam, że coś niedobrego się święci. Była wzburzona, zaczerwieniona, oczy błyszczały nienaturalnie. Powiedziałam jej, że pana w domu niema, ucieszyła się wtedy jakby nawet, później kilka minut krążyła niespokojnie po mieszkaniu, wreszcie weszła do gabinetu. Pan zadzwonił. Telefon jest u nas w przedpokoju. Dowiedziawszy się odemnie, że to pan telefonował i niedługo powróci, zmarszczyła czoło i wydawało mi się, że z jej ust padł cichy szept: „więc niewiele mi pozostało czasu“. Później spojrzała na mnie dziwnie i poleciła ostro, abym natychmiast szła do kuchni. Ale ja, udałam tylko, że odchodzę, a pozostałam w sąsiednim pokoju. Przez szparę w drzwiach, mogłam widzieć, co pani robi w gabinecie. Usiadła przy biurku i prędko zaczęła pisać list, o ten list, który panowie czytali...
— A potem? — gorączkowo wykrzyknął Ordecki.
— Potem, pani wstała od biurka i prawie głośno wymówiła, do siebie...
— Co? Co?!
— Tak będzie dobrze!... A w szufladach nic nie znajdą...
— Domyślałem się tego! — mruknął komisarz.
— Na nieszczęście, w tejże chwili, pod mojemi stopami w salonie, gdzie stałam, zatrzeszczała podłoga. Zanim zdołałam się ukryć, pani tam wpadła i zaczęła mi robić wymówki, że ją szpieguję. Nie widziałam pani Lili nigdy jeszcze w takim gniewie! Prędko uciekłam do kuchni...
— O, czemuż nie pozostała Małgorzata! — wyszeptał Ordecki.
Dymski jednak, chciał swe badanie doprowadzić do końca!
— A czy będąc w kuchni, nic więcej nie posłyszała pani Małgorzata?
Stara zawahała się chwilę.
— Nie, nic! Później dopiero stuk otwieranego okna i krzyk na ulicy! Ale o tem panowie wiedzą! Tylko...
— Tylko?
— Mogło mi się wydawać! Że przedtem, na parę minut, pani coś porusza w gabinecie na kominku! Ale to chyba nie ma znaczenia!...
Ordecki i komisarz drgnęli jednocześnie.
— Na kominku? — powtórzył Dymski — Cóż pani Ordecka, przed śmiercią, mogła poruszać przy kominku? Ach — wykrzyknął nagle — czy ona tam nie spaliła jakichś papierów?
Rzucili się z Ordeckim a sypialni w stronę gabinetu. Wślad za niemi pośpieszył, zaciekawiony, lekarz.
Komisarz ukląkł i pochylił się nad ciemnym otworem. Starannie tam szukał.
— Nie omyliły mnie przewidywania! — raptem zawołał — Jest tu kupka popiołu! Ktoś niedawno widocznie spalił listy...
Wyciągał je powoli. Ale, na pierwszy rzut oka były to tylko zwęglone szczątki. Nagle, stojący za nim Ordecki drgnął i nie mógł się powstrzymać od okrzyku:
— Jednak jest ślad...
Śród spalenizny zabłysły naraz dwa maleńkie białe skrawki...
Podbiegłszy do lampy elektrycznej, badali je teraz uważnie. Jeśli był to ślad, to więcej, niż nikły. Bo, pierwszy z tych skrawków, pochodził zapewne, z jakiegoś listu i zawierał jedno słowo: „o ile nie spełnisz“, zaś drugi był nadwęgloną resztką fotografji na pocztówce i przedstawiał część ręki. Długie, kościste palce mężczyzny, przyozdobione dziwnego kształtu pierścieniem.
— Niewiele, a jednak dużo! — mruknął komisarz — bo teraz już ustalić można, że nieboszczka spaliła przed śmiercią list, zawierający pogróżki. Świadczą o tem wyrazy: „o ile nie spełnisz“. Dalej! Ludzi, noszących podobne pierścienie, nie wielu mamy w Warszawie!...
Ordecki spoglądał z rozczarowaniem na maleńkie papierki kryjące zagadkę straszliwej tragedji.
— Cóż z tego? — mamrotał — i tak wiemy, że nieszczęsna dostała się w sieci jakiegoś nędznika! Lecz czyje? A poszukiwać człowieka, noszącego podobny pierścień, wypadnie bardzo długo!
— Może nie tak długo, jak pan sądzi! — starał się go pocieszyć Dymski. — Czasem wielką rolę odgrywa przypadek! Ja z mej strony, uczynię wszystko...
— Panie komisarzu! — rzekł, chwytając przedstawiciela porządku za rękę — W czyje szpony dostała się moja żona? Co pan przypuszcza? Cóż to za zbrodniarz, za szajka?
Czoło komisarza zasępiła chmura.
— Każde wielkie miasto — odrzekł poważnie — ma swe groźne tajemnice, z któremi aż za często przychodzi się nam stykać... Różne spelunki! Domy schadzek! Domy gry! Stowarzyszenia zboczeńców! Kokaina, heroina, morfina... Kto raz w sidła podobnych nędzników wpadnie, temu nie łatwo od nich się wydostać! Wyzyskują, obedrą, zniszczą! Straszliwy to trąd, ten trąd Warszawy!
— O, bo Lilę obdarto, zanim ją zmuszono do samobójstwa! — zawołał Ordecki, uderzając się w czoło — Toć jej zabrano brylanty! O tem zapomniałem panu nadmienić!
— Brylanty?
— Tak! Tu początek bierze cała historja? Dziś spostrzegłem, że nie ma klejnotów, wartości kilku tysięcy i zapytałem jej, co się z niemi stało. Wybiegła i więcej jej żywej nie widziałem!
Czoło Dymskiego zasępiało się coraz silniej.
— Więc o ten łup im chodziło! — mruknął — Zdobyli go i zatarli ślady? O, mocni, mocni są ci panowie! Ale staniemy z nimi do walki! Zechce mi pan bliżej opisać wygląd tych kosztowności!
Po chwili, udzieliwszy przedstawicielowi bezpieczeństwa żądanych informacyj, Ordecki znalazł się w sypialni. Sam tym razem, komisarz wraz z lekarzem, byli zajęci sporządzaniem w gabinecie odnośnego protokułu.
Przystanął przy łożu, gdzie leżała Lila, tak piękna w swej martwocie i patrząc na to biedne, wykrzywione bolesnym wyrazem oblicze, z dziwną zaciętością, wyszeptał:
— Choć silni oni i nieznani, a jednak cię pomszczę!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.