Salon baronowej Wiery/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Salon baronowej Wiery
Rozdział I. Tragiczna zagadka
Wydawca Tow. Wyd. „Prasa Współczesna“ s. o. o.
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
Tragiczna zagadka.

Młoda kobieta zdradzała od paru chwil coraz większe zdenerwowanie.
— Ależ zapewniam cię — wyrwał się z jej ust, niecierpliwy okrzyk — że nie robię nic złego!
Siedzący naprzeciw czterdziestoletni, szpakowaty, wygolony mężczyzna o rozumnej i energicznej twarzy lekko potrząsnął głową.
— Nie mówię, że robisz coś złego — odparł. — Lecz twe postępowanie od pewnego czasu jest zbyt lekkomyślne! Te ciągłe dancingi, zabawy z przyjaciółkami... Wczoraj znów wróciłaś nad ranem...
— Ach, tak jakoś się złożyło...
— Może... W każdym razie nie o takiej marzyłem żonie! I ty jeszcze przed paru miesiącami byłaś inna!
Słowa te zabrzmiały dość ostro w luksusowo urządzonym gabinecie. Rozmowa toczyła się pomiędzy czarującą, złotowłosą panią Lili Ordecką i jej małżonkiem Aleksandrem, vicedyrektorem jednego z towarzystw akcyjnych, stołecznych.
Snać pani Lili poczuwać się musiała do winy, bo powolutku podeszła do wielkiego klubowego fotelu, w którym zajmował miejsce jej mąż — i oparłszy się, jęła go delikatnie głaskać po włosach.
— Nie gniewaj się Olku! — wybiegł z jej ust cichutki szept — Ja się zmienię! Poprawię...
Tyle przymilnej pieszczoty grało w ruchach i głosie młodej kobiety, że Ordecki, czyniąc sobie w duchu wymówki, że może zbyt ostro z żoną postępuje, już chciał ją porwać w swe ramiona i obsypać szeregiem pocałunków, gdy w tem wzrok jego padł na ręce młodej kobiety.
— Nie masz dziś biżuterji??? — zapytał zdziwiony — ani pierścionka, ani bransoletki, ani zegarka?
Pani Lili, jak każda prawdziwa kobieta bardzo lubiła klejnoty i błyskotki. To też otrzymawszy kolejno od męża piękny, parokaratowy, brylandowy pierścień, następnie kosztowną platynową ze szmaragdami bransoletkę i nie mniej cenny zegarek, nie rozstawała się z temi błyskotkami nawet na chwilę. Teraz, posłyszawszy zapytanie, zaczerwieniła się gwałtownie.
— Ach... bo... — jęła coś bąkać.
— Może zgubiłaś? — wpił się w nią wzrokiem, gdyż uderzyło go jej zmieszanie.
— Nie... nie zgubiłam... — Lili miała prawie łzy w oczach — Tylko... na tualecie...
— Zostawiłaś u siebie na tualecie?
— Tak... to jest... nie...
— Nic nie rozumiem!
Potarła ręką czoło, starając się tym gestem pokryć niepokój.
— Głupstwa plotę! — wymówiła, opanowywując się z całej mocy — Zostawiłam je u Zuli Słodowskiej...
— U Zuli Słodowskiej? Twojej przyjaciółki, z którą chodzisz po dancingach? W jakim celu?
— Zapomniałam! Byłam u niej dziś rano, myłam ręce i... Musiałam położyć na umywalni! Ale chyba nie zginęły! Zula schowała je napewno!
Zdumiewał się coraz więcej!
— I ty — mówił — która dawniej bez tych cacek nie mogłaś wytrzymać paru minut, wcale tem się nieinteresujesz, co z niemi przez szereg godzin się stało? Powiadasz, że pozostawiłaś je rano, a teraz — spojrzał na zegarek — blisko siódma wieczór... Nie posłałaś zapytać się do Zuli? Przecież te klejnoty przedstawiają wartość wielu tysięcy...
Zaśmiała się nieszczerze.
— Widzisz, jaka robię się roztargniona! — jęła szybko tłumaczyć — Brak kosztowności teraz dopiero spostrzegłam sama! I przypomniałam sobie, gdzie pozostały! Lecz zapewniam cię, że przepaść nie mogły i nikt ich nie ukradł! Zula, na nieszczęście niema telefonu, pojadę więc do niej natychmiast osobiście i...
Choć całe tłumaczenie się pani Lili, wydało się Ordeckiemu dziwne i mało prawdopodobne, nie śmiał oponować. Może, zresztą, żona nie kłamie. Może istotnie, przez roztargnienie pozostawiła biżuterję u przyjaciółki.
— Czy mam pojechać z tobą? — zapytał.
— Nie... nie.. — odrzekła prędko — Pocóż mam cię odrywać od pracy? Miałeś przejrzeć jakieś papiery. Załatw swoją robotę, ja za pół godzinki najdalej powrócę, to razem wyjdziemy na spacer. Bo Lili od dziś stanie się bardzo grzeczna i nigdzie swemu panu i władcy wieczorami uciekać nie będzie.
Złożyła na jego czole szybki pocałunek, poczem wybiegła do sypialni. Posłyszał szelest nakładanego ubrania, później stuk zatrzaskiwanych drzwi. Pani Lili pobiegła do swej przyjaciółki.
Pozostał sam i chcąc skrócić sobie chwile oczekiwania powstał z fotela i i zbliżył się do biurka, aby zająć się robotą, o której wspominała żona. Już rozłożył wyciągnięte z teki papiery i miał zagłębić się w ich treść, gdy wtem nad sobą posłyszał cichy szept.
— Proszę pana!
— Cóż takiego? — drgnął lekko i spojrzał w stronę, skąd dobiegł go głos.
W drzwiach stała Małgorzata, stara służąca, więcej jeszcze niż służąca, bo piastunka dawna Lili, fanatycznie do niej przywiązana.
— Chciałam panu coś powiedzieć — mówiła teraz poufale stara — ale nie śmiałam przy pani! Bo to o panią, o moją dawną panienkę Lilę chodzi...
— Cóż takiego się stało — powtórzył zaniepokojony.
Starowina podeszła bliżej o parę kroków i wyrzuciła prędko z siebie, jakby się pozbywając wielkiego ciężaru z serca:
— Pani od wczoraj, kiedy pana w domu niema, ciągle płacze i rozpacza, jak żeby ją spotkało najgorsze nieszczęście...
— Rozpacza? — podniósł ze zdziwienia wysoko brwi do góry — Z jakiego powodu?
— Nie wiem... nie wiem... — mruknęła Małgorzata — Sama chciałabym wiedzieć! A jak chciałam Lilę pocieszyć, rozpytać, strasznie się na mnie rozgniewała i kazała wyjść z pokoju. Nigdy jej takiej nie widziałam, bo kocha mnie przecież, jak drugą matkę... Może pan prędzejby doszedł, co jest pani, bo mnie starą to trapi i boli... Przeczuwam nieszczęście...
— Dziwne, bardzo dziwne! — wyrzekł w zamyśleniu sam do siebie i ciężko opuścił się na krzesło za biurkiem.
Małgorzata postała jeszcze chwilę, lecz widząc, że Ordecki siedzi, zatopiony w myślach własnych i nie odzywa się do niej ani słówkiem, kaszlnęła parę razy, poczem odeszła, potrząsnąwszy kilkakrotnie z niezadowoleniem głową.
Niewesołe go trapiły przeczucia. Kiedy mniejwięcej przed rokiem żenił się z Lili, do szaleństwa w niej zakochany i pociągnięty jej urodą, czyż mógł przypuścić, że tak prędko zachmurzy się horyzont ich szczęścia? Lili była panną biedną, lecz z zacnej rodziny i sądził, że znajdzie w niej nietylko piękną kobietę, lecz i oddaną towarzyszkę. Tymczasem...
Co znaczy jej obecne postępowanie? Te ciągłe zabawy, hulanki do rana po dancingach? Dwuznaczne przyjaciółki? I te napady smutku i ta niezrozumiała historja z biżuterją? Zawiódł się na Lili. Czy jest to tylko pusta istota, spragniona szału i rozrywek? A potem sama ich się wstydzi? Bo dziś, jakby zaznaczyła swą skruchę.
Nie, dalej trwać nie może stan podobny. Skoro Lili tylko powróci, natychmiast rozmówi się z nią szczerze...
Chcąc odpędzić przykre myśli, Ordecki zagłębił się w leżące przed nim papiery. Szybko je przeglądał coś w nich notował. Niezadługo tak pochłonęły go one, że dopiero zapadający mrok przerwał mu tę robotę.
Wtedy drgnął.
Było lato. Przez otwarte okna wpadały fale dusznego, parnego lipcowego powietrza, a wraz z niem i pierwsze blaski latami ulicznych. Już tak późno? Po dziewiątej. Pracował blisko dwie godziny. A Lili jeszcze nie wróciła?
Poczuł nagle wyrzut sumienia. A nuż kto ze służby skradł u Słodowskiej biżuterję i Lili jest narażona na przeróżne przykrości? Pocóż inaczej siedziałaby tak długo? Jego obowiązkiem jest pójść i jej pomóc.
Nie namyślając się, pochwycił kapelusz oraz laskę i wybiegł z domu. Znał, na szczęście, adres Słodowskiej. Mieszkała na Złotej, podczas, gdy Ordeccy na Żórawiej wynajmowali mieszkanie.
Choć z Żórawiej na Złotą droga niezbyt daleka nie mógł pohamować swej niecierpliwości i wskoczył do pierwszej napotkanej taksówki. Samochód pomknął szybko i rychło się znalazł przed wskazaną kamienicą.
Ordecki paru susami wpadł na pierwsze piętro i zadzwonił.
— Czy zastałem panią Słodowską? — zapytał, nie poznając w półmroku przyjaciółki Lili, która sama otworzyła mu drzwi.
— To ja! — odrzekła — A, pan Ordecki! Cóż pana sprowadza o tak późnej porze? Jakieś zlecenie od żony?
— Przecież Lila jest u pani!
— Lila u mnie? — niekłamane zdziwienie zabrzmiało w głosie wysokiej, przystojnej, trzydziestoletniej, nieco wyzywająco umalowanej kobiety — Na oczy jej nie widziałam!
— Nie widziała pani? — wybąkał — A biżuterja. Te kosztowności, które miała tu pozostawić?
— Lili pozostawiła u mnie kosztowności? — wzruszyła ramionami piękna pani — Jakie? Nic o tem nie wiem! Powtarzam panu, że nie widziałam pańskiej żony...
Choć Ordecki poczuł, że gorąca fala krwi uderza mu do serca, dalej nie nalegał, nie chcąc się ośmieszać! Aby zatuszować niemiłą scenę, przymuszając się do naturalnego tonu, wymówił:
— Widocznie, pomyłka. Źle zrozumiałem... To wczoraj byłyście panie razem na dancingu?
Pani Słodowska uśmiechnęła się lekko.
— Również i wczoraj nie byłam z Lilą na dancingu! Cały wieczór spędziłam w domu. Czy pan przybył do mnie po wywiad — zagadnęła ironicznie — Niestety, żadnych informacyj udzielać nie potrafię!
— Ach, nie... nie... — mruknął zły i zażenowany — Nie przybyłem po wywiad! — Wynikło nieporozumienie! Stokrotnie przepraszam za najście i uciekam! Dobranoc!
Zbiegł ze schodów, jak oszalały i napół przytomny pędził ulicą, potrącając po drodze przechodniów.
A więc Lila okłamała go bezczelnie. Twierdziła, że wieczory, gdy on jest zajęty pracą biurową, spędza u Słodowskiej, a ta nie widziała jej wcale. Dziś wymknęła się z domu, pod pozorem odszukania zapomnianej biżuterji. Co znaczy ta historja z klejnotami? Pretekst?
Nagle straszliwe podejrzenie zrodziło się w duszy Ordeckiego. Lila ma kochanka i z nim spędza cały czas, a on w swem zaślepieniu nie spostrzegł tego dotychczas, ufając jej bezgranicznie, wciąż zapracowany, w pogoni za pieniędzmi. Za mało uwagi poświęcał żonie! Tak, bezwzględnie ma kochanka! Kto wie, może zamierza z nim uciec, wogóle porzucić domowe ognisko? Bo całe jej postępowanie jest więcej niż dziwne, a ostatnio nie krępuje się niczem! Nie wątpliwie rzekomo skradziona biżuterja, posłuży na pokrycie kosztów ucieczki.
Ordecki wbiegł do pierwszej napotkanej cukierni i stamtąd zadzwonił do domu. Niestety, niewesołą posłyszał odpowiedź.
— Pani niema — zabrzmiał głos Małgorzaty — jeszcze nie wróciła, a to już po dziewiątej! Nie wiem, co to znaczy? Czy mam czekać z kolacją?
Cisnął słuchawkę, nie raczywszy nawet odpowiedzieć Małgorzacie. Teraz nie miał już najlżejszych wątpliwości.
Lili uciekła! Tak, jak wyszła w jednej sukience! Zabrawszy tylko klejnoty ze sobą.
Chłodny pot zrosił czoło Ordeckiego. Więc wszystko przepadło, wszystko skończone. Nie wiedział teraz, co dręczy go bardziej, czy myśl że został tak podle, nikczemnie oszukany, czy rozpacz, że znikło jego ukochanie, jego jedyne szczęście na świecie.
Poczuł dokoła straszliwą pustkę i poczuł się okropnie samotny.
Do domu nawet nie chciał wracać. Po co? Aby ujrzeć pokoje, w których każdy sprzęt przypominał Lilę, pokoje przepojone wonią jej perfum, zda się aromatem jej ciała, pełne jej fotografji i drobiazgów? Aby odpowiadać na denerwujące zapytania Małgorzaty; ukrywać przed starowiną potworną prawdę? Nie... Po stokroć, nie...
Blady, zmieniony, błędnie tocząc wzrokiem dokoła, jął się teraz błąkać ulicami, wprost przed siebie, bez celu. Widział, jak wskazówki zegarów znaczyły jedenastą, potem północ, później pierwszą, lecz nie czyniło to na nim wrażenia. Parę razy tylko zachodził do jakichś cukierni czy barów, by dzwonić do domu.
A gdy ostatni raz dzwonił, li tylko, aby uspokoić swe sumienie, bo był przekonany, że Lili do domu nie wróci, dobiegły go słowa starej służącej, na których dźwięk aż zadrżał:
— Jest pani! Od kilku minut... Niech pan, zaraz wraca, bo coś niezwykłego z nią się dzieje!
Pędził teraz na Żórawią, jak oszalały. Nie spostrzegł nawet, gdy zbliżył się do własnego domu.
Raptem posłyszał, że na górnem piętrze kamienicy z trzaskiem otwiera się okno.
W zasadzie, nie było w tem nic tak dalece dziwnego, lecz ten trzask wydał się Ordeckiemu złowróżbny.
Zapomniawszy na chwilę o własnych troskach, zaciekawiony spojrzał w górę.
Spojrzał i okrzyk przerażenia mimowolnie wydarł mu się z gardła.
Bo scena, jaką ujrzał, każdego mogła napełnić grozą.
Na parapecie okna na trzeciem piętrze, majaczyła jakaś niewyraźna postać w bieli i widocznie gotowała się do samobójczego skoku.
— Boże! — zawołał nieludzkim głosem, ale było już zapóźno.
W tejże chwili zobaczył, jak owa zawieszona na oknie postać runęła w dół i posłyszał głuchy odgłos, uderzającego o chodnik ciała.
— Straszne! — jęknął — Może jeszcze żyje?
Paru susami znalazł się na miejscu katastrofy. Wpił się wzrokiem w sztywniejące ciało. Była to młoda kobieta, spoczywająca obecnie nieruchomo. Choć śmierć nastąpiła momentalnie, upadek nie zniekształcił rysów jej twarzy.
Pochylił się bliżej.
— Lilka! — ryknął nagle, chwytając się za głowę — Ty Lilko, odebrałaś sobie życie?
Tak, nie było najlżejszej wątpliwości! Przed nim leżał trup jego żony.
Niezadługo, spokojna ulica zaroiła się od tłumu gapiów i przypadkowych przechodniów. Mdło błyskały latarnie uliczne, oświetlając tę ponurą scenę. A wśród zgorączkowanego i podnieconego tragicznym wypadkiem tłumu, stał Ordecki, nieprzytomny i, odpychając wszystkich od zwłok żony, bezmyślnie powtarzał:
— Odejdźcie! Odejdźcie... Ona do mnie tylko należy... Po śmierci, do mnie... Ach Lilko, Lilko! Czemuś to zrobiła! Co cię skłoniło do tego rozpaczliwego kroku?... Powiedz?... Czyż nie kochałem cię nad życie?...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.