<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Seksualizm w powieści polskiej
Wydawca Księgarnia „Kroniki Rodzinnej“
Data wyd. 1914
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Obwieścił Stanisław Przybyszewski w przedmowie do „De profundis”, w „Pro domo mea” narodowi: „jak nie moją winą, że w wiekach średnich przejawy psychiczne zjawiają się tylko w dziedzinie życia religijnego, tak też nie jestem w stanie zmienić faktu, że w naszych czasach przejawia się życie we wzajemnym stosunku płci”, a w „Z cyklu wigilii” wyspowiadał się: „ze wszystkich mych obrazów wyłoniła się samica, wola wszechświata, pra-łono, pani. Ponad wszelkim bytem święci się samica”.
Ma to znaczyć: jedyną siłą, która wprawia w ruch całą energię nowoczesnego człowieka, jedynym bodźcem jego postępowania jest instynkt płciowy i jego zaspokojenie; wszystkie nasze myśli, wszystkie zdolności wytężamy dziś tylko w tym kierunku.
Ta jednostronna doktryna, której życie zadaje kłam, stworzyła w najnowszej literaturze polskiej powieść seksualną, panującą obecnie na rynku księgarskim.
Jakże wygląda ta powieść seksualna?
Na to pytanie odpowiada już w pewnej części pierwsza większa powieść Przybyszewskiego p. t. „Homo sapiens” (trzy tomy).
Owym homo sapiens jest Eryk Falk; literat, czy działacz społeczny, bo niewiadomo właściwie, czem się ten pan zajmuje. Jego przyjaciele mają go za głowę genialną, za jakiegoś męża przyszłości, który świat odrodzi, on zaś sam wierzy, że jest czemś nadzwyczajnem, „nadczłowiekiem”.
W pierwszym tomie „Homo sapiens” wraca z Paryża do Berlina młody malarz Mikita, przywożąc z sobą ukochaną narzeczoną, Izę. Falk był serdecznym przyjacielem Mikity, jego towarzyszem lat chłopięcych, a takie przyjaźni obowiązują. Ale „nadludzi” nie obowiązuje, jak wiadomo, nic, krom ich pożądań egoistycznych. Wprawdzie walczy Falk, młody jeszcze, dopiero początkujący „nadczłowiek”, przez cały tom pierwszy, „z kawałkiem odziedziczonej przeszłości, z kawałkiem głupiego sumienia, z atawistycznemi resztkami pojęć o własności, o prawach dawniejszych”, zmógłszy jednak, zdławiwszy w sobie te „zwietrzałe przesądy”, te niemądre pęta, zabiera serdecznemu przyjacielowi ukochaną narzeczoną. On, nadczłowiek, uwielbia „owe śmiałe, potężne natury, co rozrywają, burzą, druzgocą wszystko, aby dojść tam, dokąd ich instynkty popychają”, i które czują się „tylko wtedy ludźmi”, gdy ulegają bez oporu instynktom.
Mikita odbiera sobie życie po utracie narzeczonej, a Falk ucieka z Izą do Paryża. Jadąc, ogarnia z wagonu ziemie, rzeki, jeziora, lasy dumnym wzrokiem tryumfatora i marzy, myśląc o Napoleonie I: to wszystko będzie twoje „jeżeli pójdziesz za głosem tej nowej woli, — woli instynktów, oświeconych przez mózg, przez rozum”.
Zdawałoby się, że taki „mocarz nowej woli”, skruszywszy w sobie pęta odziedziczonej przeszłości „głupiego sumienia”, sięgnie teraz po wszystkie rozkosze ziemi, po majątek, władzę, sławę i t. d. Tymczasem jest drugi tom powieści mutatis mutandis powtórzeniem pierwszego. Izę, gdy się Falkowi sprzykrzyła, zastępuje druga kochanka, Marit, dziewczyna czysta, uczciwa, zdemoralizowana przez „nadczłowieka” podstępną kazuistyką filozoficzną i celowem podniecaniem zmysłów. Oprzytomniawszy, topi się biedna ofiara w jeziorze.
I treścią trzeciego tomu „Homo sapiens“ jest bezwzględna, świadoma pogoń za wrażeniami zmysłowemi.
Zdawało się prawdopodobnie młodemu Przybyszewskiemu, że stworzył w Falku typ nowego człowieka — typ natury genialnej, dumnej, gwałtownej, idącej po ruinach do swoich wielkich celów. Takich jednak „nadludzi”, którzy lecą za każdą spódniczką, którzy w zaspokojeniu chwilowej zachcianki instynktu płciowego widzą najwyższe szczęście, zna literatura wszystkich czasów i narodów legiony. Każdy Pacanów, każdą Psią Wólkę stać na takich „bohaterów”. I Maćki, i Bartki, i Wojtki umieją zmieniać Marysię na Kasię, Kasię na Jagusię i t. d. gdy im się druga, trzecia podoba w danej chwili lepiej od pierwszej. Taka pospolita sztuka obywa się doskonale bez obłąkanej mądrości Nietzschego o przywilejach nadczłowieka.
Zna literatura wszystkich czasów i narodów całe legiony Eryków Falków z tą tylko różnicą, że, zamiast tłumaczyć, uniewinniać ich pospolite grzechy ludzkie, zasłaniać je błyskotliwą, śmiałą pozornie teoryą o jakiejś „nowej woli”, nazywa tego rodzaju „nadludzi” poprostu tak, jak na to zasługują — bezwolnymi zmysłowcami, nieuczciwymi uwodzicielami. Bezwolnymi, bo myli się Przybyszewski, budując jakąś „nową wolę” na ruchomym, lotnym piasku zmiennych zachcianek instynktów. Wola była zawsze jedna i główną jej siłę stanowiło zawsze panowanie nad wybuchami właśnie tych instynktów, które mają, według Falka, podnieść człowieka do godności t. zw. nadczłowieka. Kto nie umie nad sobą panować, nie umie wziąć na obrożę zwierzęcia, drzemiącego podstępnie w każdym człowieku, temu nie wolno mówić o woli. Niewolnikiem on jest instynktów. Naturami bez charakteru nazywamy takich „nadludzi”.
Motywowanie i sankcyonowanie samolubstwa i brutalności instynktu płciowego za pomocą sztucznej teoryi o „nowej woli“, polegającej na bezwoli, bo na niewolniczem uleganiu zmysłowym popędom chwili, jest pierwszą znamienną cechą najnowszej formy seksualizmu w życiu i literaturze. Pospolite samolubstwo człowieka—zwierzęcia ustroiło się w biret i togę filozofa i udaje reformatora pojęć etycznych; zmienność instynktu płciowego nabrała pełną buzię głośnobrzmiących frazesów i odgrywa rolę oswobodziciela kobiety i rodziny.
I gdyby jeszcze ci papierowi nadludzie Przybyszewskiego byli naprawdę nadludźmi. Dla takiej lub innej etyki Aleksandrów W., Peryklesów, Juliuszów Cezarów, Karolów Wielkich, Medyceuszów, Michałów Aniołów, Rafaelów, Henryków IV, Napoleonów I i t. p. lwów ludzkości bywa historya pobłażliwa ze względu na ich geniusz i zasługi, położone dla szerokich mas.
Ale kimże są owi nadludzie Przybyszewskiego? Eryk Falk i jego towarzysze nie rozstają się prawie nigdy z butelką. Nie umieją oni myśleć, czuć, kochać się, nienawidzieć, dysputować bez koniaku, albo gorzałki. Dokądkolwiek przychodzą, oglądają się przedewszystkiem za alkoholem. Piją, kiedy ich troska żre, piją, kiedy ich namiętność trawi, piją, kiedy ich radość rozpłomienia. Piją tyle, iż słoń zdechłby od tych libacyi. Nic dziwnego, że bredzą często, jak nałogowi alkoholicy, cierpiący na delirium tremens.
Pijaństwo papierowych nadludzi jest drugą cechą znamienną powieści seksualnych Przybyszewskiego i jego naśladowców.
Mało tego.
Ci „bohaterowie”, którzy zaklinają się ciągle, że stworzyli „nową wolę”, co zdruzgoce, zburzy porządek, zbudowany przez szereg pokoleń, są bardzo mocni „w gębie”, w czynie zaś niedołęgami. Mówią oni bardzo dużo, czasami bardzo dobrze. Gdy idzie o uwiedzenie jakiejś dziewczyny, o zabranie przyjacielowi narzeczonej, żony, rezonują subtelnie, przywołują na pomoc całą dyalektykę nowszej filozofii od Schopenhauera aż do Nietzschego; ale gdy mają zmienić gadaninę w czyn, krępuje, powstrzymuje ich wolę blada trwoga chorych mózgów i nerwów, przesiąkłych alkoholem, straszonych wizyami, znużonych bezsennemi nocami w kawiarniach i tingltanglach. Zanim popełnią najpospolitszą podłość, na którą zdobędzie się bez długiego namysłu pierwszy lepszy zdemoralizowany andrus z nad Wisły, rezonują z taką zaciekłością, jak gdyby istnienie świata od tego zależało, czy który z nich zbałamuci Izę, Maritę, albo Janinę i t. d. W fosforycznych blaskach ich halucynacyi wyrasta rzecz najbłahsza do rozmiarów olbrzymich. Kiedy się mężczyzna i kobieta całują, to „spływa cała wieczność”; kiedy kochanek tęskni za kochanką, którą sam wypędził, to „wyciąga coś z dna jego duszy straszne, biedne ręce w łkającym jęku po kielich odkupienia“. Ich miłość nie szepce z początku, nie wzdycha po cichu, jak to zwykle bywa, lecz, „krzyczy” zaraz o wzajemność, albo, odwzajemniona, „wpija się, wgryza, wsysa w nagie ciało, zapada się w odmętach rozkoszy miłosnej”.
„Nadludzie“ Przybyszewskiego albo „wściekają się, pienią, miotają“, albo mdleją po każdem silniejszem wzruszeniu, „bledną jak trupy”. Prawie bez przejścia wpadają z jednej ostateczności w drugą, straszeni trwogą, chwiejni, tchórzliwi, słabi.
„Nowa wola“ nie wyszła im widocznie na zdrowie, nadludztwo, zasilane seksualizmem i gorzałką, stargało im nerwy. Neurastenikami są, histerykami, psychopatami.
Ta chorobliwość, ta histerya jest trzecim znamiennym rysem seksualizmu w powieści. Uwypuklił go Przybyszewski w swoich pierwszych utworach, w „De profundis”, „Homo sapiens” i „Dzieciach szatana”.
Zdawałoby się, że seksualizm, wyniesiony na piedestał bożka chwili obecnej, będzie bił przedewszystkiem głębokie pokłony kobiecie, tego bożka kapłance. Tymczasem ma się rzecz odwrotnie. Przybyszewski nazywa w „Drogach duszy” miłość płciową: „bolesną, pełną trwogi świadomością nieznanej, strasznej siły, która dwie dusze rzuca na siebie i pragnie je zlać w jedno intensywne cierpienie, co duszę łamie”. A jego mistrz, Rops, porównywa kobietę ze straszliwą, kosmiczną potęgą, która w mężczyźnie obudziła chuć, przykuła go podstępną, a fałszywą pieszczotą i wszczepiła mu w krew jad szatańskiego bólu”. Mężczyzna zaś, według Ropsa, to już „nie ten głupiec, który zastawia życie za śmieszną cenę pięciominutowej rozkoszy, nie cierpi już więcej nad kobietą, lecz rośnie w dzikiej nienawiści do tej strasznej, niszczącej siły, staje się jej fanatycznym oskarżycielem, któryby jaknajchętniej skazał kobietę na stos, byle uwolnić świat od tego „największego zła”. („Na drogach duszy”).
Jak seksualiści, którzy „wpijają się, wgryzają, wsysają w nagie ciało i zapadają się w odmętach rozkoszy miłosnej”, godzą swój kult instynktu płciowego z nienawiścią do kobiety, tego kultu arcykapłanki, to już rzecz ich szczególnego rodzaju logiki.
Możnaby pominąć pierwsze powieści Przybyszewskiego prostą wzmianką, każdy bowiem młody mózg twórczy przechodzi odrę jakiejś prawdziwej lub sztucznej tężyzny, jakiegoś szamotania się z prądami swojej chwili, gdyby w wieku dojrzalszym był umiał zapanować nad tymi prądami, wydobyć się z ciasnego koła doktryny i ogarnąć pełne życie człowieka. Ale autor „De profundis“, „Homo sapiens” i „Dzieci szatana”, uczepiwszy się raz Strindbergów, Ropsów, Nietzschych, nie zrzucił z siebie ich wpływów — został „nadczłowiekiem” i seksualistą. Nie przestał być seksualistą w „Synach ziemi”, przypomniał sobie Eryka Falka w „Mocnym człowieku” i w „Wyzwoleniu” — nie rozwijał się, nie postępował, nie obejmował coraz szerszych horyzontów, lecz stanął w miejscu.
W „Synach ziemi“ zabiera ktoś komuś żonę, matkę dzieci; ta wiarołomna żona zapomina w płomiennych objęciach miłości płciowej o obowiązkach matki, nasyciwszy się jednak ową miłością, tęskni za córeczką. Stąd lament, płacz, rozpacz, usiłowanie samobójstwa, wkońcu ukojenie. („Zmierzch”).
Zawsze to samo.
Przybyszewski widzi, rozumie, odczuwa tylko jedną formę miłości płciowej, mianowicie tę, która, trawiona czarami zmysłowego pożądania, leci jak ćma w płomień, ślepa, bezwolna, oczarowana. Nie powstrzymuje jej nic. Ani religia, ani obowiązek, ani wstyd, ani uczciwość, ani obawa przed skutkami nierozwagi. Pożądam i to mi w danej chwili wystarcza — filozofuje jego miłość. Ta miłość nie zna przytłumionego szeptu budzącego się uczucia, nie zna wstydliwego rumieńca. „Z całą zaciekłością wgryza się w siebie już wprost szponami rozwścieczonego zwierzęcia” — „zgrzyta złym, świszczącym śmiechem” — „dyszy ohydnym skowytem nienawiści” — „ciężki, leniwy i wygodny ból rzechoce w jej mózgu”. „Mocne” słowa lubi ta straszliwa miłość, frazeologią Ropsa się posługuje.
W „Mocnym człowieku” i „Wyzwoleniu” powtórzył Przybyszewski nadczłowieka Eryka Falka, z tą tylko różnicą, że uzbroił dziennikarza Bieleckiego w lepsze, zdrowsze nerwy i w „nadludzką” bezwzględność w walce o ukradzioną sławę — że, zamiast chwiejnego neurastenika, stworzył rafinowanego, chłodnego zbrodniarza, zmierzającego z całą świadomością do swoich nikczemnych celów. Ale tego twardego, kamiennego łotra kruszy wkońcu, oczyszcza miłość. Seksualizm zwycięża.
Obserwacya Przybyszewskiego obraca się w bardzo ciasnem kole. Niema w jego powieściach: dam światowych, szlachcianek z wiejskich dworów, córek średniej inteligencyi, mieszczanek, chłopek, niema: salonów, domów mieszczańskich, warsztatów i t. d. Typy swoje i charaktery bierze on zawsze tylko z bohemii literacko-artystycznej, typy i charaktery cyników, sztucznych geniuszków, histeryków, pijaków, rozbitków wszelakiego gatunku.
Jacy ludzie, takie tło: kawiarnia, knajpa, tingltangl, kabaret, gabinet hotelowy i t. p.
Ten bardzo ciasny zakres obserwacyi Przybyszewskiego przewraca jego doktrynę artystyczną, tak bowiem zastosowana nie może ona mieć znaczenia zasady. Jest ona tylko wyrazem miłości brutalnej, tylko zwierzęcej, czyli barbarzyńskiego seksualizmu, odartego z purpurowego płaszcza poezyi, jaki na nią zarzuciła kultura długiego szeregu pokoleń.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.