Seksualizm w powieści polskiej/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Seksualizm w powieści polskiej |
Wydawca | Księgarnia „Kroniki Rodzinnej“ |
Data wyd. | 1914 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Każda wywrotowa doktryna ma to do siebie, iż stacza się szybko po równi pochyłej, druzgocąc po drodze wszystko, co napotka, aż zatrzyma się, doszedłszy do absurdu.
Doktryna Stanisława Przybyszewskiego, zamykająca całe życie człowieka w ramach instynktu płciowego, była wywrotową, burzyła bowiem pojęcia etyczne, nad których budową i utrwaleniem pracował długi szereg pokoleń. Nietylko kultura chrześcijańska, ale także pogańska (Grecya i Rzym) w swoich chwilach zdrowych złożyła się na zabezpieczenie spoistości i czystości rodziny i na wyrobienie poczucia obowiązku. A właśnie te dwa główne filary zdrowych, mocnych społeczeństw obala „pseudo-etyka” Nietzschego i swawolny, t. zw. wolną miłość popierający, seksualizm.
Gdyby Przybyszewski ze swoją doktryna, której się nauczył w Berlinie od nietzcheanistów i skandynawskich literatów, był przybył do Polski przed r. 1890, nie byłby nikt na niego zwrócił uwagi. Próbowała przecież Gabryela Zapolska przeszczepić na nasz grunt już między r. 1880 a 1890 niewinny w porównaniu z dzisiejszą chorobliwą erotomanią naturalizm francuski („Małaszka”), a nikt jej nie przyklasnął.
Ale Przybyszewski rozłożył swój koczowniczy namiot w Krakowie na gruncie przygotowanym, zjawił się w kraju w chwili podatnej dla jego eksperymentów (w r. 1898). Bowiem właśnie rozpoczął nasz modernizm rozwijać skrzydła do szerszego, samodzielnego lotu, a w podziemiach proletaryatu, w jego związkach socyalistycznych, odzywał się cichy pomruk, przyszłej rewolucyi zwiastun. Chwiały się dawne „wartości”, nowe zaczęły kiełkować. W sam raz chwila dla wszelakiego rodzaju prób wywrotowych.
Kto przychodzi w chwili właściwej, kto umie potrącić o jej struny, tego wyrzuca prąd bieżący odrazu w górę, na sam szczyt sławy.
Temu swojemu szczęściu zawdzięcza Przybyszewski szybki a niezwykły rozgłos.
Drugim takim szczęśliwcem jest u nas Stefan Żeromski. I jego talent znalazł grunt przygotowany, chociaż w innym kierunku, niż Przybyszewski.
Żeromski nie jest tylko „nadludzkim” erotomanem, lecz głównie obrońcą słabych.
Byli przed nim obrońcami słabych, litowali się nad „najmniejszymi”: Jeż, Kraszewski, Sienkiewicz, Prus, Świętochowski i cały rój drobnych, zapomnianych już dziś płotek literackich, ale litowali się inaczej. W litości ich dla ubogich, dla „ludzi bezdomnych” nie było jadu nienawiści. Jakieś serdeczne, ciepłe tchnienie wieje nad ich nowelami. Resztka naszego rasowego optymizmu uśmiecha się w ich współczuciu dla wydziedziczonych.
Nie tak nowi obrońcy proletaryatu.
W ich litość dla wszelakich „bezdomnych” wsiąkła kropla goryczy, kropla skrytej, ale mocnej nienawiści. Nie kładą oni miękkiej ręki pociechy na trud i ból ubogiego, nie łagodzą brutalności nędzy serdecznym uśmiechem, nie usiłują pogodzić biedaka z losem, jaki mu przypadł w udziale. Ich obrazy niedoli, zwykle bardzo silne, bezwzględne, targają, szarpią nerwy, budzą wstręt, nienawiść do walki o byt powszedni. W skargach ich dźwięczy ponury ton niemocnego buntu, przeklina spętany gniew na ślepego losu wyroki. Lamenty ich przypominają zdławiony pomruk niewolnika.
Spadkobiercy całego szeregu złudzeń swoich poprzedników nie znają litości. Czem się ich mistrzowie (pozytywiści) łudzili, pochwyceni wirem teoretycznego i praktycznego materyalizmu, w to oni, smutnych doświadczeń dziedzice, już nie wierzą. Marzenia o powszechnym dobrobycie przez wiedzę, przez t. zw. prace organiczną i t. d. przestały być dla nich pewnikami. I opętała ich głucha, bardzo zresztą naturalna, zrozumiała wściekłość do życia, które jest zawsze okrutne dla słabych, mimo koleje żelazne, telefony, elektryczność, fonografy, mimo wysoki rozwój przemysłu i niemilknącą ani na chwilę frazeologię humanistyczną.
Głównym, najzdolniejszym przedstawicielem tego posępnego światopoglądu, przepojonego nienawiścią socyalizmu do posiadających i okrutną beznadziejnością rosyjskiego pesymizmu, jest u nas Stefan Żeromski. Już w swoich pierwszych szkicach i nowelach zadziwił on czytelnika chorobliwą zawziętością do życia. Na cokolwiek — spojrzał, czego się dotknął, widział zawsze w ciemnych barwach. Wybierał świadomie tylko takie tematy, które się nadawały do czarnych malowideł. A gdzie spotkał odrobinę światła, odblask dobroci, serdecznych porywów, tam gasił starannie owe jasności.
Przybyszewski wyrósł z nitzscheanizmu i dekadentyzmu Europy zachodniej, Żeromski zaś z rozczarowań naszego pokolenia pozytywistycznego, z socyalizmu i pesymizmu rosyjskiego. Jedną tylko cechę wspólną mają ci dwaj utalentowani pisarze: są obaj erotomanami, chorobliwymi zmysłowcami.
Erotomania, rozwichrzona anarchią logiki pojęć rewolucyjnych, poddała Żeromskiemu pomysł do jego „Dziejów grzechu”.
Nie było jeszcze w Polsce książki, od Jana Kochanowskiego począwszy aż do Henryka Sienkiewicza, o którejby zaraz po jej wyjściu tyle pisano i mówiono, co o „Dziejach grzechu”. A nie tylko mówiło się, pisało, drukowało bezustannie o tej powieści, ale co chwila stawał to tu, to tam jakiś prelegent na katedrze i rozprawiał szeroko o „arcydziele” Żeromskiego. Improwizowano nawet sądy literackie z całym aparatem sądów koronnych. Z jakąś okrutną zaciekłością sławiono tę okrutną książkę, posługując się wszystkimi środkami reklamy.
Jakże wygląda to dziwo, które ludzi rewolucyjnych tak bardzo zajmowało?
Jakaś panna, dziecko starej kultury (szlachcianka), Ewa Pobratyńska, niezwykle rasowo urodziwa, niezwykle duchowo piękna, czysta czystością dziewiczej duszy i czystego serca, wychowana religijnie wierząca, była u spowiedzi i przygotowuje się właśnie do komunii świętej. Przygotowuje się szczerze, z całą wiarą dobrej katoliczki, z całem skupieniem niepokalanej duszy, pragnącej oczyścić się nawet z najlżejszego pyłu życia powszedniego.
W tej chwili staje przed nią, w przeddzień przystąpienia do Stołu Pańskiego, jakiś zdawkowy rezoner filozoficzny, jakiś płaski, szablonowy ateusz, i zasypuje ją całą furą encyklopedycznej, taniej uczoności, nadzianej gęsto cytatami z różnych autorów greckich, rzymskich, francuskich i t. d. I czysta, biała, wierząca dusza Ewy staje się odrazu, bez żadnego przejścia, bez żadnej walki, buntowniczką. Z kościoła, zamiast do Stołu Pańskiego, idzie na schadzkę ze swoim gorszycielem.
Odtąd jest jej życie ponurą, plugawą epopeją grzechu i zbrodni. Nasamprzód staje się kochanką owego rezonera, następnie dzieciobójczynią, złodziejką, dalej ladacznicą, wspólniczką bandytów, świadomą morderczynią, wkońcu dziewką uliczną. W szybkiem tempie przebiega wszystkie stopnie grzechów i zbrodni, od zwykłych brudów ludzkich począwszy, aż do rozbestwienia jakiejś zwyrodniałej bestyi, tarzającej się z rozkoszą w kale.
Dlaczego? Wie o tem chyba sam Żeromski, jego pesymistyczna logika, zwykła bowiem, zdrowa logika ludzka, która rozumie i tłumaczy dużo, staje wobec ewolucyi Ewy Pobratyńskiej z otwartemi ze zdziwienia ustami: nic nie rozumie.
Ta zwykła, zdrowa ludzka logika rozumuje tak: miłość płciowa rzuca bardzo często młodą, niedoświadczoną kobietę na manowce, odbiera jej rozum, moc do panowania nad zmysłami, popełniony raz błąd pcha nieszczęśliwą dalej w kierunku pochyłym, bo grzech rodzi grzech, pcha ją do samobójstwa, a czasami nawet do dzieciobójstwa. Tu zatrzymuje się zwykła logika.
Ale kobieta rasy, subtelnych uczuć, wiekowych tradycyi rodzinnych i przekonań religijnych, zdrowa na ciele i umyśle, uwielbiająca bandytę, który ją ograbia i zniesławia, zachwycająca się jego „siłą i potęgą”, wchodząca w spółkę z bandytami, mordująca w celach rabunkowych z zimną krwią, z premedytacyą, w objęciu miłosnem jedynego człowieka, który był dla niej uprzejmy uprzejmością rycerza — jest dla czytelnika, wychowanego w kulturze Zachodu, takiem monstrum, taką zagadką psychologiczną, iż pobudek jej postępowania nie jest w możności zrozumieć.
Nie ulega wątpliwości, że la bête humaine, przesiąknąwszy trucizną i kałem grzechu, dochodzi do takich rezultatów, do jakich żadne zwierzę nie dochodzi, czego żywym dowodem są dzieje wszystkich rewolucyi, ale tych okazów zwyrodnienia zbrodniczego trzeba szukać nie wśród natur czystych i zdrowych, do których należała na początku powieści Ewa Pobratyńska. Trzeba ich szukać wpośród nieszczęśliwców, zatrutych atawistycznie wrodzonymi popędami zbrodniczymi, albo zdemoralizowanych od lat dziecięcych złymi przykładami plugawego otoczenia
Żeromski przewrócił w „Dziejach grzechu” prawdę życiową i zwykłą logikę do góry nogami i zniesławił, zbrukał kobietę polską, a mimo to nazwano tę powieść arcydziełem.
Dlaczego?
Nie dla jej zalet technicznych, bo Żeromski nie jest dobrym kompozytorem. Niewątpliwie wyborny, jako nowelista, na krótki dystans, doskonały jako nastrojowiec i pejzażysta, traci pewność oka i ręki w szerszych ramach, nie umie sobie radzić z bogatszym materyałem obfitszych wypadków i charakterów. Budowa jego powieści, w szczegółach, w epizodach dobra, nie trzyma się kupy, rozlatuje się w całości, porwana, chaotyczna.
Więc czemże wzięły „Dzieje grzechu” nietylko schyłkowców, ale także szerokie masy przeciętnych czytelników?
Po pierwsze mnóstwem scen jaskrawych a „szczerych” (poród, topienie dziecka w miejscu ustępowem, mordowanie człowieka w objęciu miłosnem i t. d.), odtworzonych z całą dokładnością i brutalnością fizyologii; po drugie artystycznym obrazem rewolucyjnej anarchii pojęć i uczuć. Dla przyszłego historyka rewolucyi będą „Dzieje grzechu” bardzo ciekawym, pouczającym dokumentem.
Każda rewolucya ma to do siebie, że przekracza w rozmachu wywrotowym granice rozwagi, że wpada w histeryczne konwulsye. Zamiast przebudowywać, odnawiać gmach społeczny, co jest jej celem właściwym, druzgoce, burzy bez rozumu, z furyą rozjuszonego byka, wszystko, co w jej ręce popadnie. Druzgoce, burzy nietylko istniejący porządek społeczno-polityczny, ale także pojęcia etyczne, zwyczaje, i obyczaje, ustalone doświadczeniem długiego szeregu pokoleń. Anarchia we wszystkich kierunkach jest jej dzieckiem.
Tej anarchii pojęć, uczuć, zwyczajów, obyczajów i logiki, tego bezmyślnego „przewartościowywania wszystkich wartości” plastycznym wyrazem są „Dzieje grzechu” Żeromskiego. I dlatego to przyjęły je żywioły rewolucyjne taką burza oklasków. Zwirowany prąd chwili wyrzucił je w górę.
Rewolucye nie bawią się w kulturę. Przeciwnie, znęcają się nad nią, jako nad tworem znienawidzonej przeszłości. Wszystko, co przypomina kulturę „ciemięzców”: sztukę, naukę, literaturę, a przedewszystkiem religię, opluwają, bezczeszczą z mściwą rozkoszą zbuntowanego niewolnika. (Zobacz wielką rewolucye francuską).
Tylko rewolucya mogła stworzyć typ Ewy Pobratyńskiej, idącej prosto z kościoła w brudne objęcia grzechu.
Do tej logiki rewolucyjnej należy jeszcze dodać psychologię erotyzmu rosyjskiego. Np. Tatiana w „Urodzie życia“ Żeromskiego. Niezwykle urodziwa, młodziuchna panna z dobrego domu, córka jenerała, rozkochawszy się w młodym oficerze, Rozłuckim, uwodzi go sama i rozmawia z nim odrazu w taki sposób, w jaki tylko żony porozumiewają się z mężami (w Europie zachodniej nazywa się taka metoda bezwstydem). Mało tego. Wykwintna panna potrafi także zabić, zastrzelić podstępnie, z zimną krwią, z premedytacyą, nieproszonego amanta na wyznaczonej przez nią schadzce i zatrzeć przebiegle, starannie wszelkie ślady dokonanej zbrodni. Wystarczało powiedzieć takiemu panu: Odczep się ode mnie, natręcie, bo wezwę pomocy ojca!
I jeszcze nie koniec na tem. Tatiana, poróżniwszy się z Rozłuckim, oddaje się sama, na złość, obojętnemu jej mężczyźnie, odbiera sobie i swojemu dziecku, które nosi jeszcze pod sercem, życie wystrzałem z pistoletu.
Czy istnieją w Rosyi, w życiu, takie typy niewieście, takie rozwichrzone, histeryczne natury — mogą tylko ziomkowie Tatiany ocenić. Ale wiadomo, że istnieją w literaturze rosyjskiej.
Kto się na takich wzorach kształcił, ten mógł stworzyć Ewę Pobratyńską.